poniedziałek, 26 października 2020

Spektrum

                         
Ten, kto nigdy nie miał styczności z Hrubieszowem, może doznać irytacji a nawet szoku, kiedy przyjdzie mu samodzielnie poruszać się po mieście. Ja na ten przykład zgrzytałem zębami, kląłem pod nosem i byłem o krok od konwulsyjnego gryzienia kierownicy. Problem polega na “jednokierunkowości” miasta, i nie, nie chodzi mi o poglądy mieszkańców, czy tradycyjny kierunek  na wschód po tanią ropę, ale o ulice. Miałem wrażenie, że całe niewielkie miasto jest pocięte tylko i wyłącznie jednokierunkowymi szosami. Na domiar złego wysiadł mi telefon, więc kojący głos Krzysztofa Hołowczyca, patrona drogowych GPSów, nie mógł mnie bezpiecznie, a w tym wypadku ze zdrowymi zmysłami, doprowadzić do celu. Zły zakręt i rundka dookoła. Pytam miejscowego o drogę i rundka dookoła. Okazuje się, że miejscowy zrobił sobie ze mnie jaja i rundka dookoła. Jak dotarłem na ulicę Wodną musiałem już toczyć pianę z ust.


Kolega, który prosił mnie o rzucenie okiem na dom, który chciał kupić, jeszcze nie dotarł na miejsce. A przynajmniej na całej długości ślepej alejki nie zauważyłem jego samochodu. Postanowiłem chwilę pospacerować po okolicy.

Sama uliczka wydawała się dosyć ciekawa. Po jej obu stronach rosły niewielkie  jednorodzinne domy, po lewej ode mnie wzdłuż rzeki, po prawej wzdłuż górującej nad dachami  skarpy. Kończyła się małym parkingiem z widokiem na kościół i meandry Huczwy przecinającej łąki.  Widok był naprawdę malowniczy.

niedziela, 19 kwietnia 2020

Cyganka Williama





Kiedy spotykam się z przyjaciółmi, zawsze powracam do pewnej historii, która przydarzyła mi się we Francji, kiedy pracowałem przy winobraniu. Opowiadam ją między drugą a trzecią lampką wina, kiedy goście są już lekko rozluźnieni, ale są jeszcze zdolni skoncentrować uwagę na mówcy. Wtedy anegdota uzyskuje najlepszy efekt. Niestety historia opowiadana tyle razy straciła swój czar. Przekonałem się o tym dobitnie podczas pewnego wieczoru ze znajomymi. Trzecia lampka półwytrawnego Muscata trafiła na stół, a ja zacząłem swoją ulubioną historię. Natychmiast przerwały opowiadanie pobłażliwe uśmiechy i niemal chóralny okrzyk - Cyganka Williama! - Zrozumiałem, że każdy przy tym stole już o niej słyszał i to zapewne tyczy się wszystkich moich przyjaciół, więc po prostu przestałem ją opowiadać, ale nikt mi nie zabroni jej opisać.
W tamtym czasie mieszkałem i pracowałem na południu Francji w pobliżu miejscowości Agen. Pracowałem jako couper, czyli, najprościej mówiąc, ścinacz winogron. Moim zadaniem było jak najszybsze ogołocenie krzaka z kiści, po czym wysypanie urobku do wielkiego plastikowego wiadra założonego na plecy osoby odbierającej. I tak od krzaka do krzaka, od rzędu do rzędu, od pola do pola. Od ósmej do osiemnastej z dwugodzinną przerwą pośrodku.

Właściwie o samej pracy nie mogę powiedzieć nic ciekawego. Czasem bolały plecy, a czasem kolana. Deszczowe dni były wolne, ze względu na niską zawartość cukru w winogronach.

Właśnie w jeden z takich dni wybrałem się na wycieczkę do miasta. Kręcąc się po mokrym od deszczu Agen trafiłem do muzeum sztuk pięknych, po pierwsze dla zabicia czasu, a po drugie przyciągnął mnie plakat promujący wystawę prywatnej kolekcji.