sobota, 24 grudnia 2022

Kukułka





Mimo siarczystego mrozu pocił się jak szczur. Co tam jeden szczur - jak cała skrzynia tych parszywych gryzoni. Zdrowy rozsądek coraz dobitniej próbował odwieść go od podjętej decyzji, ale Piotr Sroka nie da się od tak po prostu zdradziecko podejść zdrowemu rozsądkowi. Od godziny ukrywał się w kufrze na piach stojącym przy dziedzińcu Carskiej Akademii Sztuk Tajemnych. Co jakiś czas delikatnie unosił wieko głową i wpatrywał się w ciemne dwuskrzydłowe okno na drugim piętrze z nadzieją, że zapali się w nim światło. W gardle już mu zupełnie zaschło, język nieprzyjemnie przyklejał się do podniebienia, mógłby sięgnąć po trochę śniegu na zewnątrz, ale niosło to ryzyko przyłapania go, a jeżeli znaleziono by to, co miał przy sobie, czekałby go tylko jeden możliwy wyrok. Przesunął kciukiem po literach wytłoczonych na butelce z zielonego szkła. PAUL LUDEWIG Mineralwasserfabrik.



Butelka zapulsowała. Znał niemiecki i, jak każdy szanujący się kadet, znał również łacinę, jidysz i ladino. Ale napis na szkle nie miał żadnego znaczenia. Ważne było to, co znajdowało się w środku. W tym wypadku kilka gwoździ, włosy, zwierzęcy tłuszcz i, jak podejrzewał, mocz samego jaśnie oświeconego rektora Nachiczewańskiego, oraz gość specjalny - czyli wiedźma, która opuściła ciało i została złapana w pułapkę. Tylko te naprawdę potężne wiedźmy potrafiły porzucić swoje ciało i przeniknąć do innego, całkowicie wypierając z niego poprzedniego właściciela. Nazywano je kukułkami. Była to potężna broń w arsenale armii carskiej jak i cesarsko-królewskiej. Dzięki takiemu przejęciu można było siać chaos w szeregach wroga. Co prawda szybko, bo jeszcze zaraz przed wybuchem wojny, przypomniano sobie o starych pułapkach. Uwięziona kukułka nie mogła ani do nikogo przeniknąć ani się uwolnić. Rozbicie lub otworzenie pułapki kończyło się tym, że wypuszczona na wolność dusza anektowała najbliżej znajdującego się człowieka.

Pulsującą jeszcze gorącą butelkę Piotr i Aleksander, jego jedyny przyjaciel z Akademii, ukradli z pomieszczenia na materiały niebezpieczne. Chcieli narobić kłopotów opryskliwemu i wiecznie pijanemu klucznikowi, ale pierwszego sierpnia Druga Rzesza wypowiedziała Rosji wojnę. To zmieniło wygłup kadetów w poważne przestępstwo. Nie mogli niepostrzeżenie podrzucić butelki z powrotem, bo pojawiły się zabezpieczenia i umundurowane straże przed niedostępnymi komnatami. A przyznanie się do kradzieży w najłagodniejszym stopniu groziło wydaleniem z uczelni, a w tym bardziej prawdopodobnym - sądem wojennym. Zakopali butelkę na błoniach szkoły i postanowili milczeć na ten temat. Kiedy odkryto jej zaginięcie wybuchła prawdziwa afera. Agenci Ochrany przeszukali każdy zakamarek budynku. Dormitoria i pomieszczenia wspólne zostały dosłownie wywrócone na drugą stronę. Plotki mówiły, że u klucznika znaleziono pięć rubli w złocie, aresztowano go. Później akademicką pocztą pantoflową dowiedzieli się, że został rozstrzelany.

Piotr ponownie wyjrzał, czy w oknach rektora nie pojawiło się światło. W szybach na drugim piętrze widoczne było tylko odbicie księżyca w nowiu. Jak paznokieć boga zawieszony na niebie, to dobry znak - pomyślał. Jeszcze dzisiaj przed południem był dumnym kadetem, a teraz zagryzł z wściekłości zęby na wspomnienie rozmowy z Nachiczewańskim.

Rektor wezwał go wtedy do swojego gabinetu. Jego salut zbył machnięciem dłoni i nakazał usiąść na krześle naprzeciw jego biurka. Przez chwilę nic nie mówił, tylko uważnie wpatrywał się w chłopaka. Piotr czuł, że jak milczenie potrwa jeszcze dłużej, to zemdleje ze strachu. Jedyna myśl, jaka kołatała mu się w głowie, to ta, że Aleksander puścił farbę. Zza wielkiego orzechowego biurka wpatrywały się w niego dwa oblicza. Pierwsze marsowe i jakby zawiedzione, skryte w cieniu wielkich krzaczastych i siwych brwi rektora. Drugie młodsze, ale nie mniej surowe i obezwładniające oblicze cara Mikołaja Aleksandrowicza II Romanowa, przyglądające się mu z wielkiego portretu tuż nad głową rektora. Plotka głosiła, że Nachiczewański rzucił na portret zaklęcie, by każdy, kto siedzi po niewłaściwej stronie biurka, czuł respekt i trwogę. Piotr nie wiedział, czy to z zaklęciem jest prawdą, ale respekt i trwoga były tak namacalne, że mógłby je teraz obracać w palcach.

– Piotrze Kacprowiczu Soroka…

– Sloka – poprawił Piotr i natychmiast zacisnął usta przestraszony tym, że w ogóle śmiał się odezwać. Rektor uśmiechnął się smutno i pokiwał głową, jakby właśnie go w czymś utwierdzono.

– Tak więc panie Sloka – wypowiedział to spokojnie, ale wyraźnie akcentując “L”. – Czy może mi pan przypomnieć, na którym jest pan roku?

Piotr cicho przełknął ślinę, nawet nie próbując poprawić Nachiczewańskiego. Zastanawiał się, o co tu chodzi. Rektor znany z wybuchów złości, a i nierzadko z użycia magii w stosunku do kadetów, mówił takim spokojnym i zarazem strapionym tonem, że ta nowość budziła jeszcze większy niepokój.

– Na… na dlugim – wybełkotał, spuszczając oczy.

– Na dlugim - powtórzył rektor, ponownie podkreślając literę L w miejscu R. - I ilu zaklęć już zdążyłeś się nauczyć?

Kadet podniósł dumnie głowę.

– Wede podlęczników Calskiej Akademii Sztuk Tajemnych na pamięć potlafię wszystkie zaklęcia wymagane do czwaltego locznika wasza…

Trzask dłoni opadającej z mocą na blat przerwał mu odpowiedź. Rektor prychnął pogardliwie i pochylił się nad biurkiem, jego krzaczaste brwi uniosły się, przesuwając na czoło, tak jakby chciały zrobić miejsce dla małych świdrujący oczek.

– A ilu tych zaklęć zdołałeś użyć? – Wrzasnął, a drobinki śliny obficie pokryły policzki i nos przerażonego kadeta.

Nie miał odwagi ich zetrzeć, natychmiast domyślił się po co został wezwany. Do tej pory przez wadę wymowy nie udało mu się prawidłowo wypowiedzieć ani jednego zaklęcia. Nawet najprostsza, najkrótsza inkantacja jaką tylko znalazł w podręcznikach szkoleniowych wymagała użycia głoski R.

– Ja, ja, ja mam antlacyt…

Rektor wstał, założył dłonie za plecy, przez chwilę w ciszy chodził po gabinecie, w końcu zatrzymał się naprzeciw okna.

– Tak, masz antracyt. Masz w sobie tak potężne złoża antracytu, że w największej bitwie nie zdołałoby ci się zakręcić w głowie od rzucanych zaklęć – klepnął się w bok, do którego przytroczona była różdżka oprawiona na podobieństwo szabli dragonki. – W Mandżurii zużyłem tyle mocy, że przez dwa lata musiałem dochodzić do siebie. Z tego rok leżałem sparaliżowany. A przez cały okres wojny japońskiej nawet nie otarłem się o poziom uśpionej w tobie mocy. A ty nawet nie możesz z niej skorzystać. Jesteś przydatny jak jesiotr obdarzony matematycznym umysłem!

Piotr milczał, czuł jak palą go policzki. Wstyd, żal i gniew buzowały w nim tak bardzo, że nawet nie zauważył, kiedy rektor znalazł się tuż za jego plecami.

– Jedno! Jedno dobre bojowe zaklęcie! A chodźby i ochronne! – Huknął zza chłopaka, a ten podskoczył na krześle. Rektor zamaszyście wyjął różdżkę z pochwy i wycelował nią w okno.

– Du darfst nicht durchziehen! – syknął, powietrze zafalowało i na krótką chwilę zniekształciło się przy okiennej ościeżnicy.

– Powtórz to!

Piotr sięgnął do żabki przy pasie po swoją prostą kadecką różdżkę. Wycelował w okno. Skupił się jak tylko mógł, zaczerpnął z głębi siebie moc, pokłady antracytu pulsowały w nim, pragnąc uwolnienia, udowodnienia jak są potężne, pokazania światu, czego może dokonać i to jest właśnie najlepszy moment. Rzucił zaklęcie:

– Du dalfst nicht dulchziehen!

Nic się nie wydarzyło. Rektor westchnął. A w tym westchnieniu dało się wyczuć ulgę jak i rozczarowanie.

– No właśnie – mruknął, obszedł biurko i ciężko opadł na swoim fotelu. Na jego czole perlił się pot. Nieświadomie wachlował się otwartą dłonią, mimo że w gabinecie było chłodno. Ktoś alarmująco zastukał, kadet zerknął za siebie, natychmiast po tym otworzył drzwi. Był to główny nauczyciel zaklęć bojowych.

– Nic się nie dzieje Michaił! – warknął Nachiczewański. Piotr usłyszał stuknięcie obcasów i zamykane drzwi.

– No właśnie – kontynuował rektor. – Nic się nie dzieje! Zaczerpnąłeś tyle antracytu, że każdy człowiek mocy w promieniu kilometra musiał to odczuć. Gdyby zaklęcie ci wyszło, pewnie przez miesiąc do całego kompleksu Akademii nic by nie mogło się dostać. Ale na nasze szczęście, a twoje nieszczęście, nic się nie dzieje! Ta twoja wada stanowi dla ciebie nieprzekraczalną granicę magii. Niczego więcej się tu nie nauczysz!

Rektor wysunął szufladę z biurka i wyjął z niej tekturową teczkę na dokumenty. Spojrzał na chłopaka.

– Wraz z całym ciałem pedagogicznym szukaliśmy zaklęć, w których inkantowaniu nie trzeba wymawiać głoski R. Nie znaleźliśmy nic pożytecznego. No może poza przywołaniem toaletniej bumagi, i zgadzam się, że w latrynach może to okazać się bardzo pożyteczne, ale to za słaby repertuar na potrzeby naszych czasów.

Trzasną teczką o biurko.

– Ale znalazłem dla ciebie zastosowanie. Zostajesz przeniesiony do jednostki rozpoznania na Wołyń. Tam twoje próby rzucania zaklęć mogą okazać się przydatne. Wystarczy, że zaczerpniesz antracytu, by ludzie wyczuleni na moc u wroga uwierzyli, że po drugiej stronie jest ze dwudziestu wypoczętych i gotowych do walki bitewnych magów. Nic więcej Akademia nie może dla ciebie zrobić!

Przez myśli Piotra przelatywał straszne obrazy. Piechota. Zwykła piechota. Otaczają go wszy, okopy, smród i brudne chamskie mordy z najdalszych krańców imperium, a jego jedynym atutem jest przywołanie bumagi do latryn ku uciesze tych zakazanych mord. Nie, nie może się na to zgodzić, nie może opuścić zadbanych murów Akademii, nie chce ściągać czystego czarnego munduru maga bojowego, nie może odpiąć od pagonów odznaki kadeta. Ta cienka mosiężna blaszka z płonącym granatem i dwiema skrzyżowanymi różdżkami była dla niego wszystkim, czego pragnął.

– Nie tylko ja nie potlafię rzucać zaklęć! – krzyknął.

Rektor zmarszczył brwi i wyglądał, jakby się zamyślił. Cisza trwała dłuższą chwilę; w końcu się odezwał.

– Tak, nie tylko ty. Jest jeszcze Aleksander. I przyznaję, że Sasza ma w sobie tyle mocy ile może być w łyżce soczewicy. Ale różni was to, że Sasza jest z dobrej szanowanej moskiewskiej rodziny. Jego ojca stać na to, by jego syn mógł nosić czarny mundur. A ty po pierwsze jesteś Polakiem, czyli w domyśle wywrotowcem, a po drugie jesteś tu dzięki carskiemu stypendium dla magicznie uzdolnionych. Wczoraj wysłałem raport, w którym wyraźnie zaznaczyłem, gdzie twój magiczny talent może się przydać - jednostka rozpoznania czeka na ciebie.

Wskazał Piotrowi drzwi.

– Wynocha. – Chłopak wstał i wyszedł za próg, wtedy rektor jeszcze raz się odezwał. – Swoją drogą nie zastanawiałeś się czemu Sasza jako jedyny nie unika twojego towarzystwa?

Piotr pokręcił głową.

– Bo nie wyczuwa magii, choćby ta usiadła mu na twarzy, taki jest utalentowany!

Wreszcie zapaliło się światło, rektor otworzył okno, stał w nim zapalając fajkę. Piotr wyskoczył ze skrzyni i cisnął butelką w twarz Nachiczewańskigo. Ta ze świstem poszybowała niczym granat. Rektor nawet nie zdążył dobyć różdżki. Szklany pocisk jednak zawisł w powietrzu tuż przed jego białym jak kreda czołem. Co się dzieje, do cholery? - przemknęło przez myśli kadeta i przypomniał sobie rzucone na ościeżnice zaklęcie odbijające. Butelka obróciła się i z tym samym impetem pomknęła w kierunku Piotra. Uchylił się. Szkło rozprysło się na bruku. Na wszystko co mógłby zrobić, było już za późno.

Stała na jakimś dziedzińcu. Była tu po raz pierwszy. Rozejrzała się: mężczyzna w oknie próbujący coś wyszarpnąć zza pasa, porozrzucane szkło. Olśniło ją - została złapana w pułapkę i teraz była wolna, spojrzała na dłonie. To są ręce młodego mężczyzny, jest w nowym ciele. Ten za oknem trzymał różdżkę, poznała go - to był jej pierwotny cel, to właśnie jego miała przejąć. Odkryła, że również jest uzbrojona, sięgnęła po zasoby mocy nosiciela, aż zaćmiło jej się w głowie, jakby wpadła w morze antracytu. Wycelowała różdżką w okno i wrzasnęła:

– Lass es blennen!

Nic się nie stało. Powtórzyła to, sięgając po tyle mocy, ile mogła zaczerpnąć za jednym razem. Nie przyniosło to efektu. Ten zza okna krzyknął. Na widok spadającej na nią fali ognia zdążyła tylko szepnąć:

– O kulwa!

sobota, 26 marca 2022

Puszka Szprotek



“Puszka szprotek”



Nie pamiętam dobrej pobudki ze sztucznego snu w kabinie hibernacyjnej. Ale ta z pewnością należała do najgorszych. Buczenie w uszach, które zdawało się przeszywać głowę cienkimi rozgrzanymi szpileczkami wbijającymi się w zrost międzywzgórzowy. Paraliż, mdłości i przelewająca się falami tuż nad moją twarzą pulsująca czerwień. Potrzebowałem aż dwóch minut, żeby mój odrętwiały umysł mógł wreszcie rozszyfrować buczenie jako bezustannie i mechanicznie powtarzane słowa.

– Wybudzanie, wybudzanie, wybudzanie…

czwartek, 25 listopada 2021

Tabor







 


Obudziłem się na piętnaście minut przed alarmem. Nigdy jeszcze mi się to nie zdarzyło. Zazwyczaj walczę z budzikiem do samego końca, przestawiając go z drzemki na drzemkę, aż mój współlokator nie zacznie walić w ścianę, co ma oznaczać, że ekspres wypluł z siebie kawę i za chwilę zbieramy się do roboty. Ekran telefonu powiadomił mnie, że wybiła za piętnaście szósta. Miałem wrażenie, że łóżko jeszcze delikatnie się kołysze do taktu wybijanego stalowymi kołami o łączenia szyn. Po głowie rozchodził się monotonny stukot wagonów, do uszu docierał gwizd pociągu oznajmiający jego rychły odjazd. Wiercący w jaźni dźwięk, zamieniał się powoli w irytujący pisk w uszach, a pamięć podrzucała obrazy ze snu.

poniedziałek, 18 stycznia 2021

MENE, TEKEL, FARES





 



- I jak? Widać mnie? Słychać? To moja pierwsza relacja, mam nadzieję, że nie ostatnia. Z tego, co widzę, nikt mnie nie ogląda, ale to nie ma znaczenia. Przygotowałem sobie trochę materiałów. Mam nadzieję, że nikt się nie obrazi, że będę czytał z kartek, ale chciałem zrobić to rzetelnie. Jeżeli ktoś przespał w jakiś cudowny sposób ostatni rok, to zacznę od początku.
 

Wszystko zaczęło się od snu. Wyrazistego, ostrego jak brzytwa i nienaturalnie zapadającego w pamięć. Jeszcze długo po obudzeniu widziałem setki czarnych kamieni, kilka szarych i cztery białe oraz garść żwiru. Wszystko ułożone w taki sposób, że bez najmniejszego problemu dało się to objąć wzrokiem.

poniedziałek, 26 października 2020

Spektrum

                         
Ten, kto nigdy nie miał styczności z Hrubieszowem, może doznać irytacji a nawet szoku, kiedy przyjdzie mu samodzielnie poruszać się po mieście. Ja na ten przykład zgrzytałem zębami, kląłem pod nosem i byłem o krok od konwulsyjnego gryzienia kierownicy. Problem polega na “jednokierunkowości” miasta, i nie, nie chodzi mi o poglądy mieszkańców, czy tradycyjny kierunek  na wschód po tanią ropę, ale o ulice. Miałem wrażenie, że całe niewielkie miasto jest pocięte tylko i wyłącznie jednokierunkowymi szosami. Na domiar złego wysiadł mi telefon, więc kojący głos Krzysztofa Hołowczyca, patrona drogowych GPSów, nie mógł mnie bezpiecznie, a w tym wypadku ze zdrowymi zmysłami, doprowadzić do celu. Zły zakręt i rundka dookoła. Pytam miejscowego o drogę i rundka dookoła. Okazuje się, że miejscowy zrobił sobie ze mnie jaja i rundka dookoła. Jak dotarłem na ulicę Wodną musiałem już toczyć pianę z ust.


Kolega, który prosił mnie o rzucenie okiem na dom, który chciał kupić, jeszcze nie dotarł na miejsce. A przynajmniej na całej długości ślepej alejki nie zauważyłem jego samochodu. Postanowiłem chwilę pospacerować po okolicy.

Sama uliczka wydawała się dosyć ciekawa. Po jej obu stronach rosły niewielkie  jednorodzinne domy, po lewej ode mnie wzdłuż rzeki, po prawej wzdłuż górującej nad dachami  skarpy. Kończyła się małym parkingiem z widokiem na kościół i meandry Huczwy przecinającej łąki.  Widok był naprawdę malowniczy.

niedziela, 19 kwietnia 2020

Cyganka Williama





Kiedy spotykam się z przyjaciółmi, zawsze powracam do pewnej historii, która przydarzyła mi się we Francji, kiedy pracowałem przy winobraniu. Opowiadam ją między drugą a trzecią lampką wina, kiedy goście są już lekko rozluźnieni, ale są jeszcze zdolni skoncentrować uwagę na mówcy. Wtedy anegdota uzyskuje najlepszy efekt. Niestety historia opowiadana tyle razy straciła swój czar. Przekonałem się o tym dobitnie podczas pewnego wieczoru ze znajomymi. Trzecia lampka półwytrawnego Muscata trafiła na stół, a ja zacząłem swoją ulubioną historię. Natychmiast przerwały opowiadanie pobłażliwe uśmiechy i niemal chóralny okrzyk - Cyganka Williama! - Zrozumiałem, że każdy przy tym stole już o niej słyszał i to zapewne tyczy się wszystkich moich przyjaciół, więc po prostu przestałem ją opowiadać, ale nikt mi nie zabroni jej opisać.
W tamtym czasie mieszkałem i pracowałem na południu Francji w pobliżu miejscowości Agen. Pracowałem jako couper, czyli, najprościej mówiąc, ścinacz winogron. Moim zadaniem było jak najszybsze ogołocenie krzaka z kiści, po czym wysypanie urobku do wielkiego plastikowego wiadra założonego na plecy osoby odbierającej. I tak od krzaka do krzaka, od rzędu do rzędu, od pola do pola. Od ósmej do osiemnastej z dwugodzinną przerwą pośrodku.

Właściwie o samej pracy nie mogę powiedzieć nic ciekawego. Czasem bolały plecy, a czasem kolana. Deszczowe dni były wolne, ze względu na niską zawartość cukru w winogronach.

Właśnie w jeden z takich dni wybrałem się na wycieczkę do miasta. Kręcąc się po mokrym od deszczu Agen trafiłem do muzeum sztuk pięknych, po pierwsze dla zabicia czasu, a po drugie przyciągnął mnie plakat promujący wystawę prywatnej kolekcji.

niedziela, 22 grudnia 2019

Ciasteczko dla Krampusa









W domu panowała cisza, nie licząc miarowego pochrapywania ojca dochodzącego z drugiego pokoju. Maciek nałożył skarpetki, bo był mądry. Wiedział, że bose stopy na płytkach są głośne. Cichutko zsunął się z łóżka, bo był przezorny. Gdyby po prostu wstał, łóżko z całą pewnością by zaskrzypiało. Załadował osiem strzałek do zabawkowej strzelby Nerf, ponieważ był mściwy i dobrze sobie zapamiętał zeszłoroczną rózgę zamiast prezentu. Właśnie tą sprawę chciał przedyskutować z grubaskiem w czerwonym stroju. Ostrożnie przemknął przez przedpokój, zerkając na elektroniczny zegar. Dochodziła pierwsza w nocy. Mama mówiła Maćkowi, że w okolicach tej godziny Mikołaj odwiedza dzieci. Tym razem miał na niego zaczekać. Wślizgnął się do salonu. Pomarańczowy blask przygasającego żaru w kominku i choinkowe lampki były jedynymi źródłami światła. Odłożył strzelbę na dywan i bezszelestnie wsunął się pod sofę tak, by mieć broń w zasięgu ręki oraz kominek wraz z choinką w zasięgu wzroku. Teraz trzeba było tylko czekać.

niedziela, 2 czerwca 2019

Bajka "W poszukiwaniu Białej Pani"


Dawno, dawno temu było sobie królestwo. Jego ziemie zaczynały się zaraz przy wielkim słonym morzu, a kończyły na wysokich skalnych górach. Między morzem a górami były ziemie ozdobione miastami, wioskami, zielenią łąk, złotem zbóż, bezkresem lasów i błękitem jezior. Jakby ktoś spojrzał na tę krainę z góry, ujrzałby wielobarwny obraz malowany pracą człowieka oraz siłą natury.
W tym królestwie mieszkali Wojtuś i jego siostra Kasia. Żyli szczęśliwie z rodzicami w niewielkiej drewnianej chatce pokrytej strzechą.
Pewnego dnia, pod sam koniec jesieni do ich chatki przyjechał królewski posłaniec z bardzo ważną wiadomością.
Na wezwanie króla z każdego domu miała stawić się jedna osoba i dołączyć do orszaku, który wyruszał na poszukiwanie Zimy. Do króla doszły słuchy, że Zima zaginęła i w tym roku miała nie nadejść. Za to Mróz już przemierzał królestwo i z każdym dniem był coraz dalej.

piątek, 29 marca 2019

Świt


 Pierwszy raz popełniłem fun fiction, którego do tej pory bardzo się wystrzegałem. Zazwyczaj wchodzenie z butami do czyjegoś świata, który ma już swoje fundamenty i podwaliny wydawało mi się pójściem na łatwiznę. Jednak okazało się, że nie jest to wcale takie proste z powodu przymusu przestrzegania wszystkich reguł obowiązujących w danym uniwersum.
"Świt" jest dosyć krótkim opowiadaniem, które za zgodą pisarki Alicji Janusz powstało w świecie z jej książki "Ballady ze spalonego traktu".


Nocną ciszę przerwało wściekłe ujadanie psa. Jan ociężale uniósł się na łóżku i z niemałym trudem oparł o ścianę. Przez chwilę nasłuchiwał. Wycie wiatru i szczekanie nie pozwoliłoby mu ponownie zasnąć. Tym bardziej, że nie miał psa, a gumiennika o imieniu Hardy, który zamieszkał w jego stodole i strzegł zboża. Dobrze wiedział, że mały demon nigdy nie szczeka po próżnicy. Z całą pewnością ktoś lub coś zbliżało się do gospodarstwa. Rozejrzał się po po izbie. Smolna szczapa, służąca za oświetlenie, ledwie się żarzyła.
- Maćko! - syknął przez zaciśnięte zęby i po chwili usłyszał poruszenie w drugim końcu izby.
- Tak dziadku? - zapytał wnuk, wychodząc z barłogu.
- Zrób no trochę światła i pomóż mi wstać.

wtorek, 26 marca 2019

Pierwszy Audiobook

Co prawda ten tekst mogliście przeczytać ale dzięki Anecie Kosno będziecie mogli skorzystać też z innych zmysłów przy jego odbiorze.
Zapraszam do wysłuchania "Kliniki" w wersji audio.

KLINIKA

poniedziałek, 5 listopada 2018

Nowy Eden






Nie musiałem spoglądać na zegarek – wiedziałem, że spóźniłem się na zajęcia. Oczyma wyobraźni widziałem minę profesora i słyszałem tę starą gadkę, jak on się tutaj marnuje, że przez te piętnaście minut mojej nieobecności mógł wytłumaczyć ważną zasadę bezpieczeństwa, ale musiał z tym czekać tylko mnie.


Mój marszobieg w kierunku liceum, zatrzymała kolka oraz roboty drogowe. Cała ulica była wyłączona z ruchu. Musiałbym obejść kilka kamienic i stracić jeszcze więcej czasu. Przystanąłem na chwilę, sapiąc ciężko i zastanawiając się, którą drogą mam teraz biec, aż wypatrzyłem robotniczą kładkę przerzuconą przez głęboki wykop. Rozejrzałem się, czy żaden robotnik nie patrzy w moją stronę i już wchodziłem na wąską deskę, gdy zobaczyłem ją:


Śliczną rudą dziewczynę o pełnych ustach, wyraźnych kościach policzkowych i jeszcze wyraźniejszych wypukłościach biustu

środa, 15 sierpnia 2018

Mikrokawa



Ławka w parku


Było już po północy i odniosłem wrażenie, że tyłek przymarzł mi do parkowej ławki. Zawsze uważałem się za wręcz stworzonego do wyczekiwania, ale deszcz i lodowate podmuchy wiatru chyba chciały mi udowodnić, że jest inaczej. Wyjąłem z torby termos z kawą. Odkręciłem i poczułem ten aromat – ambrozja czarna, gorąca, słodka, ambrozja nic dodać, nic ująć. ­
– Ty się chciałeś spotkać!
Uniosłem głowę – było ich trzech. Mój umysł cicho jęknął: po pierwsze, nie usłyszałem jak podeszli, po drugie miało być o jednego mniej.
– Macie towar? – zapytałem, nie wstając z ławki. Najbliższy łysol, poklepał się po kieszeni, uśmiechną się i zapytał:
– A masz kaskę?
Skinąłem głową i sięgnąłem za połę marynarki. Lecz zamiast portfela wyjąłem policyjną odznakę. Cała trójka natychmiast zbladła – łysol numer jeden błyskawicznie wydobył sprężynowca, ostrze wyskoczyło z głośnym stuknięciem. Ale popełnił błąd, trzymał go jak nóż do masła. Z całej siły kopnąłem w jego nadgarstek, a nóż utknął w ramieniu właściciela. Z szybkością mrugnięcia drugi z napastników dostał w twarz całą zawartością termosu, i po wrzasku wywnioskowałem, że jest już wykluczony z walki. Do trzeciego musiałem zejść w końcu z ławki. Zrobiłem to błyskawicznie, dostał z byka w brzuch. Nim jego plecy dotknęły ziemi, złapałem go za obutą stopę i energicznie się obróciłem, wykorzystując impet i ciężar ciała. Kostka obrzydliwie chrupnęła, oznajmiając wszem i wobec, że trzeci łysol może już zapomnieć o karierze maratończyka. Nie tracąc czasu, przypadłem do tego z wbitym nożem.
– Chciałbym się dowiedzieć, gdzie znajdę pana Grota – powiedziałem uprzejmie, wbijając ostrze głębiej, a on uprzejmie mi odpowiedział.


 

 

Mały świat

Do dziś nie wiedziałem, że cały świat może być taki mały, ale, ku mojemu przerażeniu, świat właśnie skurczył się do rozmiaru dziewięciu i trzech setnych milimetra, rozszerzając się nieco o niewielką czerwoną kropkę, kilka centymetrów dalej. Jaskrawa kropka świadczyła o tym, że wycelowana w moje czoło Beretta 92 jest odbezpieczona. Niemal niewidoczne czarne skrzydełko bezpiecznika przesunięte na górną pozycję krzyczało, że ten, kto trzyma tę broń, wie, co robi. Wyobraźnia natychmiast podsunęła mi przed oczy obraz rekina oblizującego zęby.
Gdzieś daleko poza moim małym światem majaczyła mi znana ze zdjęcia twarz. Należała do człowieka, o którego rozpytywałem po mieście od dwóch tygodni - kto szuka ten znajdzie, tyle że problem polega na tym, że on znalazł mnie pierwszy. Akta poszukiwanego mówiły jasno, że należy do typu ludzi, którzy rozwiązują problemy najpierw czynem, a kiedy to się nie uda, to dopiero wtedy przechodzą do rozmów. Pozostała mi nadzieja, że tym razem postąpi odwrotnie.
Dziewięciomilimetrowy wszechświat poruszył się delikatnie, nakazując mi wysiąść z samochodu. Ze wszechświatem się nie dyskutuje - postanowiłem się posłuchać i w trakcie rozpinania pasów przeszły mi przez głowę dwie myśli. Pierwsza: czy moja czaszka okaże się na tyle twarda, że po strzale będę miał tylko otwór wlotowy, czy jednak będzie krucha i znajdą mnie z niewielką dziurką z przodu i dziurą wielkości pięści w potylicy. Druga myśl w dziwny sposób była bardziej irytująca: właśnie uświadomiłem sobie, że od samego rana jeszcze nie piłem kawy.


sobota, 5 maja 2018

Tak było

Siedział na łóżku już od dłuższego czasu, wodził za nią oczyma i chyba sam nie do końca wierzył w to, co widzi. Zdarzało się, że się kłócili, ale jeszcze nigdy aż tak. Ona, burcząc pod nosem, pakowała ostatnią walizkę. Z głuchym tąpnięciem wrzuciła do niej swoje słowniki i leksykony, trzasnęła wiekiem. Nie odezwał się do niej, dopóki nie przysiadła na walizce, żeby ją domknąć. Nie udało się. Prawie przezroczysta zwiewna sukienka i cienka książeczka - poradnik „ Jak rozmawiać”  nie pozwalały się zatrzasnąć walizce. Wstała z niej i kopnęła z całej siły, nie szczędząc przekleństw, w pierwszej kolejności na uparty pakunek, w drugiej podskakując na jednej nodze klęła na siebie samą za to, że kopie twarde przedmioty bosą stopą.

poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Micro List


Przedstawiam kolejną serię mikro opowiadań napisanych na konkurs. Tym razem motywem przewodnim było użycie słów: "Nie odważyła się otworzyć listu". Warunkiem dopuszczenia opowiadania do konkursu była też objętość tekstu - nie wolno było przekroczyć limitu 250 słów. Zapraszam do czytania i komentowania.

Obława na Asa
To był czwarty miesiąc od wyjazdu Charlesa. Mary ciężko znosiła rozłąkę i teraz wściekała się na siebie, że nie ostudziła jego zapału. Ale był taki podekscytowany! Jak mogłaby to zrobić?
– Za zestrzelenie Richthofena dają pięć tysięcy funtów, własny samolot i Krzyż Wiktorii. Pięć tysięcy, słyszysz Mary! – śmiał się, a ona mu wtórowała. – Jeden strzał i będziemy żyć jak w raju! – mówił, a właściwie wykrzykiwał na całe mieszkanie, machając rękoma, podskakując z twarzą tak szczęśliwą, jakby już miał w garści nagrodę. – Obiecali nowe maszyny, szybsze i zwrotniejsze. Zobaczysz, moje zdjęcie będzie drukowane na paczkach papierosów, kartach i wszystkich gazetach imperium, i już nigdy nie zabraknie nam pieniędzy – wierzył w to tak mocno, i sama również w to trochę wierzyła. Aż do momentu rozmowy z przyjaciółką:
- Dziewięćdziesiąt dwie godziny, to czas przeżycia pilota Royal Flying Corps. Tak mówią wracający z frontu, podziwiam cię, że się na to zgodziłaś – mówiła Viktoria. Znienawidziła ją za to, i znienawidziła siebie za to, że go wypuściła.
Charles dużo pisał, dostawała całe paczki listów w żółtych kopertach przewiązanych sznurkiem, ale połowa ich treści była najczęściej zamazana przez cenzora obawiającego się, że Charles zdradza żonie tajemnice lub taktyki wojskowe. Ten, który otrzymała dzisiaj, był inny. Koperta biała, oficjalne pieczęcie, a jakość papieru sprawiała, że sama myśl o tym, co jest w nim napisane, wyciskała łzy z oczu. Nie odważyła się otworzyć listu. Schowała go w szufladzie biurka męża.
- Poczekamy na tatę - powiedziała cichutko, układając z czułością dłonie na brzuchu. To był czwarty miesiąc od wyjazdu Charlesa.