sobota, 24 grudnia 2022

Kukułka





Mimo siarczystego mrozu pocił się jak szczur. Co tam jeden szczur - jak cała skrzynia tych parszywych gryzoni. Zdrowy rozsądek coraz dobitniej próbował odwieść go od podjętej decyzji, ale Piotr Sroka nie da się od tak po prostu zdradziecko podejść zdrowemu rozsądkowi. Od godziny ukrywał się w kufrze na piach stojącym przy dziedzińcu Carskiej Akademii Sztuk Tajemnych. Co jakiś czas delikatnie unosił wieko głową i wpatrywał się w ciemne dwuskrzydłowe okno na drugim piętrze z nadzieją, że zapali się w nim światło. W gardle już mu zupełnie zaschło, język nieprzyjemnie przyklejał się do podniebienia, mógłby sięgnąć po trochę śniegu na zewnątrz, ale niosło to ryzyko przyłapania go, a jeżeli znaleziono by to, co miał przy sobie, czekałby go tylko jeden możliwy wyrok. Przesunął kciukiem po literach wytłoczonych na butelce z zielonego szkła. PAUL LUDEWIG Mineralwasserfabrik.



Butelka zapulsowała. Znał niemiecki i, jak każdy szanujący się kadet, znał również łacinę, jidysz i ladino. Ale napis na szkle nie miał żadnego znaczenia. Ważne było to, co znajdowało się w środku. W tym wypadku kilka gwoździ, włosy, zwierzęcy tłuszcz i, jak podejrzewał, mocz samego jaśnie oświeconego rektora Nachiczewańskiego, oraz gość specjalny - czyli wiedźma, która opuściła ciało i została złapana w pułapkę. Tylko te naprawdę potężne wiedźmy potrafiły porzucić swoje ciało i przeniknąć do innego, całkowicie wypierając z niego poprzedniego właściciela. Nazywano je kukułkami. Była to potężna broń w arsenale armii carskiej jak i cesarsko-królewskiej. Dzięki takiemu przejęciu można było siać chaos w szeregach wroga. Co prawda szybko, bo jeszcze zaraz przed wybuchem wojny, przypomniano sobie o starych pułapkach. Uwięziona kukułka nie mogła ani do nikogo przeniknąć ani się uwolnić. Rozbicie lub otworzenie pułapki kończyło się tym, że wypuszczona na wolność dusza anektowała najbliżej znajdującego się człowieka.

Pulsującą jeszcze gorącą butelkę Piotr i Aleksander, jego jedyny przyjaciel z Akademii, ukradli z pomieszczenia na materiały niebezpieczne. Chcieli narobić kłopotów opryskliwemu i wiecznie pijanemu klucznikowi, ale pierwszego sierpnia Druga Rzesza wypowiedziała Rosji wojnę. To zmieniło wygłup kadetów w poważne przestępstwo. Nie mogli niepostrzeżenie podrzucić butelki z powrotem, bo pojawiły się zabezpieczenia i umundurowane straże przed niedostępnymi komnatami. A przyznanie się do kradzieży w najłagodniejszym stopniu groziło wydaleniem z uczelni, a w tym bardziej prawdopodobnym - sądem wojennym. Zakopali butelkę na błoniach szkoły i postanowili milczeć na ten temat. Kiedy odkryto jej zaginięcie wybuchła prawdziwa afera. Agenci Ochrany przeszukali każdy zakamarek budynku. Dormitoria i pomieszczenia wspólne zostały dosłownie wywrócone na drugą stronę. Plotki mówiły, że u klucznika znaleziono pięć rubli w złocie, aresztowano go. Później akademicką pocztą pantoflową dowiedzieli się, że został rozstrzelany.

Piotr ponownie wyjrzał, czy w oknach rektora nie pojawiło się światło. W szybach na drugim piętrze widoczne było tylko odbicie księżyca w nowiu. Jak paznokieć boga zawieszony na niebie, to dobry znak - pomyślał. Jeszcze dzisiaj przed południem był dumnym kadetem, a teraz zagryzł z wściekłości zęby na wspomnienie rozmowy z Nachiczewańskim.

Rektor wezwał go wtedy do swojego gabinetu. Jego salut zbył machnięciem dłoni i nakazał usiąść na krześle naprzeciw jego biurka. Przez chwilę nic nie mówił, tylko uważnie wpatrywał się w chłopaka. Piotr czuł, że jak milczenie potrwa jeszcze dłużej, to zemdleje ze strachu. Jedyna myśl, jaka kołatała mu się w głowie, to ta, że Aleksander puścił farbę. Zza wielkiego orzechowego biurka wpatrywały się w niego dwa oblicza. Pierwsze marsowe i jakby zawiedzione, skryte w cieniu wielkich krzaczastych i siwych brwi rektora. Drugie młodsze, ale nie mniej surowe i obezwładniające oblicze cara Mikołaja Aleksandrowicza II Romanowa, przyglądające się mu z wielkiego portretu tuż nad głową rektora. Plotka głosiła, że Nachiczewański rzucił na portret zaklęcie, by każdy, kto siedzi po niewłaściwej stronie biurka, czuł respekt i trwogę. Piotr nie wiedział, czy to z zaklęciem jest prawdą, ale respekt i trwoga były tak namacalne, że mógłby je teraz obracać w palcach.

– Piotrze Kacprowiczu Soroka…

– Sloka – poprawił Piotr i natychmiast zacisnął usta przestraszony tym, że w ogóle śmiał się odezwać. Rektor uśmiechnął się smutno i pokiwał głową, jakby właśnie go w czymś utwierdzono.

– Tak więc panie Sloka – wypowiedział to spokojnie, ale wyraźnie akcentując “L”. – Czy może mi pan przypomnieć, na którym jest pan roku?

Piotr cicho przełknął ślinę, nawet nie próbując poprawić Nachiczewańskiego. Zastanawiał się, o co tu chodzi. Rektor znany z wybuchów złości, a i nierzadko z użycia magii w stosunku do kadetów, mówił takim spokojnym i zarazem strapionym tonem, że ta nowość budziła jeszcze większy niepokój.

– Na… na dlugim – wybełkotał, spuszczając oczy.

– Na dlugim - powtórzył rektor, ponownie podkreślając literę L w miejscu R. - I ilu zaklęć już zdążyłeś się nauczyć?

Kadet podniósł dumnie głowę.

– Wede podlęczników Calskiej Akademii Sztuk Tajemnych na pamięć potlafię wszystkie zaklęcia wymagane do czwaltego locznika wasza…

Trzask dłoni opadającej z mocą na blat przerwał mu odpowiedź. Rektor prychnął pogardliwie i pochylił się nad biurkiem, jego krzaczaste brwi uniosły się, przesuwając na czoło, tak jakby chciały zrobić miejsce dla małych świdrujący oczek.

– A ilu tych zaklęć zdołałeś użyć? – Wrzasnął, a drobinki śliny obficie pokryły policzki i nos przerażonego kadeta.

Nie miał odwagi ich zetrzeć, natychmiast domyślił się po co został wezwany. Do tej pory przez wadę wymowy nie udało mu się prawidłowo wypowiedzieć ani jednego zaklęcia. Nawet najprostsza, najkrótsza inkantacja jaką tylko znalazł w podręcznikach szkoleniowych wymagała użycia głoski R.

– Ja, ja, ja mam antlacyt…

Rektor wstał, założył dłonie za plecy, przez chwilę w ciszy chodził po gabinecie, w końcu zatrzymał się naprzeciw okna.

– Tak, masz antracyt. Masz w sobie tak potężne złoża antracytu, że w największej bitwie nie zdołałoby ci się zakręcić w głowie od rzucanych zaklęć – klepnął się w bok, do którego przytroczona była różdżka oprawiona na podobieństwo szabli dragonki. – W Mandżurii zużyłem tyle mocy, że przez dwa lata musiałem dochodzić do siebie. Z tego rok leżałem sparaliżowany. A przez cały okres wojny japońskiej nawet nie otarłem się o poziom uśpionej w tobie mocy. A ty nawet nie możesz z niej skorzystać. Jesteś przydatny jak jesiotr obdarzony matematycznym umysłem!

Piotr milczał, czuł jak palą go policzki. Wstyd, żal i gniew buzowały w nim tak bardzo, że nawet nie zauważył, kiedy rektor znalazł się tuż za jego plecami.

– Jedno! Jedno dobre bojowe zaklęcie! A chodźby i ochronne! – Huknął zza chłopaka, a ten podskoczył na krześle. Rektor zamaszyście wyjął różdżkę z pochwy i wycelował nią w okno.

– Du darfst nicht durchziehen! – syknął, powietrze zafalowało i na krótką chwilę zniekształciło się przy okiennej ościeżnicy.

– Powtórz to!

Piotr sięgnął do żabki przy pasie po swoją prostą kadecką różdżkę. Wycelował w okno. Skupił się jak tylko mógł, zaczerpnął z głębi siebie moc, pokłady antracytu pulsowały w nim, pragnąc uwolnienia, udowodnienia jak są potężne, pokazania światu, czego może dokonać i to jest właśnie najlepszy moment. Rzucił zaklęcie:

– Du dalfst nicht dulchziehen!

Nic się nie wydarzyło. Rektor westchnął. A w tym westchnieniu dało się wyczuć ulgę jak i rozczarowanie.

– No właśnie – mruknął, obszedł biurko i ciężko opadł na swoim fotelu. Na jego czole perlił się pot. Nieświadomie wachlował się otwartą dłonią, mimo że w gabinecie było chłodno. Ktoś alarmująco zastukał, kadet zerknął za siebie, natychmiast po tym otworzył drzwi. Był to główny nauczyciel zaklęć bojowych.

– Nic się nie dzieje Michaił! – warknął Nachiczewański. Piotr usłyszał stuknięcie obcasów i zamykane drzwi.

– No właśnie – kontynuował rektor. – Nic się nie dzieje! Zaczerpnąłeś tyle antracytu, że każdy człowiek mocy w promieniu kilometra musiał to odczuć. Gdyby zaklęcie ci wyszło, pewnie przez miesiąc do całego kompleksu Akademii nic by nie mogło się dostać. Ale na nasze szczęście, a twoje nieszczęście, nic się nie dzieje! Ta twoja wada stanowi dla ciebie nieprzekraczalną granicę magii. Niczego więcej się tu nie nauczysz!

Rektor wysunął szufladę z biurka i wyjął z niej tekturową teczkę na dokumenty. Spojrzał na chłopaka.

– Wraz z całym ciałem pedagogicznym szukaliśmy zaklęć, w których inkantowaniu nie trzeba wymawiać głoski R. Nie znaleźliśmy nic pożytecznego. No może poza przywołaniem toaletniej bumagi, i zgadzam się, że w latrynach może to okazać się bardzo pożyteczne, ale to za słaby repertuar na potrzeby naszych czasów.

Trzasną teczką o biurko.

– Ale znalazłem dla ciebie zastosowanie. Zostajesz przeniesiony do jednostki rozpoznania na Wołyń. Tam twoje próby rzucania zaklęć mogą okazać się przydatne. Wystarczy, że zaczerpniesz antracytu, by ludzie wyczuleni na moc u wroga uwierzyli, że po drugiej stronie jest ze dwudziestu wypoczętych i gotowych do walki bitewnych magów. Nic więcej Akademia nie może dla ciebie zrobić!

Przez myśli Piotra przelatywał straszne obrazy. Piechota. Zwykła piechota. Otaczają go wszy, okopy, smród i brudne chamskie mordy z najdalszych krańców imperium, a jego jedynym atutem jest przywołanie bumagi do latryn ku uciesze tych zakazanych mord. Nie, nie może się na to zgodzić, nie może opuścić zadbanych murów Akademii, nie chce ściągać czystego czarnego munduru maga bojowego, nie może odpiąć od pagonów odznaki kadeta. Ta cienka mosiężna blaszka z płonącym granatem i dwiema skrzyżowanymi różdżkami była dla niego wszystkim, czego pragnął.

– Nie tylko ja nie potlafię rzucać zaklęć! – krzyknął.

Rektor zmarszczył brwi i wyglądał, jakby się zamyślił. Cisza trwała dłuższą chwilę; w końcu się odezwał.

– Tak, nie tylko ty. Jest jeszcze Aleksander. I przyznaję, że Sasza ma w sobie tyle mocy ile może być w łyżce soczewicy. Ale różni was to, że Sasza jest z dobrej szanowanej moskiewskiej rodziny. Jego ojca stać na to, by jego syn mógł nosić czarny mundur. A ty po pierwsze jesteś Polakiem, czyli w domyśle wywrotowcem, a po drugie jesteś tu dzięki carskiemu stypendium dla magicznie uzdolnionych. Wczoraj wysłałem raport, w którym wyraźnie zaznaczyłem, gdzie twój magiczny talent może się przydać - jednostka rozpoznania czeka na ciebie.

Wskazał Piotrowi drzwi.

– Wynocha. – Chłopak wstał i wyszedł za próg, wtedy rektor jeszcze raz się odezwał. – Swoją drogą nie zastanawiałeś się czemu Sasza jako jedyny nie unika twojego towarzystwa?

Piotr pokręcił głową.

– Bo nie wyczuwa magii, choćby ta usiadła mu na twarzy, taki jest utalentowany!

Wreszcie zapaliło się światło, rektor otworzył okno, stał w nim zapalając fajkę. Piotr wyskoczył ze skrzyni i cisnął butelką w twarz Nachiczewańskigo. Ta ze świstem poszybowała niczym granat. Rektor nawet nie zdążył dobyć różdżki. Szklany pocisk jednak zawisł w powietrzu tuż przed jego białym jak kreda czołem. Co się dzieje, do cholery? - przemknęło przez myśli kadeta i przypomniał sobie rzucone na ościeżnice zaklęcie odbijające. Butelka obróciła się i z tym samym impetem pomknęła w kierunku Piotra. Uchylił się. Szkło rozprysło się na bruku. Na wszystko co mógłby zrobić, było już za późno.

Stała na jakimś dziedzińcu. Była tu po raz pierwszy. Rozejrzała się: mężczyzna w oknie próbujący coś wyszarpnąć zza pasa, porozrzucane szkło. Olśniło ją - została złapana w pułapkę i teraz była wolna, spojrzała na dłonie. To są ręce młodego mężczyzny, jest w nowym ciele. Ten za oknem trzymał różdżkę, poznała go - to był jej pierwotny cel, to właśnie jego miała przejąć. Odkryła, że również jest uzbrojona, sięgnęła po zasoby mocy nosiciela, aż zaćmiło jej się w głowie, jakby wpadła w morze antracytu. Wycelowała różdżką w okno i wrzasnęła:

– Lass es blennen!

Nic się nie stało. Powtórzyła to, sięgając po tyle mocy, ile mogła zaczerpnąć za jednym razem. Nie przyniosło to efektu. Ten zza okna krzyknął. Na widok spadającej na nią fali ognia zdążyła tylko szepnąć:

– O kulwa!