Podziękowania dla Wojciecha Wróbla za
wykonanie ilustracji oraz dla Agaty Pietrzykowskiej za sprawdzenie zgodności
tekstu z zasadami polskiej ortografii i interpunkcji oraz ogromną pracę
związaną z poprawieniem całości. (Bo, błęduf robie dórzo). Podziękowania dla Pauliny
Kozłowskiej za dziobanie palcem w żebra z tekstem "Pisz!", inaczej opowiadanie
pojawiło by się za dwa miesiące.
-1-
Dochodziła
osiemnasta, jedna z tych parszywych jesiennych godzin, kiedy na zewnątrz już
jest prawie ciemno, ale najwidoczniej jest jeszcze za wcześnie, żeby w mieście
zapaliły się latarnie. Magnetofon smutno zawodził przeciągłym drżeniem jazzowej
trąbki, nieśpiesznie gonionej przez delikatny rytm perkusji i kontrabasu. Jedna
z ponurych kaset mojego pracownika chyba się zapętliła, napełniając całe biuro
dźwiękami cienia i przygnębiającej nostalgii. Mogłem powoli zbierać się do domu,
co wcale mnie nie cieszyło. Oznaczało to, że przez pół godziny będę musiał iść
piechotą przez miasto, nad którym ulewa najwidoczniej postanowiła zatrzymać się
na dłużej. Przez krótką chwilę przeszła mi przez głowę myśl – A może przespać
się w biurze, przecież mam tu tapczan, a w domu i tak nikt mnie nie wyczekuje –
wydawało się to o wiele lepszym rozwiązaniem niż iść przez deszcz i moknąć w
taki wieczór. Nie musiałem wyglądać przez okno, żeby stwierdzić, jak bardzo
musi być paskudnie. Ulewa niemal boleśnie smagała przysłonięte żaluzjami szyby,
powodując niekończącą się kakofonię.
Westchnąłem
ciężko i już zaczynałem się zbierać, żeby zamykać biuro, gdy drzwi się
delikatnie uchyliły, wpuszczając do środka powiew zimnego wiatru, który
najwyraźniej lepiej wiedział, w jaki sposób powinny być uporządkowane papiery
na moim biurku. Zacząłem łapać rozrzucone powiewem dokumenty i nawet nie
zauważyłem, że do środka weszła ona. Piękna, niezwykle smukła kobieta o ostrych
rysach, kruczoczarnych, długich włosach, migdałowych, smutnych oczach, z
niewielkim pieprzykiem nad kształtnymi pełnymi ustami. Czerwień tych ust niemal
odebrała mi mowę.
Kobieta
podeszła do niewielkiego biurka, za którym siedziałem i przysiadła na jego
brzegu, w taki sposób jakby siadała na stole bilardowym, żeby zakończyć grę,
posyłając czarną bilę w otchłań łuzy. Nie dało się nie zauważyć jak bardzo jest
przemoczona. Musiała iść w deszczu. Dlaczego nie wzięła sobie taksówki? A może
trafiła tu, tylko żeby schronić się przed pogodą. Na biurku prawie natychmiast
pojawiła się niewielka kałuża, ta u jej stóp powiększała się z każdą sekundą.
-3-
Piękna
kobieta była ubrana w długi czarny płaszcz przewiązany materiałowym pasem;
kołnierz ze srebrnego lisa nie do końca spełniał swoje zadanie, odsłaniając
smukłą i białą szyję, wyraźnie odcinając kontrastem biel jej skóry od ubrań. Wszystko
to składało się na piorunujące wrażenie. Niewielki kapelusz, którego cena z
całą pewnością przewyższała wartość mojej miesięcznej pensji, dopełniał dzieła,
osłaniając piękną kobietę nutką tajemnicy. Jej oczy schowane w cieniu jego
ronda wręcz wwiercały się we mnie. Wiedziałem, że z czymkolwiek tu przyszła,
nie będę w stanie jej odmówić.
–
Izabela – powiedziała, wyciągając do mnie delikatną dłoń skrytą w białej,
jedwabnej rękawiczce. – Polecono mi pana usługi ze względu na dokładność i
dyskrecję. Mam nadzieję, że trafiłam pod dobry adres.
Miała
niski, wręcz erotyczny głos. Mówiła z dziwnym akcentem, z całą pewnością nigdy
wcześniej, ani jak o tym pomyślę, nigdy później nie słyszałem, żeby ktoś
wypowiadał się w podobny sposób. Kiedy tylko doszło do mnie, co właśnie
powiedziała, szczerze mogę się przyznać, że zamurowało mnie. Nie wiedziałem co
mam odpowiedzieć i czego by oczekiwała ode mnie.
-4-
–
Artur Turczyn, firma Artbud, to dobry adres jeżeli chce pani zrobić remont.
Zaśmiałem
się głupkowato i natychmiast tego pożałowałem, jak beznadziejnie musiało to
brzmieć. Nigdy wcześniej nie wstydziłem się brzmienia nazwy swojej firmy. Dziś
wydała mi się prowincjonalna, zlepek imienia oraz tego, czym w przybliżeniu się
zajmowałem. Takich firm w tym czasie było zatrzęsienie na rynku, Bud-Mar, Mar-Bud,
Woj-Bud. Gdyby pies sąsiada nauczył się stawiać pustaki jeden na drugim, z całą
pewnością można byłoby to nazwać Maxbud, i o ile dostojniej by to brzmiało.
Jednak
ona uśmiechnęła się do mnie, a jej oszałamiająco długie rzęsy zawachlowały.
Sięgnęła do niewielkiej kopertowej torebki i wyjęła długą metalową
papierośnicę, z misternie wyżłobionymi inicjałami I.S. Z całą pewnością ręczna
robota, aż przez chwilę zdziwiło mnie, że nie jest wykonana w srebrze. Przyszło
mi do głowy że, być może była to platyna.
-5-
Otworzyła
pojemnik i wyjęła długiego cienkiego papierosa, od niechcenia włożyła sobie do
ust. Rozejrzałem się szybko po blacie i, znajdując zapalniczkę jednego z moich
pracowników, odpaliłem usłużnie. Gdy tylko zaciągnęła się, a ja powiedziałem,
przypominając sobie, że sam całkiem niedawno rzuciłem palenie i strasznie mnie
drażni, jak ktoś robi to przy mnie:
–
Tu się nie pali.
Jak
bardzo mi było wstyd, że wypaliłem coś takiego. Czasem człowiekowi wyrwie się
coś, czego nie przemyśli, a potem prześladuje go to wieczorami zaraz przed
zaśnięciem, nieodłącznie stawiając przed oczami o wiele lepsze rozwiązania,
które w tamtym momencie wyleciało z głowy.
Ponownie
się uśmiechnęła, tym razem przygryzając wargi, zgasiła papierosa, wbijając go w
wodę stojącą na blacie mojego biurka.
–
W takim razie przejdźmy od razu do interesów. Potrzebuję…
-6-
–
Pani mi wybaczy, ale obecnie nie mam żadnych wolnych terminów – wtrąciłem się
jej w słowo, a jej oczy zwęziły się natychmiast. Było w nich dobrze widać, że nie
nawykła do wysłuchiwania zdania innego niż jej własne, aż ciarki przeszły mi po
plecach. Kiedy zauważyła, że zrozumiałem swój błąd, mówiła dalej.
–
Wybaczam, niech pan odwoła inne przedsięwzięcia lub pracuje zmianowo. Moje
zlecenie ma mieć priorytet.
Z
torebki wyjęła plik świeżych sztywnych banknotów, nowe złote, same setki spięte
banderolką. Od niechcenia rzuciła je na biurko. Muszę przyznać, że robiły wtedy
wrażenie. Z resztą pierwszy raz widziałem plik setek nie wymieszany z
banknotami milionowymi.
–
To jest zaliczka i zachęta.
Ten
widok wręcz mnie hipnotyzował. Zaliczka, powtarzałem sobie w myślach, to co ona
do jasnej Anielki chce zrobić? Bursztynową komnatę?
–
Potrzebuję wyczyszczenia i pogłębienia piwnicy. Ma dotrzeć do mnie również
trochę elektroniki ze Stanów, więc chcę ją zamontować.
Nie
brzmiało to na nic trudnego do zrobienia, więc czemu nie? A plik banknotów na
-7-
biurku
faktycznie działał jako idealna zachęta lub lep na muchy, tak ku woli ścisłości.
Gdybym wtedy wiedział, w jak wielkie kłopoty wpakują mnie jej odwiedziny, z
całą pewnością nie otwierałbym tego dnia biura, może nawet nie zrobiłbym tego w
tym i przyszłym roku.
– Sprawdzę
oczywiście grafik i przedyskutuję sprawę z pracownikami…
– Żadnych
pracowników! Tylko pan. Nikt nie może wiedzieć, co tam będzie się działo. Dlatego
też liczę na pańską dyskrecję. Oczywiście pokryję pańskie straty spowodowane
tym, że musi pan odmówić innym zleceniodawcom. Proszę tylko o przygotowanie mi
wyceny.
Ponownie
mnie zamurowało. Nie spotkałem się nigdy z czymś takim. Zauważyła to i mówiła
dalej.
–
Mam nadzieję, że nie będzie panu przeszkadzać to, że będę płacić gotówką? Nie
ufam bankom. Nie potrzebuje też żadnych kwitów. Umowa ustna zadowala mnie
całkowicie. Proszę również o wykaz narzędzi, jakich będzie pan potrzebował. Zamówię
je. Wolałabym, żeby pan nie przynosił swoich. Nie chcę być zauważona. Chyba się
zrozumieliśmy?
-8-
Zrobiłem jedyną rzecz, na jaką z całą odwagą mogłem się
wtedy zdobyć. Skinąłem głową na znak, że zrozumiałem. Przygryzła z zadowoleniem
czerwone wargi. Wstała z biurka i obróciła się w stronę wyjścia.
–
Jak się z panią skontaktuję? – zapytałem wstając z krzesła tak szybko, że
wywróciło się za mną. Obróciła się z wdziękiem.
–
To ja się z panem skontaktuję.
Wyszła wpuszczając do biura
powiew wiatru, który z dzikim zapałem porozrzucał moje, dopiero co pozbierane
dokumenty po mokrej podłodze. Uporządkowanie ich zajęło mi dobre pół godziny, włączając
w to rozkładanie papierów na kaloryferze. Kiedy już skończyłem, wydawało mi się,
że tak naprawdę przysnąłem na krześle i cała sytuacja po prostu mi się
przyśniła.
–
Za dużo starych filmów – wymamrotałem do pustego biura. Nie odpowiedział mi
nikt, za to plik nowych banknotów leżący w milczeniu na blacie zaczął aż
krzyczeć. To jednak nie był sen. Schowałem pieniądze do kieszeni spodni. Zdjąłem
płaszcz i kapelusz z drewnianego wieszaka stojącego w kącie biura i wyszedłem,
zamykając za sobą drzwi na klucz.
-9-
Deszcz
już nie padał tak wściekle, zamienił się za to w przyklejającą się do ciała
mżawkę, która powoli, acz skutecznie starała się opanować każdy kawałek ubrania,
żeby przesączyć go wilgocią.
Po
kilku krokach w stronę domu wróciłem i sprawdziłem, czy zamknąłem drzwi na
klucz i, jak za każdym razem kiedy to robię, były zamknięte. To jest jedna z
tych irytujących tradycji. Gdzieś w głowie siedzi taki chochlik i złośliwie szepcze,
że jeżeli tego nie sprawdzisz, to z całą pewnością okażą się otwarte, kiedy wrócisz
tu rano.
Już
spokojny, ruszyłem ulicą Reja, przy której mieściło się moje biuro, w stronę ulicy
Wyszyńskiego. Na zewnątrz faktycznie było ciemno. Latarnie powolutku zaczynały
się rozświetlać, a opary wydobywające się ze studzienek kanalizacyjnych
zamiatały chodniki, rozwiewając się na wietrze. W ten parszywy wieczór nawet
kierowcy postanowili siedzieć w domu, więc samochodów też nie przejeżdżało zbyt
wiele. Kiedy już porządnie zmarzłem po
-10-
drodze, a kołnierz płaszcza
przestał chronić przed wilgocią, zastanawiałem się, czy nie skoczyć do jednego
z niewielkich barów, które w okolicach dworca autobusowego wyrastały jak grzyby
po deszczu. To były bary trzymające się dobrze starego kanonu. Z zewnątrz
wyglądające nijak, podobnie też w środku. Na wysokich krzesłach zaraz przy ladzie
było miejsce dla tych klientów, którzy do domu chodzą tylko przespać się przez
chwilę, tylko po to, by znaleźć się tu już jutro. Niewielkie stoliki
przeznaczone były dla nieprzewidzianych lub niechcianych gości, takich jak ja.
Zapach rozlanego piwa i wiszący szarymi smugami dym papierosowy był typową
wizytówką dla takich lokali, podobnie jak wwiercający się w nozdrza zapach
uryny tuż przed wejściem.
Rozmyśliłem
się właściwie z prozaicznego powodu. Miałem przy sobie stanowczo za dużo
gotówki. Nie miałem ochoty stracić jej, i zapewne kilku zębów, które za gęsto
wyrosły, no i nie miałem drobnych. Kiedy tylko o tym pomyślałem, cała ochota na
drinka mi przeszła i smagany wiatrem przyśpieszyłem kroku i skierowałem się w
stronę osiedli na Wyszyńskiego.
-11-
Do
domu dotarłem przemoczony do bielizny. Rozebrałem się już w przedpokoju i
odkręciłem kurki w łazience, napełniając wannę wodą, tak żeby porządnie się
wygrzać w kąpieli. Zdążyłem jeszcze zrobić sobie mocnej kawy, ale kiedy wróciłem
do łazienki przeszła mi na nią chęć. Unoszący się zapach chloru spokojnie
mógłby zastąpić nawet dzbanek najmocniejszej kawy.
Kiedy
już zanurzyłem się w gorącej wodzie, delektując się jej ciepłem, zacząłem
rozmyślać o tym, co właściwie dzisiaj się stało i czego ta kobieta chce ode
mnie. Szybko zatrzymałem galopującą fantazję o tym, czego ja mógłbym chcieć od
niej i zauważyłem, że chyba jeszcze nikt nie narobił mi takiego bałaganu w
głowie.
Z
samego rana, czyli gdzieś w okolicach jedenastej, wyrwał mnie ze snu potworny
jazgot telefonu. Przez parę chwil zastanawiałem się, czy go nie zignorować, ale
najpewniej natręt nie dałby mi spokoju. Powoli wstałem i poszedłem do
przedpokoju, w którym zawieszony na ścianie wyłożonej drewnianą boazerią, wariował
telefon.
-12-
Podniosłem
słuchawkę i starając się, żeby mój głos brzmiał jak głos człowieka, który już
kilka godzin temu zapomniał o istnieniu czegoś takiego jak łóżko, powiedziałem
krótkie:
–
Halo?
– Szefie,
przepraszam, że budzę, ale dzwonił mechanik, że można odebrać już samochód. Trochę
będzie kosztowało, ale ma śmigać jak ta lala.
Dzwonił
Bartuś, mój pracownik, a właściwie pomocnik. Był jedną z tych osób, które
inteligencja obchodziła szerokim łukiem, nie oglądając się za siebie, ale to
była tylko jedna z jego zalet. Najważniejszą było to, że jak kazano mu wykopać
dziurę, to pytał tylko jak głęboką, bez marudzenia czy filozofowania. Co prawda,
trzeba było powiedzieć, żeby przestał, kiedy wyrzucana z łopaty ziemia już nie
dolatywała do brzegu wykopu, wtedy najczęściej problem go przerastał.
Powiedziałem
mu żebyśmy spotkali się u mechanika na Przemysłowej, bo i tak muszę z nim
porozmawiać.
Na
szczęście dziś już nie padało. Co prawda ołowiane chmury z pełną determinacją
oblegały niebo nad głową, i wszechogarniającą wiszącą wilgoć można było wdychać
pełną piersią, ale nie padało. Na ulicę Przemysłową miałem z domu jakieś pół
godziny, idąc skrótem między garażami na smutno szarym osiedlu Zamojskiego.
-13-
Nigdy
nie lubiłem tej części miasta, te dziesięciopiętrowe szare kloce miały się
nijak do osiedla po drugiej stronie ulicy, mimo że budowane były w tej samej
parszywej epoce. Nie lubiłem tej części osiedla nie tylko dlatego, że
mieszkałem po tej drugiej stronie. Moja część Zamojskiego była istnym labiryntem
do złudzenia podobnych, niskich, maksymalnie Czteropiętrowych bloczków. Na
szczęście podzielono je na mniejsze osiedla, malując pod oknami kolor tego, na którym
obecnie się znajdujemy. Ja mieszkałem w części brązowej, dalej były żółte,
pomarańczowe i tak dalej, aż do fioletowych, w których było jeszcze dużo
pustych mieszkań.
Kiedyś
miałem zlecenie załatania dziury w jednym z tuneli pod osiedlem. Muszę przyznać,
że sprytnie to sobie wymyślili. Pod blokami była cała siatka tuneli i połączeń
ułatwiająca dostęp do jakichkolwiek usterek tak, by je naprawić bez rycia w
ziemi.
-14-
Samo blokowisko nie było też
aż tak straszne. Otaczało je dużo zieleni, a prawie przy każdym z bloków były
niewielkie ogródki i drewniane huśtawki oblegane przez dzieciaki. Jednak po
przekroczeniu ulicy Zamojskiego kończyła się eksperymentalna część zabudowy i
zaczynała się typowa, ponura komuna. Niestety nie trwała aż tak długo, jak bym
sobie tego życzył, bo dotarłem do garaży gdzie zaczynał się skrót i kończył się
chodnik. Nie przemyślałem tego. Błotnista ścieżka wiodąca przez tory była wręcz
najeżona kałużami porozrzucanymi po powierzchni, tak jakby ktoś rozrzucał na
drodze zwierciadła najróżniejszych kształtów. Westchnąłem i patrząc uważnie pod
nogi, wszedłem na drogę.
Bartuś
był już na miejscu. Z głupkowatym wyrazem twarzy przywitał się ze mną i
poprowadził do biura mechanika. Okazało się, że naprawa starego Mercedesa 308D,
popularnie zwanego kaczką, będzie mnie kosztować pięć milionów. Kupa kasy, ale
ten busik był mi niezbędny do pracy.
-15-
Mechanik
zaczął swoją litanię do świętego Częścia, opisując mi wszystkie elementy, które
musiał wymienić, a ja zaczynałem się złościć, że nie odstawiłem go osobiście,
tylko wysłałem do tego Bartusia. Nie rozumiałem połowy tego, co ten facet do
mnie mówił, ale z tą połową, którą zrozumiałem, chyba jeszcze nie było tak źle,
żeby od razu wymieniać.
Sięgnąłem
do kieszeni i wyjąłem zapięte banderolką setki. Mój pracownik zrobił minę z serii
tych naprawdę głupich, a mechanik zaniemówił. Widać szukał w pamięci, co można
byłoby zrobić jeszcze. Nie pozwoliłem mu na to i szybko odliczyłem pięć
nowiutkich stówek, wręczając mu i prosząc o kluczyki.
Kiedy
już wyjechaliśmy od niego, zauważyłem z zadowoleniem, że samochód pracuje o
wiele ciszej, i że nie muszę już tak walczyć z kierownicą, która, jak do tej
pory, zawsze wiedziała lepiej ode mnie, w którym momencie chce skręcić.
Mogłem
prowadzić spokojnie jedną ręką, dzięki czemu palce tej drugiej mogły zbadać
zawartość nozdrzy. Jak zwykle na coś natrafiłem. Przyjrzałem się zdobyczy. Na
początku biała i twarda, potem sukcesywnie zmieniająca swoją konsystencję i
kolor, do co raz bardziej miękkiej, lepkiej i niemal przezroczystej na samym
końcu. Zacząłem rolować znalezisko w palcach, aż nabrało pożądanego szarego koloru
i straciło swoją lepkość. Teraz mogło niezauważenie zniknąć w czeluściach
gumowej wycieraczki gdzieś pod butami.
-16-
Zatrzymałem
auto na jednokierunkowym wyjeździe z ulicy Kilińskiego między D.T Hetman, a
starym szpitalem, czekając, aż będę mógł skręcić w prawo na Piłsudskiego.
Bartuś trącił mnie łokciem.
–
Szefie patrz jak typ dłubie w nosie.
Równolegle
do nas stał dostawczy Żuk jakiejś piekarni. Najpewniej jego kierowca czekał na
możliwość skrętu w prawo i umilał sobie oczekiwania badając zawartość nosa, tak
jak ja jeszcze przed chwilą.
– Cham. – Stwierdziłem
krótko. Robi to każdy, naprawdę każdy, ale sztuka polega na tym, by nie dać się
przyłapać.
–
Jak myślisz szefie? Zje czy wytrze w spodnie?
Rzuciłem
okiem z zainteresowaniem.
–
Wytrze w spodnie, pracuje w piekarni, więc głodny nie chodzi.
-17-
I faktycznie
jego ręka za chwilę zniknęła nam z oczu gdzieś na dół. W ruchu zrobiło się
okienko i mogłem wyjechać.
–
Bartek, nie będzie mnie przez jakiś czas. Chciałbym, żebyś razem z Jurkiem zajął
się zleceniami w grafiku. Nie ma tam nic, czego byście wcześniej nie robili,
więc powinniście sobie poradzić.
Na
chwilę zapadła grobowa cisza. Bartek wyglądał na naprawdę przerażonego. Zapewne
dlatego, że skoro nie będzie mnie, to firmą będzie zarządzał tylko Jurek, mój
młodszy brat, który nigdy nie miał cierpliwości do tego chłopaka i darł się na
niego przy byle okazji.
Kiedy
dotarliśmy wreszcie do biura przy Reja, Jurek był już w środku. Cały dzień
zajęło nam układanie grafików i porządkowanie papierów z zamówieniami
materiałów oraz tłumaczenie im, co u kogo trzeba zrobić.
Po
osiemnastej zostałem sam i szykowałem się do wyjścia. Drzwi otworzyły się na
oścież i do środka weszła Izabela. Tak jak wczorajszego wieczora jej wejście
robiło piorunujące wrażenie.
-18-
Czerwień jej ust odcinała się
na pełnej uroku bladej twarzy, a prawie całą resztę spowijała czerń. Płaszcz
miała niedopięty i brak lisiego kołnierza, w którym widziałem ją wczorajszego
wieczoru, odsłaniał delikatnie dekolt. Mimo, że nie byłbym w stanie zobaczyć
nic więcej, niż ona chciała pokazać, nie mogłem oderwać oczu od tego miejsca. Zbliżyła
się do biurka. Poczułem zapach jej słodkich perfum, który zmuszał moją
wyobraźnie, bym widział ją ubraną tylko w te perfumy. Położyła na blacie
niewielką wizytówkę. W trakcie kiedy się pochylała, kosmyk włosów wysunął się
ze starannie ułożonej fryzury, zatrzymując się na wysokości piersi, dokładnie zasłaniając
przedziałek między nimi. Miałem wrażenie, że gdyby to się nie stało, nie byłbym
w stanie podnieść wzroku, by spojrzeć jej w oczy.
–
Chciałabym, żeby pan zaczął już jutro, jeżeli jest to możliwe. Tu jest numer
telefonu do hotelu, w którym się zatrzymałam, w razie jakby były jakieś
problemy.
-19-
Przyjrzałem
się wizytówce. Był to hotel Renesans, czyli chyba jedyny budynek na Starym Mieście,
który tylko z nazwy kojarzył się ze stylem architektonicznym, w jakim miasto
było zachowane.
–
Oczywiście, a dom, nad którym mam pracować? – zapytałem, chowając wizytówkę do
kieszeni marynarki.
–
Może od razu pojedziemy? Zawiozę pana i wstępnie pokażę, o co chodzi. Kupiłam
samochód na czas pobytu w mieście, a że jedziemy na ulicę Wyszyńskiego, będzie
miał pan stamtąd blisko do domu.
To,
co powiedziała, zbiło mnie z tropu. Nigdy nie podawałem swojego adresu, w
kontaktach do firmy nie było nawet mojego domowego telefonu. Skąd wiedziała
gdzie mieszkam? Zawsze starałem się sumiennie rozdzielać dom i pracę tak, by
nie mieszać jednego z drugim, więc ta tajemnicza kobieta, nim tu dotarła,
musiała faktycznie przeprowadzić całkiem niezły wywiad.
Wyszliśmy
razem na zewnątrz, zamknąłem drzwi na klucz, po czym dyskretnie sprawdziłem,
czy na pewno są zamknięte. Kiedy obróciłem się do Izabeli, moja mina w tamtej
chwili musiała do złudzenia przypominać wyraz twarzy Bartusia, gdy jest mocno
zdziwiony.
-20-
Przed biurem stał nowiutki
Mercedes-Benz klasy S. Piękna, limuzyna z czarną karoserią i przyciemnianymi
szybami. Izabela siedziała już za kierownicą, najwyraźniej niecierpliwiąc się.
Nie mogłem pozwolić jej czekać, wsiadłem do środka na fotel pasażera.
Wnętrze
auta również robiło wrażenie. Skórzana, ciemna tapicerka, drewniane wykończenia
deski rozdzielczej oraz drobnych detali, i przede wszystkim przestronność, nadawały
mu ekskluzywnego wyglądu.
Kobieta
ustawiła drążek automatycznej skrzyni biegów na literę D, ruszyła nie
oszczędzając gazu. Muszę przyznać, że prowadziła limuzynę pewną ręką, a komfort
jazdy był nieporównywalnie większy od mojego blaszaka, z którego przecież byłem
dumny.
W
mgnieniu oka dotarliśmy na ulicę Wyszyńskiego i wjechała samochodem w niewielki
sadek oddzielający osiedla od zakładu produkcji kruszywa. Przejechaliśmy po
ścieżce w sadzie może z dwadzieścia metrów, i Izabela zatrzymała auto obok
piętrowego domu. Był to typowy, kanciasty kwadraciak, pokazowy kubistyczny
projekt minionej epoki, prosta bryła o prawie płaskim dachu przypominającym
kształtem kopertę.
-21-
Wysiadła
z samochodu i skinęła na mnie głową, żebym podążał jej śladem. Nie mogłem
pozwolić jej czekać i szybko znalazłem się u jej boku.
–
Tutaj będzie pan pracował – powiedziała otwierając drzwi.
Zanim
weszliśmy do środka, rozejrzałem się po okolicy. Znałem ją w sumie całkiem
nieźle, przecież mieszkałem niedaleko. Drzewa otaczały dom i zabudowania w taki
sposób, że trzeba było się naprawdę przyglądać, żeby dostrzec z ulicy, że coś
tutaj jest. Sam dom był tak zwyczajny, że się go nawet nie zauważało.
Wiedziałem też, że na drugim końcu tego dzikiego sadu jest przedszkole i szkoła
podstawowa, ale nigdy bym nie wpadł na to, że ktoś może tu mieszkać.
–
Zanim pokażę panu, o co dokładnie mi chodzi, chciałabym, żeby pan obiecał mi
dyskrecję. Jest to dla mnie niezwykle ważne. Czy może mi pan przysiąc, że
cokolwiek pan tu zobaczy, to zachowa wyłącznie dla siebie?
-22-
Zdziwiło
mnie to bardzo. Tym bardziej, że ,jak można się było domyślać z układu
pomieszczeń, które widziałem, nie było w tym domu nic, co by odbiegało od normy
nie wykończonego budynku. Oczywiście przysiągłem zachowanie tajemnicy.
–
Jest jeszcze sprawa pańskich pracowników i brata – powiedziała Izabela. – Nie wolno
panu zdradzić im, gdzie, ani nad czym teraz będzie pan pracował.
Ponownie
byłem w szoku, nikt nie wiedział, że mój brat u mnie pracuje, co prawda
dorywczo, ale jednak. Skąd ona to wiedziała? W tej sytuacji mogła mi zostać
tylko nadzieja, że Urząd Skarbowy nie będzie korzystał z usług informatorów
pani Izabeli. Obiecałem jej, że będzie tak, jak sobie życzy i odczułem coś w
rodzaju podziwu i lęku przed tą piękną kobietą. Ona uśmiechnęła się drapieżnie
i zaświeciła światło. Żarówki zaczęły rozświetlać się z przerywanymi
trzaśnięciami na męczący oczy żółtawy kolor.
-23-
Izabela
zdjęła kapelusz, pozostawiając go na starej szafce stojącej obok drzwi, którymi
przed chwilą weszliśmy. Zaraz po tym wypięła z włosów spinkę, uwalniając je z
ciasnej i misternie ułożonej fryzury, w której jak dotąd posłusznie tkwiły.
Czarne, długie, falowane włosy posypały się niesamowitą kaskadą na jej plecy.
Takiego numeru mogłaby jej pozazdrościć każda telewizyjna modelka reklamująca
odżywki czy szampony. Potem zdjęła płaszcz odkładając go obok kapelusza. Miała
na sobie czarny żakiet z głębokim wcięciem w okolicach dekoltu, krótką
dopasowaną do niego spódniczkę i ciemne pończochy podkreślające kształt jej
łydki. Widok ten sprawił, że mimo jesiennych chłodów, zrobiło mi się naprawdę
gorąco.
Oświetlenie
nabrało w końcu mocy i mogłem się zorientować, że większość domu, a
przynajmniej część, którą teraz widziałem, jest w stanie trochę lepszym niż
surowy. Być może miałem go wykończyć, ale po co te tajemnice? No i to miejsce
nie pasowało do Izabeli. Chyba że jest nimfomanką, która zwabia tu budowlańców,
żeby potem ich wykorzystać. Po chwili namysłu porzuciłem tę iskrę nadziei i ruszyłem
za nią do piwnicy, dokąd prowadziła mnie dama w czerni.
-24-
Pomieszczenie
to było w różnym stopniu zagracone – stare połamane meble z płyty pilśniowej
gniły pod ścianami w najróżniejszym stanie rozkładu. Przetwory piętrzyły się
zamknięte w słoikach, porozstawiane w rogach piwnicy, a butelki po tanim winie
okupowały podłogę.
Samo
wykończenie piwnicy pozostawiało wiele do życzenia. Najwyraźniej było robione
na szybko, a staranność i estetyka nie były znane wykonawcy. Druty zbrojeniowe
jeżyły się na osmolonym stropie, z którego smętnie zwisała żarówka. Ściany aż
błyszczały od wilgoci, wszystko śmierdziało stęchlizną. Nie było tu nic, co
mogłoby być cokolwiek warte.
Zniechęcony
tym widokiem z niedowierzaniem popatrzyłem w oczy Izabeli.
–
Pański wyraz twarzy mówi mi, że to, co nas otacza, nie do końca jest tym, czego
pan się spodziewał.
Głupio
mi było się do tego przyznać, ale właśnie tak było. Skinąłem głową, by
potwierdzić, jej szczery uśmiech wręcz zbił mnie z tropu.
-25-
–
Dziękuje, pochlebia mi pan.
Podeszła
do czegoś, co było kiedyś stołem lub biurkiem. Teraz stało na blacie pod jedną
ze ścian. Mebel był najbardziej zniszczonym i zgniłym w całej piwnicy, leżał
żałośnie, prężąc swoją jedyną, nie wyłamaną nogę. Złapała właśnie za nogę mebla
i pociągnęła ją energicznie do siebie. Coś kliknęło głucho i nie był to odgłos
łamanego drewna.
– Czy
byłby pan łaskaw to odsunąć? – zapytała, nie przestając się uśmiechać.
Zrobiłbym
wszystko dla tego uśmiechu, nie mówiąc już o przestawianiu połamanych mebli.
Złapałem za leżący na ziemi blat i z prawdziwym szokiem stwierdziłem, że nie
jest spróchniały ani napęczniały od wilgoci, tylko taki ma udawać. Pociągnąłem
do siebie, a blat zaczął delikatnie przesuwać się na sprytnie ukrytym zawiasie w
taki sposób, jakbym otwierał drzwi. Pod nim były porządnie murowane schody
prowadzące w dół, korytarzem wyłożonym jasnopomarańczową cegłą.
-26-
Musiało
mnie naprawdę zatkać, bo Izabela zaśmiała się cicho i zaczęła schodzić w dół, zachęcając
mnie uśmiechem, bym ruszył jej śladem. Nie zastanawiałem się i od razu zszedłem
na tajemnicze schody. Podążanie za nią było dla mnie prawdziwą przyjemnością, z
resztą jej ruchy świadczyły o tym, że
musiała doskonale wiedzieć, na co patrzyłem.
Kiedy
tylko schody się skończyły Izabela zatrzymała się w ceglanym korytarzu, który
oświetlały zamontowane na stropie żarówki w drucianych klatkach. Być może
kiedyś chronił je szklany klosz, ale już nie było po nim żadnych śladów.
Obróciła
się do mnie.
–
To jest bardzo ważne – powiedziała poważnym tonem, wskazując palcem na nieco
wysuniętą ze ściany cegłę i naciskając ją w taki sposób, że zrównała się z
innymi.
–
Część pomieszczeń jest zaminowana, a w ten sposób to neutralizujesz. Za jakiś
czas mechanizm sam się uzbroi i ponownie cegła się wysunie. Wciśnij ją za
każdym razem, kiedy będziesz tu wchodził lub stąd wychodził.
-27-
Zgłupiałem
i chyba do końca w to nie uwierzyłem.
–
Czy pani mówi poważnie? – zapytałem nie odrywając oczu od miejsca z którego
jeszcze przed chwilą wystawała cegła.
–
Śmiertelnie poważnie i między innymi jest mi pan potrzebny do usunięcia skutków
po turyście, który włamał się tu, lecz nie rozbroił pułapki.
Poczułem,
że robi mi się słabo i z całą pewnością musiałem być blady jak ściana. Izabela
zauważyła to i natychmiast posmutniała.
–
Zrozumiem, jeżeli pan zrezygnuje ze zlecenia i nie będę nalegać. Nie będę też
prosić o zwrot zaliczki, więc jeżeli postanowi pan odejść, poszukam kogoś
innego. Jedyną rzeczą jakiej będę od pana wymagać to zachowanie tajemnicy.
Wyraziła
się jasno i przejrzyście, a ja, ostatni idiota, zamiast odwrócić się na pięcie
i uciec w tamtej chwili, zaszyć się w domu i nie wystawiać nosa zapytałem:
–
Jak dawno doszło do tego… wypadku i czy ten ktoś może być tam nadal uwięziony.
Przymknęła
oczy najwyraźniej szukając czegoś w pamięci.
-28-
–
Faktycznie nie pomyślałam o tym, zapewne jest tam uwięziony, ale nie liczyłabym,
że żywy. Z tego, co mi wiadomo, to wydarzyło się to w 1941 roku.
Odetchnąłem
z prawdziwą ulgą. Więc to nie jest żadna świeża sprawa. Rozejrzałem się i
faktycznie, ta część, w której się znajdowaliśmy, była o wiele starsza od tego,
co widać na zewnątrz. Ile lat musiało mieć to pomieszczenie i do czego służyło?
Popatrzyłem
na Izabelę, posmutniała, i chyba
zaczynała wątpić w moją odwagę, a ja zaczynałem mieć wyrzuty sumienia z tego
powodu, oraz dlatego, że już zdążyłem wydać parę stówek z zaliczki, którą mi
dała wczoraj. Mój – psia jego mać – honor, nie pozwoliłby mi zatrzymać tych
pieniędzy rezygnując ze zlecenia. Zgodziłem się. Jej promienny uśmiech od razu
wynagrodził mi tę decyzje.
–
W takim razie pozwoli pan, że go oprowadzę po rodzinnych włościach.
Uśmiechnąłem się do niej, ale
nie zauważyła tego, ponieważ odwróciła się i zaczęła iść dalej korytarzem. Po
kilku krokach zatrzymała się i wskazała kolejną z cegieł.
-29-
–
Kiedy będzie pan szedł drogą powrotną należy nacisnąć w tym miejscu. Cegła
będzie wysunięta kiedy pułapka ponownie się uzbroi, więc nie można będzie tego
pominąć. Dla pańskiego dobra odradzam pośpiech.
Ponownie
ciarki przeszły mi przez plecy.
–
Czy jest więcej takich… pułapek? – zapytałem, siląc się, by w moim głosie było
słychać obojętność. Nie do końca mi się to udało.
–
Podejrzewam, że może być, zależy od tego, ile się aktywowało poprzednim razem.
Przekażę panu plan kryjówki z zaznaczonymi miejscami, gdzie powinny się takie
znajdować i w jaki sposób można je neutralizować.
Nie
miałem śmiałości pytać, w jakim celu umieszczano te przeszkody i po co była ta
podziemna kryjówka. Pewnie i tak by mi nie powiedziała.
Korytarz
ponownie prowadził w dół, tym razem pochylnią. Z całą pewnością byliśmy już
dosyć głęboko pod ziemią. Przed nami pojawiły się potężne, stalowe drzwi, z
niewielkim wizjerem, otwieranym najwidoczniej od wewnątrz. Cała ich konstrukcja
została wzmocniona sztabami, na których wyrastały główki nitów. Zawiasów nie
było widać od tej strony. Nie mogłem sobie wyobrazić, jaki trzeba było mieć
sprzęt, żeby pokonać tę przeszkodę bez klucza. Izabela sięgnęła do kieszonki w
żakiecie i wyjęła dwa długie klucze. Jeden wręczyła mi, drugi wsunęła do
dziurki w drzwiach.
-30-
– Proszę
to również zapamiętać, musi pan przekręcić klucz dwukrotnie w lewo, po czym raz
w prawo. Jeżeli pan się pomyli, następna szansa będzie po upływie trzydziestu
minut.
Zamek
szczęknął i otworzyła drzwi, nie wkładając w to ani trochę wysiłku, no chyba że
była aż tak silna, w co raczej wątpiłem.
Minęliśmy
próg i wprowadziła mnie do obszernego pomieszczenia, przypominającego podziemny
magazyn jakiejś kontrabandy. Kto wie? Może taką funkcję spełniały te kazamaty.
Przy jednej ze ścian piętrzyły się metalowe beczki, przy drugiej było kilka
regałów i długi stół zastawiony najróżniejszymi sprzętami. Połowy z nich nie
byłbym w stanie nazwać ani domyśleć się ich przeznaczenia. Zaraz obok były
tekturowe pudła poukładane w zgrabny stos, po mojej lewej stronie stało łóżko
prawie zakryte przez kolejne kartony. Naprzeciwko mnie widoczne było wejście do
kolejnego korytarza. Strop wisiał wysoko nad głową, nadając pomieszczeniu
przestronności.
-31-
Izabela
podeszła do długiego stołu i coś na nim zaszeleściło. Na ten dźwięk chyba
musiałem aż krzyknąć ze strachu, bo ona zaśmiała się i powiedziała, żebym się
zbliżył. Podszedłem nieco speszony do stołu, przy którym stała.
–
Właściwie nie powinnam tego panu pokazywać, ale spędzi pan tu trochę czasu i
nie chciałabym, żeby pan się tego przestraszył.
Przed
nią na blacie stało coś przykrytego starą szmatą, w duchu zaśmiałem się nad tym
schowkiem. Jeżeli ktoś zadał by sobie trud, żeby się tu dostać, nie pomijając
zakamuflowanego przejścia, zaminowanego korytarza i pancernych drzwi, to
schowek pod szmatą był naprawdę zabawny. Uniosła tkaninę, spod niej pokazało
się niewielkie terrarium o zadziwiająco grubych szklanych ścianach. Szkło na
oko miało jakieś trzy centymetry, nakryte kratą ze stalowych prętów zabezpieczoną
zatrzaskiem. W środku, i to było najbardziej zaskakujące, siedział mały brązowy
gronostaj. Moja matka z całą pewnością nazwała by go łaską, jedną z tych, co
zaplatają koniom grzywy i ogony. Tak czy inaczej, zwierzę siedziało w terrarium
pozbawionym trocin, poidełka czy karmy, na samym gołym szkle, nie wyłączając własnych
odchodów zgromadzonymi w jednym z rogów szklanego więzienia. Na pyszczek miało
założone coś w rodzaju skórzanego kagańca.
-32-
–
Nie wolno panu otwierać tego terrarium, karmić go lub poić. Tym będę zajmować
się osobiście w określonych godzinach. Jest to wyjątkowe zwierzę i przedmiot
moich badań. Jakby jakimś sposobem uciekło, mogłabym się od razu pakować. Mam
nadzieję, że wyraziłam się dość jasno.
Spojrzała
mi w oczy w taki sposób, aż miałem wrażenie, że przewierca mnie wzrokiem.
–
Tak, oczywiście. Nie wiedziałem, że gronostaj może być aż tak ważny – powiedziałem
czując się nieco niezręcznie.
Uśmiechnęła
się i przykucnęła przy terrarium w taki sposób, że jej twarz znalazła się na
wysokości zwierzątka. Krótka spódnica uniosła się nieco do góry odsłaniając
kończące się pończochy i przymocowane do nich sprzączki nośnego pasa. Moja
wyobraźnia znowu zaczęła szaleć.
-33-
–
Tak, to jest gronostaj, ale nie zwyczajny. Takich jak ten jest naprawdę
niewiele. A zdobycie choćby jednego jest prawie niemożliwe. Co do tego tu
osobnika, mam jeszcze taką nadzieję, że ma mi dużo do powiedzenia.
Gronostaj
jakby ją zrozumiał i przestraszył się tego, co powiedziała. Cofnął się w głąb terrarium,
nie spuszczając paciorkowatych oczu z Izabeli. Ona z uśmiechem postukała palcem
w szybkę i wyprostowała się.
–
W tych kartonach jest elektronika, którą chcę zamontować w całym budynku, są
też plany pomieszczeń z wytycznymi, co, i gdzie konkretnie powinno się
znajdować – wskazała palcem na piętrzące się pudełka. – Ale to później. Teraz
poproszę pana za mną.
Zakryła
terrarium tkaniną i ruszyła szybkim krokiem w stronę korytarza, w którym jeszcze
nie byłem. Próbowałem dotrzymać jej tempa, ale w taki sposób, żeby pozostać
nieco z tyłu, dzięki czemu mogłem przyjrzeć się jeszcze lepiej jej płynnym
ruchom. Izabela co jakiś czas zatrzymywała się w miejscach, gdzie korytarz się
dzielił i tłumaczyła:
–
Tutaj jest łazienka, toaleta i prysznic, może pan z tego korzystać do woli.
-34-
Kilka
kroków i znowu:
–
Tu są moje prywatne pomieszczenia oraz laboratorium, nie jest to teren
zabezpieczony, ale ufam, że nie będzie pan tam myszkował.
Oczywiście
potwierdziłem, a piękna gospodyni doprowadziła mnie w końcu do kolejnych
pancernych drzwi, otworzyła je za pomocą klucza i poinstruowała, że jest ta sama
sekwencja w trakcie otwierania. Za drzwiami zaczynało się gruzowisko.
– Kiedy
zamontuje pan elektronikę chciałabym, żeby zajął się pan tym miejscem. Trzeba
usunąć cały gruz i doprowadzić korytarz do stanu używalności. Z tego, co mi
wiadomo, ci, którzy się tu wdarli, aktywowali dwie pułapki. Jedną tutaj, drugą
na końcu przy podziemnym wyjściu.
Wsunęła
mi w dłonie świstek papieru.
–
To jest dla pana. Podejrzewam, że może być pomocne.
-35-
Przyjrzałem mu się. Był to plan tego „bunkra”,
bo w myślach już zawsze w taki sposób nazywałem to miejsce, z uwzględnionymi
punktami, które mogą być zaminowane. Zasypany korytarz dzielił się kilkukrotnie,
te miejsca były zakreślone czerwonym długopisem. „Nie wchodzić!”. Tunel wedle
planów kończył się na terenie obecnych zakładów produkujących kruszywo.
Wyzbyłem się chęci zagwizdania z podziwu i złożyłem plan, chowając go do tylnej
kieszeni dżinsów. Izabela uśmiechnęła się do mnie i z prośbą widoczną w jej
smutnych, pięknych oczach zapytała.
–
Czy podejmie się pan tego zlecenia? Skoro już mógł pan zobaczyć, z czym będzie
pan mieć tu do czynienia.
Spojrzałem
niepewnie na gruzowisko. Widziałem wyraźnie, jak dużo jest tutaj roboty i, co
gorsza, jak bardzo może być niebezpieczna.
–
Tak, proszę pani. Podejmuję się.
Uśmiech
natychmiast rozpromienił jej twarz, a ja wiedziałem, że będę dziś śnił o
czerwieni tych ust.
Wróciliśmy do głównej sali i przez jakieś półtorej godziny
sporządzałem listę narzędzi, które będą mi potrzebne do pracy. Studiowałem też
plany budynku powyżej. Jak się okazało miałem rozmieścić tam kamery, wewnątrz
jak i na zewnątrz, a całe centrum zarządzania nimi miało być zorganizowane
właśnie tutaj.
-36-
Niezwykle
ucieszył mnie fakt, że kondygnacje były połączone ze sobą bloczkową ręczną
windą, dochodzącą do poziomu piwnicy, dzięki czemu mogłem łatwiej pozbywać się
gruzu. Izabela niezbyt chętnie pokazała mi tę windę. Nie była duża, ale na
cegły musiała wystarczyć.
Po
przedyskutowaniu wszystkiego odprowadziła mnie na górę, jeszcze raz
podkreślając bym nie zapomniał o neutralizowaniu pułapek, kiedy będę
przechodził korytarzem w trakcie prac i życzyła mi dobrej nocy mówiąc, że tu
zostaje, ponieważ czeka ją jeszcze trochę pracy.
Ja
miałem zacząć jutro wieczorem. Spojrzałem na zegarek, dochodziła dwudziesta,
czyli jak się pospieszę zdążę wypożyczyć jeszcze jakiś film na wieczór w domu.
Przyśpieszyłem kroku i po paru minutach dotarłem na moje osiedle.
W
piwnicy dwupiętrowego bloczku mieściła się niewielka wypożyczalnia kaset VHS,
właściciel zdążył umyć już podłogę i szykował się do zamknięcia, więc nie miał zachwyconej
miny, kiedy zobaczył ostatniego klienta w zabłoconych butach.
-37-
Gdybym
był ostatnim klientem jakiegoś zakładu gastronomicznego, zastanowiłbym się dwa
razy, zanim bym coś zamówił po posprzątaniu lokalu. Na szczęście tutaj
najgorszą rzeczą, jaką mógł mi zrobić ekspedient, to podanie nieprzewiniętej kasety.
Godziłem się na takie konsekwencje, rozstroju żołądka od tego mieć nie będę.
Mimo wszystko ponaglany rytmicznym uderzaniem kluczy o udo wybierałem film na
chybił trafił. Padło na „Szklaną Pułapkę” z Brucem Willisem. Miałem ochotę na
film akcji.
Zaraz
po kąpieli otworzyłem lodówkę w poszukiwaniu czegoś na kolację. To był
najlepszy moment, żeby przypomnieć sobie, że nie byłem w sklepie, a wyjście w
tej chwili z mokrą głową i szukanie nocnego jakoś mnie nie przekonywało, więc
na kolację wybrałem dwie butelki nie najlepszego piwa marki EB.
-38-
Włożyłem
kasetę do magnetowidu, faktycznie nie była przewinięta, zacząłem przewijanie,
oczywiście na podglądzie. Mimo że oglądałem już ten film kilkukrotnie, to i tak
lubiłem do niego wrócić. Pierwsze, co mnie zaniepokoiło to, to że obraz był
czarno-biały, drugą rzeczą było to, że nigdzie nie migała mi dobrze znana twarz
Bruca Willisa. Zatrzymałem się na napisach tytułowych, lektor głośno i wyraźnie
przeczytał tytuł „Podwójne ubezpieczenie”. Zakląłem ze złości. Dostałem swoją
karę za spóźnianie się do wypożyczalni, jakiś czarno-biały melodramat z lat
czterdziestych mrugał smętnie na ekranie mojego telewizora.
Niestety
wszystkie kasety, jakie miałem w domu, były jeszcze nudniejsze. Co prawda nie
tak nudne jak kaseta ze ślubem mojego brata, którą miałem mu oddać już jakieś
pięć lat temu, ale on się nie upomina, a ja zapominam. Z resztą podejrzewam, że
podświadomie mi nie przypomina. Nikt chyba nie chciałby mieć w domu nagrania,
które powinno nosić tytuł „Pierwszy dzień niewoli”, w sumie nigdy jej nie
obejrzałem tak od początku do końca, bez przewijania.
-39-
Tak
czy inaczej, jak już zacząłem oglądać ten staroć to go skończę. Usiadłem
wygodnie na kanapie i otworzyłem pierwszą butelkę piwa. Jak się okazało, do
końca filmu ta pierwsza była ostatnią, ponieważ akcja na ekranie wciągnęła mnie
tak mocno, że nie chciałem pauzować na czas poszukiwania piwa w lodówce. Główna
bohaterka z kimś mi się kojarzyła. Jutro z całą pewnością pójdę do wypożyczalni,
podziękuję ekspedientowi za jego złośliwość i poproszę o kolejny film tego
gatunku. Chociaż będzie trzeba rozegrać to inaczej, bo wtedy na pewno wciśnie
mi „Lody na patyku III” lub coś w tym stylu.
Wstałem
dosyć wcześnie, tuż przed południem. Wyszedłem na miasto zrobić większe zakupy
i oddałem kasetę do wypożyczalni, film polecony na dzisiejszy wieczór już
spoczywał w mojej torbie. Był to „Taksówkarz” z Robertem De Niro w roli głównej.
Wstąpiłem jeszcze do mojego biura na Reja i sprawdziłem, jak i co wygląda.
Jurek miał pełne ręce papierkowej roboty, musiał dobrać
sobie jeszcze jednego młodego, żeby w miarę się ze wszystkim wyrabiać. Ucieszył
się na mój widok, ale musiałem go rozczarować, informując, że nowa robota
zajmie mi przynajmniej dwa tygodnie. Zabrałem też ze sobą niewielkie radio tak,
by coś mi hałasowało w trakcie pracy. Najpewniej fale nie dosięgną do bunkra,
ale przez jakiś czas będę przecież pracował na powierzchni montując monitoring.
-40-
Słońce,
które dziś się i tak nie popisało, zaszło nadspodziewanie szybko, a może dzień
mi się jakoś tak wyślizgnął z rąk. Godzina siedemnasta wręcz mnie zaskoczyła na
Nowym Mieście. Nim dotarłem do tajemniczego domu na Wyszyńskiego kupiłem
jeszcze dwie drożdżówki, nie wiedząc, ile mi zajmie dzisiejsza robota. Pod
domem przestraszyłem się nieco tym, że jest zamknięty. Na szczęście okazało się,
że wypożyczony mi klucz pasował również do drzwi wejściowych. Uspokoiło mnie to
i zszedłem do piwnicy, otwierając tajne przejście. Wciśnięcie cegły, która dezaktywowała
pułapkę sprawiło, że przeszły mnie dreszcze. Jak się okazało, za każdym razem,
kiedy tam schodziłem lub wychodziłem, obawiałem się, że kiedyś o tym zapomnę, a
moja piękna chlebodawczyni będzie musiała wynajmować kogoś, kto będzie musiał
przerzucać gruz, pod którym ja jestem pogrzebany. Na miejscu z pełnym podziwem
zaobserwowałem, że narzędzia które wypisałem na liście są już ułożone w głównej
sali, mi zorganizowanie tych rzeczy z pewnością zajęło by kilka dni. Izabeli
nie było.
-41-
– A
czego się spodziewałeś, robolu – powiedziałem głośno do siebie, biorąc się za
rozpakowywanie pudeł z elektroniką.
Na
dźwięk mojego głosu gronostaj nerwowo poruszył się w swoim więzieniu. Zbliżyłem
się do niego i lekko uniosłem tkaninę, zwierzątko najwyraźniej nieco uspokoiło
się na mój widok.
–
Po co ci mały ten paskudny kaganiec? Aż tak gryziesz? – zapytałem zwierzaka.
Nie
byłem zaskoczony tym, że nic nie odpowiedział, tylko błagalnie wpatrywał się
paciorkowatymi oczkami we mnie. Aż odczuwałem to spojrzenie i zrobiło mi się
nieswojo.
Obok
jego terrarium leżało kilka niewielkich ampułek, pusta szklana strzykawka uzbrojona
w cieniutką igłę i niezapisany, otwarty notes. Pierwsza strona z całą pewnością
musiała być niedbale wyrwana. Pozostał po niej skrawek papieru i odcisk na
następnej. Kusiło mnie, żeby pobawić się w detektywa i sprawdzić za pomocą
ołówka, co było tam napisane. Nie było takiej potrzeby odcisk był wyraźny i
było to tylko jedno słowo, wręcz wyryte dużymi drukowanymi literami.
Przejechałem po nim opuszkami palców. „Szczęsny”. Nic mi to nie mówiło. No
chyba że…
-42-
– Ty
jesteś Szczęsny? – zapytałem gronostaja wpatrującego się we mnie.
Zwierzak
pokiwał mi głową w taki sposób, jakby chciał potwierdzić wypowiedziane na głos
słowa. Przyznam szczerze, że przeraziłem się nie na żarty. Natychmiast przykryłem
szczelnie jego terrarium i zabrałem się do roboty. Zebrałem potrzebne mi
narzędzia i razem z częścią elektroniki zapakowałem do niewielkiej windy.
Wciągnąłem to wszystko na poziom parteru budynku znajdującego się nade mną i
wyszedłem na korytarz, nie zapominając o przeklętej cegle, którą musiałem
wcisnąć.
Cały
dom miałem naszpikować kamerami. Muszę przyznać, że sprzęt był pierwszorzędny,
maleńki, nie rzucający się w oczy i wyposażony w czujniki ruchu i podczerwień,
dzięki czemu można było obserwować pomieszczenia pogrążone w całkowitej
ciemności. Tylko ciekawe w jakim celu.
-43-
Włączyłem
radio i znów, do znudzenia, mówili o zbliżającej się drugiej turze wyborów, niekoniecznie
takich melodii chciałem słuchać do pracy. Znalazłem szybko radiową trójkę,
która postanowiła jednak puścić jakąś muzykę i zacząłem montować kamery. Tego
dnia udało mi się zrobić parter. Niestety, wybory były dziś tematem przewodnim
wszelkich stacji radiowych. Skończyłem pracę po dwudziestej trzeciej i kiedy
dotarłem do domu, byłem tak zmęczony, że nawet nie patrzyłem w stronę
odtwarzacza wideo. Jutro zacznę wcześniej. Wypożyczalnia będzie musiała
poczekać, przecież każdemu zdarzy się zapomnieć oddać film na czas, nawet jeśli
robi to świadomie.
Kolejne
dwa dni, a właściwie wieczory, spędziłem na przeciąganiu kabli, ustawianiu oraz
kamuflowaniu kamer. Nudna i żmudna robota. Ani razu w tym czasie Izabela mnie
nie odwiedziła. Ze zdziwieniem zorientowałem się, że pragnę ją zobaczyć. Chociaż
co noc odwiedzała mnie we śnie, to nie do końca było to, czego oczekiwałem od
snów z tak piękną kobietą w roli głównej.
-44-
Tam była inna. Nie mogłem
tego sobie wytłumaczyć. W snach była przerażająca, napełniała mnie
irracjonalnym strachem i zawsze uciekałem od niej, a kiedy już nie mogłem się
ruszyć i wyciągała po mnie swoją dłoń, budziłem się oblany zimnym potem i z
sercem próbującym przesunąć układ żeber i pulsującym bólem głowy, który na
szczęście dosyć szybko mijał. O wiele bardziej wolałem się z nią spotykać na
jawie.
Od
ostatniego razu nie podnosiłem również przesłony na terrarium z gronostajem. Nie
żebym się go bał, po prostu żal mi było zwierzaka. Ciężko było patrzeć na
zwierzątko służące do jakiś eksperymentów, pewnie dobrze opłacanych i
najpewniej w najbliższym czasie podobnych mu łasek ma tu trochę przybyć. Te
doświadczenia musiały być bardzo ważne, bo po co innego czyścić ten bunkier,
szpikować go elektronicznymi zabawkami i przede wszystkim minować. Tak, tego
bałem się najbardziej. Cały czas w głowie kołatało się „zapomnisz o tej
cholernej cegle” i jak w końcu naciskałem ją, to chochlik podpowiadał: „A jak
się tym razem zatnie i tego nie zauważysz?”. Przez tego chochlika przechodziłem
tamtędy za każdym razem z duszą na ramieniu.
-45-
Dzień
zakończenia prac nad umieszczaniem wszystkich kamer i odpaleniem komputera
połączonego do czterech monitorów, które, wedle teorii, miały dzielić się na
cztery kolejne obrazy, mogłem traktować jak małe święto. Zamontowałem łącznie
szesnaście kamer. Co ważniejsze, żadna z nich nie była widoczna, jeżeli
oczywiście się nie wiedziało, gdzie jest umieszczona. Obsługa wielkiego
komputera była dla mnie czarną magią.
Stwierdziłem,
że kiedyś muszę wstąpić na nauki do jednego z moich znajomych, który na Nowym Mieście
handluje używaną elektroniką. Skupuje różne zabawki od ludzi jeżdżących na tak
zwane „wystawki” do Niemiec. Zna się na tym całkiem nieźle. Byłem bardzo
ciekaw, czy mógł mieć do czynienia z takim sprzętem.
Tego
dnia Izabela przyszła zobaczyć owoc mojej pracy. Jak zwykle była olśniewająca.
Tym razem ujrzałem ją w czerwieni. Krótka sukienka z głębokim dekoltem
odsłaniającym niemal połowę piersi, ukazującym na jednej z nich śliczny
pieprzyk.
-46-
Robiłem, co mogłem, żeby moje
oczy nie wędrowały cały czas w stronę tego pieprzyka. Chyba to zauważyła, bo
uśmiechnęła się do mnie w taki sposób, że wprawiła mnie w oniemienie. Na
ramiona miała narzucony płaszcz i niewielką kopertową torebkę. Zdjęła to i
zarzuciła na oparcie krzesła, ukazując mi się tylko w tej krótkiej sukience.
Jej kolor był taki, jak kolor jej ust, gdy pierwszy raz ją zobaczyłem w moim
biurze. Przywitała się ze mną i poprosiła, żebym zaprezentował jej to, co
dokonałem. Było mi wstyd, że nie umiałem tego zrobić. Komputery to nie była
moja bajka. Wyjąkałem w końcu, że tylko rozmieściłem, ukryłem i podłączyłem
sprzęt, ale nie znam się na jego obsłudze. Zaśmiała się słodko.
–
Myślałam, że umie pan robić wszystko.
Włączyła
komputer, monitory rozbłysły niebieskim światłem, usiadła przy jednym z nich i
na chwilę odcięła się od świata, pracując w ciszy pochylona nad klawiaturą. Na
monitorach zaczęły się pojawiać kolorowe obrazy z całego domu. Nad każdym z
nich był niewielki czerwony napis REC. Mruknęła z zadowoleniem.
-47-
–
Jednak umie pan, no powiedzmy, prawie wszystko – uśmiechnęła się do mnie i
sięgnęła do torebki. Wręczyła mi dosyć grubą kopertę. – To jest pańskie wynagrodzenie
za tę część pracy. Oczywiście dorzuciłam tam premię, która ma przypominać panu
o tym, że należy zapomnieć, co się tu działo, i że kiedykolwiek pan pracował w
tym miejscu.
Wziąłem
od niej kopertę, nie zaglądałem do środka. Po pierwsze, byłoby to nieuprzejme;
po drugie, czułem wyraźnie, jak bardzo jest ona gruba. W środku musiało być
dużo pieniędzy. W domu okazało się, że było ich tam bardzo dużo.
–
Prosiłabym, aby pan na dzisiaj skończył pracę. Muszę zająć się trochę swoimi
obowiązkami i będę potrzebować do tego ciszy. Mam nadzieję, że nie obrazi się pan
na mnie i jutro po osiemnastej przyjdzie tu, żeby uporać się z drugim zadaniem.
Potwierdziłem
i podziękowałem. Wychodząc z bunkra byłem tak podekscytowany spotkaniem z
Izabelą, że prawie bym zapomniał nacisnąć cegły. Mój dobry humor uleciał
natychmiast, jak powietrze z przekłutego balonu.
-48-
Na dworze lało, i to tak, że
człowiek miał wrażenie, że Bóg odwołał Przymierze i ponownie postanowił
wszystko zatopić. Uśmiechnąłem się do swoich myśli, kiedy w wyobraźni stanęła
mi Arka II na moim osiedlu.
– Może
nie będzie tak źle – powiedziałem do dudniącego o blaszany dach deszczu. Pożałowałem,
że nie zabrałem ze sobą parasola ani wełnianego płaszcza. Na szczęście nie
miałem daleko.
W okolicach
dwudziestej pierwszej byłem już w domu. Nie bardzo wiedziałem, co mam robić z
tą ilością czasu, który mi pozostał, zanim położę się do łóżka. Wrzuciłem na
patelnię spory kawałek pięknie czerwonego wołowego mięsa i postanowiłem butelką
piwa umilić sobie czas oczekiwania, aż mięso się usmaży.
Coś
zaskrobało o szybę drzwi balkonowych prowadzących na niewielki taras mojego
mieszkania. Podszedłem do drzwi, zza szyby wpatrywał się we mnie wielki czarny
kot o błyszczącej treści i jasno pomarańczowych oczach. Najwyraźniej miał
zamiar wejść do środka.
-49-
Chciałem już się obrócić i
odejść, ale moja ręka chyba nie do końca zrozumiała tę chęć i automatycznie,
bezwiednie otworzyłem balkonowe drzwi wpuszczając zwierzę do środka. Kot
przeszedł przez próg z typową kocią opieszałością, rozejrzał się po wnętrzu i,
najwyraźniej nie znajdując nic ciekawego, zwinął się w kulkę na dywanie i chyba
zasnął. Zdziwiłem się nieco, bo zwierzak był suchy, umysł od razu podsuną mi
rozwiązanie, kot musiał koczować na balkonie jeszcze przed deszczem. To było
chyba jedyne logiczne wytłumaczenie.
–
Witam na pokładzie Arki II - powiedziałem z uśmiechem, on uniósł łeb, popatrzył
mi w oczy. Jego spojrzenie było dziwne, nawet bardzo dziwne. Czułem się tak,
jakby przeszukiwał mi głowę, żeby sprawdzić, jakim jestem człowiekiem. Szybko
się tym znudził i zaczął strzyc uszami oraz węszyć. Ja też to poczułem, mięso
najwyraźniej miało już serdecznie dosyć patelni. Pobiegłem do kuchni i
zakręciłem dopływ gazu w kuchence. Trochę przypaliłem, ale jeszcze nie podeszwa.
-50-
Posmarowałem
masłem dwie kromki chleba i, nie kłopocząc się z przekładaniem mięsa na talerz,
jadłem prosto z patelni. Odkroiłem nieduży kawałek i odłożyłem go na bok, żeby
wystygł. Nie świadczyłoby dobrze o mnie, jakby kocur rozpowiedział na osiedlu,
że nie karmię swoich gości. Patrzył na mnie jak jem, a ja czułem się z tym
głupio.
Przesunąłem
się bliżej ściany, żeby go nie widzieć, ale cwaniak też się przesunął w taki
sposób, żebym nie mógł wzrokiem ominąć jego oczu uparcie wpatrzonych w moje.
Przegrałem, wstałem i rzuciłem mu odkrojony wcześniej kawałek mięsa. Rzuciłem
na podłogę, a to bydle popatrzyło najpierw na mięso, a potem na mnie z takim
wyrzutem, aż zrobiło mi się nieswojo.
– Może mam jeszcze porcelanową miseczkę podać? – zapytałem,
siląc się na kpinę w głosie… przed kotem, a on po prostu obrócił się i wyszedł
z kuchni, nie zwracając uwagi na podarowane mu mięso.
Ponownie
przegrałem, znalazłem w szafce dwie miski, w jedną nalałem wody, do drugiej
włożyłem ochłap z podłogi.
-51-
Po kolacji przypomniałem sobie
o nieszczęsnym „Taksówkarzu”. Przed
oczami już widziałem minę faceta z wypożyczalni, nie pójdzie łatwo. Plan na
wieczór za to ułożył się sam. Obejrzeć film, wypić parę piwek w trakcie
oglądania, a kota wystawić na dwór. Zasłonić żaluzje tak, żeby kot nie mógł na
mnie patrzeć zza szyby. Jeszcze by mnie przekonał, że to nie jest dobry pomysł.
Obudziłem
się z krzykiem, oblany zimnym potem, w zwiniętej pościeli. Serce waliło mi jak
młot, wyraźnie słyszałem, jak dudni. Na klatce piersiowej siedział mi kot, wpatrując
się we mnie. Miałem wrażenie, że jego oczy świecą pomarańczowym blaskiem.
Zerwałem się, próbując nieco ochłonąć. Kot, najwyraźniej zdziwiony, zleciał na
podłogę. Mógłbym przysiąc, że go w nocy wyrzucałem z mieszkania.
Usiadłem
na krawędzi łóżka i próbowałem przypomnieć sobie, co mnie tak śmiertelnie
wystraszyło. Przyśniła mi się ona. Im mocniej próbowałem uchwycić chociaż
kawałek tego snu, tym bardziej mi się wymykał z pamięci. W głowie został mi
tylko obraz jej twarzy, pięknej, ale w jakiś sposób strasznej i drapieżnej. Jej
usta, rubinowo czerwone, ta czerwień ściekała jej po brodzie i skapywała…
-52-
Kot
zaczął mruczeć i to tak głośno, że przypominało to odgłos Trabanta z urwanym
tłumikiem. Od razu rozbolała mnie głowa, normalnie jakby gniazdo os
rozwścieczyło się pod czaszką. Spojrzałem na zegarek leżący na szafce obok
łóżka.
–
Ósma rano, środek nocy – powiedziałem do kota, ale jego już nie było.
Wstałem,
rozejrzałem się po mieszkaniu, nie było go nigdzie. Podszedłem do przeszklonych
drzwi balkonowych i odsłoniłem żaluzje. Kot był na zewnątrz za zamkniętymi
drzwiami i ocierał się o szybę w błagalnym geście „Wpuść mnie”. Otworzyłem
drzwi, zwierzę weszło, ociągając się, po czym skierowało się od razu do kuchni
tam, gdzie zostawiłem dla niego miski. Ból głowy nieco zelżał, ale i tak czułem
go wyraźnie.
Ból
najmocniej męczył mnie do popołudnia. Czułem się, jakby mi ktoś nakłuwał długą
igłą tylną część mózgu i czegoś w nim szukał. Było tak źle, że w końcu zdecydowałem
się, żeby pójść z tym do lekarza, co nigdy nie przychodzi mi łatwo. Moja
doktorka zawsze mi groziła, że kiedyś trafię do niej za późno.
-53-
Wykręciłem numer przychodni wprawiając kota w
niesamowite zdziwienie, kiedy tarcza telefonu przekręcała się razem z moim
palcem zgodnie z ruchami wskazówek zegara, po czym wracała na swoje miejsce z
cichym turkotem. Kocur wydawał się być tym zauroczony, a kiedy wybrałem już
siedmiocyfrowy numer i przyłożyłem słuchawkę do ucha, czekając na połączenie,
rozczarowany koci pysk wręcz mówił „i to już tyle???”. Obrócił się i wrócił do
kuchni.
Lekarz
miał mnie przyjąć o piętnastej. Do tej godziny zdążyłem oddać kasetę do
wypożyczalni i podjąć próby nauczenia kota jego nowego imienia „Czarnuch”. Poświęciłem
na te lekcje pęto dobrej kiełbasy. Chyba nie do końca zrozumiał jak się nazywa,
ale za to doskonale reagował na odgłos otwierania lodówki. W sumie mógłbym go
tak wołać, gdyby udawałoby mi się naśladować ten dźwięk. Ból prawie zniknął,
najwidoczniej bojąc się fachowca, jednak wciąż czułem ćmienie z tyłu głowy.
-54-
Pani
doktor wytłumaczyła mi, że te bóle muszą brać się od kręgosłupa. Zbiło ją nieco
z tropu, kiedy powiedziałem jej o rzeczywistych koszmarach poprzedzających
bóle. Wypytała mnie o nie i chciała się dowiedzieć, czy miałem kiedyś „paraliż
senny” i czy nie jest tak, że kiedy widzę te koszmary, to nie mogę się ruszyć.
Zaprzeczyłem, a raczej mogłem się ruszać, skoro za każdym razem pościel była
dobrze skopana. Wypisała mi recepty z poleceniem, żebym po zażyciu leków nie
siadał za kierownicę i uważał co robię, najlepiej zaraz po lekach unikał
wszystkiego, co mechaniczne. Przegląd kontrolny za tydzień, chyba że coś się zmieni
na gorsze.
Wykupiłem
leki. To łatwiejsze i szybsze, niż zostać uczestnikiem pielgrzymki lekarskiej
od specjalisty do specjalisty, z wynikiem do domowej, żeby wysłała mnie do
specjalisty od wyników.
Przed
robotą znalazłem jeszcze trochę czasu, by oddać mój niesamowicie ważny głos w drugiej
turze wyborów, chociaż, moim zdaniem, wybór między Wałęsą a Kwaśniewskim wcale
nie był wyborem. Na karcie do głosowania zaznaczyłem ich obu, niech się jakoś
dogadują.
-55-
Izabeli
nie było w bunkrze, ale jej nocna działalność była bardzo widoczna. Obok
terrarium leżał ten sam duży notes, z tym, że wydartych miał chyba połowę
stron. Odciski na pierwszej stronie wyraźnie pokazywały, że miała dużo pracy.
Uniosłem nieco szmatę zasłaniającą więzienie gronostaja. Zwierzątko leżało na
brzuchu, wyglądało fatalnie, było wystrzyżone na boku do gołej skóry. W tamtym
miejscu widoczne były ślady po ukłuciach. Biedak przez dziwny kaganiec nawet
nie mógł wylizać sobie tej ranki.
Przynajmniej
terrarium było wyczyszczone, lecz tak puste, że jeszcze bardziej robiło mi się
żal małego gronostaja. Przy konsoli z monitorami coś zapiszczało dwukrotnie,
przestraszyłem się i natychmiast zakryłem terrarium. Izabela z całą pewnością
nie byłaby zadowolona, że tu myszkuję.
-56-
Podszedłem
do jednego z monitorów, przy którym jeszcze przed chwilą świeciła się czerwona
lampka. Musiał zareagować czujnik ruchu na zewnątrz. Na ekranie widziałem dwóch
gentlemanów niepewnej reputacji, którzy przysiedli na schodkach domu i siłowali
się z korkiem od taniego wina. Na ten widok westchnąłem ciężko i ruszyłem na
górę. Co prawda nie wierzyłem, żeby ktoś trafił do bunkra, ale wolałem ich
pogonić, zanim w któregoś z nich wdepnę, wracając do domu, albo wdepnę w to, co
tam pozostawią. Wizja czyszczenia butów też nie była przyjemna.
Kiedy
byłem na parterze, zapaliłem światło w domu z nadzieją, że to ich wystraszy.
Wyjrzałem przez okno, nawet nie zareagowali. Chyba nie pójdzie tak łatwo.
Otworzyłem drzwi, wypadłem na zewnątrz, zatrzaskując je za sobą zamaszystym
ruchem i rzuciłem coś w stylu:
–
Wyp*** mi stąd! To nie melina!
Efekt
był taki, jakbym otworzył drzwi z kopa i wystrzelił serię z automatu. W parę
sekund zniknęli w zapuszczonym sadzie, zostawiając za sobą plecak i niedawno
otwartą butelkę po jabolu. Obróciłem się i zgłupiałem. Wszystkie okna w domu
były ciemne, a przecież zaświeciłem światło.
-57-
Wszedłem
do środka i wszystkie żarówki na parterze świeciły żółtym, męczącym blaskiem.
Chyba kolejna tajemnica i sztuczka w tym domu. Z zewnątrz najwyraźniej miał
wyglądać na opuszczony, ale po co?
Postanowiłem
nie zadręczać się tym pytaniem i wróciłem do pracy. Za drugimi pancernymi
drzwiami czekała na mnie z utęsknieniem sterta gruzu i kombinowanie jak go
usunąć, żeby strop się nie zawalił. Po usunięciu pierwszego zamętu i dostaniu
się do środka na jakieś pół metra, okazało się, że nie będzie to takie straszne,
jak podejrzewałem. Z podziwem oglądałem mechanizm pułapki. Jej konstruktor w
trakcie budowy musiał wydrążyć w stropie niszę i umieścić w niej na ciasno
spakowane cegły, na oko chyba z półtora metra sześciennego, które runą na głowę
temu, kto nie rozbroi mechanizmu. Dopóki się nie dogrzebałem do tego miejsca,
wyglądało to na wielki zawał konstrukcji. Teraz mogłem być pewien, że właśnie
tak miało wyglądać. Każdy, kto by się tutaj dostał, zrezygnowałby z dalszej
eksploracji ze względu na niestabilność budowli, tym czasem budowla tylko taką
udawała.
-58-
Dostałem
się w głąb tunelu, tymczasem podłoga w głównym pomieszczeniu bunkra wyglądała,
jakbym wydobył gruz z przynajmniej jednej małej kamienicy. Trzeba było zaczynać
pakować cegły i odłamki do maleńkiej windy i po trochu wydostawać je na górę.
Konsola
ponownie zapiszczała i lampki przy monitorach zaczęły szaleńczo mrugać.
Rzuciłem okiem w tamtą stronę. Na ostatnim monitorze z piwnicy zobaczyłem
Izabelę i serce na chwilę mi zamarło. Wyraźnie zwróciłem uwagę na jej ubranie.
Płaszcz w pół łydki, pończochy, wysokie buty, kapelusz, dłonie w rękawiczkach.
Widziałem też twarz, ale jakby pustą, bez oczu. Długich czarnych włosów i szyi
również nie było. W pierwszej chwili pomyślałem, że sprzęt nawala, ale czerwień
jej pomadki była tak wyraźna, że wydawało się to niemożliwe. Otworzyła stalowe drzwi i już
słyszałem jej kroki, weszła do środka i spojrzała na mnie, po czym jej twarz na
ułamek sekundy przybrała wyraz zdziwienia.
–
Mam nadzieję, że nie dokopał się pan do żadnego ducha?
-59-
Ogarnąłem
się. Nic jej przecież nie brakowało. Szyja, oczy i rozpuszczone w starannie
niezłożony sposób włosy były na swoim miejscu. Czyli to nie jest wina kamer, a
najpewniej tych tabletek, które mi przypisała doktorka - pasie mnie pewnie
psychotropami na lęki. Ale nie działają.
– Nie, nie… jeszcze nie – odpowiedziałem.
Faktycznie,
cholera wie, do czego mogę się tam dokopać. Zaśmiała się uroczo i rozejrzała po
podłodze.
– Widzę, że prace postępują. Bardzo mnie to cieszy. Nie
będzie panu przeszkadzać, że trochę tu popracuję?
Sam
się rozejrzałem. Trudno byłoby tu robić cokolwiek, a jeszcze trudniej pracować
nad czymś naukowym.
– Nie, oczywiście, że nie. Chyba jakoś się tu zmieścimy… mam
nadzieję.
Ponownie
się zaśmiała.
–
Nie będzie takiej potrzeby, przeniosę się z moim przyjacielem do innego pomieszczenia
– wskazała głową terrarium. – Ale prosiłabym, żeby pan tam nie wchodził. Gdybym
była niezbędna, proszę do mnie zapukać i poczekać na mnie na korytarzu. Jak pan
skończy na dziś, to niech pan po prostu wyjdzie, nie kłopocząc się żegnaniem ze
mną.
-60-
–
Oczywiście – odpowiedziałem.
Izabela
obróciła się na pięcie i uniosła terrarium. Szmatka opadła z niego, gronostaj
wyglądał okropnie i patrzył na mnie, patrzył mi w oczy, a w jego oczach
widziałem rozpaczliwą rozpacz i błaganie o pomoc. Kiedy Izabela zniknęła mi z
oczu w rozwidleniu korytarza, otrząśnięcie się z tego nieprzyjemnego wrażenia
zajęło mi jeszcze chwilę, zanim mogłem zabrać się za pakowanie urobku do windy.
Uprzątnięcie
tego bałaganu, z pakowaniem windy na dole i rozpakowywaniem na górze, zajęło mi
ładnych parę godzin. Usunięte cegły, wedle zarządzenia pięknej pani, miałem
upychać w piwnicy tak, byle się dało przejść i żeby nie tarasowały korytarza i
pod żadnym warunkiem nie miały być wynoszone na zewnątrz tak, by nikt nie
domyślał się, że coś tu się robi. Prawdę mówiąc, cieszył mnie taki stan rzeczy.
Jakbym miał nosić się z tym jeszcze po jednych schodach, to najprawdopodobniej
bym padł ze zmęczenia.
-61-
Tego
dnia skończyłem pracę po pierwszej w nocy i byłem tak zmęczony, że po drodze do
domu nawet nie zwróciłem uwagi na przyklejającą się do ciała mżawkę. Wiedziałem,
że jutrzejsze zakwasy długo będą mnie namawiać, żebym pozostał w łóżku na
najbliższy tydzień. Niezłomną stalową siłą woli wspomaganą przez niemiłosierne
jęczenie Czarnucha, prawie śpiąc, otworzyłem lodówkę i nie przebierając
złapałem za pęto kiełbasy i rzuciłem mu do miski. Kot wyłączył monotonną syrenę
i wziął się za kiełbasę. Choć mała dieta i tak by mu nie zaszkodziła, delikatnie
powiedziawszy wyglądał na dobrze odżywionego. Z pewnością musiał być czyjś i
chyba było mu wszystko jedno, kto go karmi. Dziwne było to, że jak wszedłem do
mieszkania był w środku, a przecież przed pójściem do pracy wyrzucałem go z
domu… Albo tylko pomyślałem, żeby go wyrzucić.
To
nie było najważniejsze, prawdziwym trudem było zwalczenie chęci położenia się
spać przed kąpielą. W końcu, jak zacząłem się rozbierać, do wanny wygonił mnie
smród własnego potu po ciężkiej pracy fizycznej. Dawno już czegoś takiego nie
miałem. Plan na dziś gorąca kąpiel i ciepłe łóżko.
-62-
Stała nade mną i wpatrywała się we mnie, jej oczu nie było,
dwa ziejące pustką otwory w beznamiętnej, trupio bladej twarzy. Mimo że nie
było tam źrenic, to i tak czułem jej wzrok na każdym centymetrze mojego ciała.
Czułem, jak niemal przewierca mnie na wylot, jak pochłania mnie zimno. Nie
mogłem się poruszyć. Niewidzialna bariera blokowała moje wszystkie wysiłki.
Wtedy jej twarz pochyliła się niżej, a usta pokryły się czerwienią. Próbowałem
się chociaż cofnąć, ale nie byłem w stanie. Zamknęła powieki, przysłaniając
ciemność i rozchyliła delikatnie usta, z nich zaczęła wyciekać krew
niekończącym się strumieniem, który oblewał mnie całego. Czułem wyraźnie jej metaliczny
zapach. Lodowata krew zaczęła mnie pochłaniać i chciałem krzyczeć, ale wtedy
wdarła się do moich ust, zalewając gardło i tłumiąc całkowicie okrzyk strachu.
I przyszedł ból, jasny i mocny, tak wyraźny, że mogłem określić jego kolor był…
pomarańczowy! I mieścił się na moim policzku, palił!
-63-
Poderwałem
się, nie mogąc przestać się krztusić. Siedziałem w wannie pełnej zimnej wody, a
na taborecie obok, na którym złożyłem ręcznik i bieliznę, siedział kot. Przyglądał
mi się z ciekawością i mruczał, a właściwie turkotał jak stary diesel. Policzek
piekł żywym ogniem. Przyłożyłem do niego rękę i zobaczyłem na palcach czerwone
ślady krwi. Wtedy do mnie doszło, że być może ten czarny kocur uratował mi
życie.
–
Obiecuje ci na jutro pół kilo schabu! –powiedziałem do kota, powoli uspokajając
się i przestając kaszleć, a kot najzwyczajniej w świecie zeskoczył z taboretu i
wyszedł z łazienki. Złapałem się krawędzi wanny i spróbowałem się podciągnąć,
ale nie dałem rady; ból głowy przyszedł tak nagle, jakbym dostał gazrurką w
potylicę. Całym moim ciężarem wpadłem z powrotem do wanny, wywołując falę,
która zachlapała połowę łazienki. Musiałem chwilę przeczekać pierwsze
niespodziewane uderzenie i powolutku wyszedłem w końcu z wanny. Wlokąc się do
kuchni po przepisane mi leki zerknąłem na zegar – dochodziła czwarta nad ranem.
Przełknąłem garść tabletek, popijając je kranówą, po czym dowlokłem się do
łóżka, padając na nie jak worek kartofli.
-64-
Pracę zaczynałem przed szesnastą tak, aby wrócić do domu o
nieco normalniejszej porze. Wczorajszy wypadek nieźle mnie nastraszył. Kupiłem
po drodze obiecane pół kilo schabu dla Czarnucha, chociaż rana na policzku była
paskudna i dosyć głęboka. Na dzisiaj zakleiłem ją plastrem tak, żeby kurz i pył
mi się do niej nie dostawał.
W
głównym pomieszczeniu postawiłem sobie starego kaseciaka przyniesionego z domu.
Radio w bunkrze nie chciało działać i w sumie nic dziwnego. Przy pierwszych dźwiękach
„July Morning” Yuraiah Heep przytaszczyłem pierwszą partię cegieł. Zakwasy
dobrze dawały mi się we znaki, więc moja praca nie była na tyle efektywna, jakbym
sobie tego życzył.
W
ciągu trzech godzin pracy znalazłem w gruzie, przy poziomie podłogi, niewielkie
aluminiowe pudełko. Nie wyglądało na jakieś specjalnie stare, na jego wieczku w
poprzek był wytłoczony napis: TABLETTENAUFLAGE.
Może jakiś pojemnik po lekach. Słyszałem, że w podobnych pojemnikach
sprzedawana była gliceryna.
-65-
Otworzyłem
pudełko. W środku był zegarek, piękna srebrna cebula z dewizką. Na jej kopercie
grawer: FUR GUNTER VON DEINER STOLZEN
FAMILIE, wypisany misternymi, cieniutkimi literami. Był jeszcze list
złożony na cztery. Nie znałem niemieckiego i nie byłem w stanie go odczytać. Jedyne,
co mogłem stwierdzić to to, że był pisany niebieskim ołówkiem kopiowym, drżącą
ręką i najpewniej w ciemności. W niektórych miejscach litery nachodziły na
siebie i zmieniały wielkość. Pomyślałem, że właśnie tak bym pisał, gdybym nie
widział kartki. Piszący musiał co jakiś czas ślinić ołówek, bo wypisane litery
wyły dosyć wyraźne.
Odłożyłem
to wszystko na stół w sali głównej i powróciłem do odgruzowywania. Po godzinie
natknąłem się na wysuszone, niemal zmumifikowane zwłoki. Ich widok sprawiał, że
na całej skórze poczułem mrowienie. Nie chciałem ich dotykać, odgrzebałem je
starannie i z sercem w przełyku przyjrzałem się im. Był to niemiecki żołnierz w
resztkach munduru. Nie znałem się, więc nie mogłem ocenić, czy zwykły szeregowy,
czy może oficer. Właściwie od razu przyjąłem, że to żołnierz, sądząc po kaburze
od pistoletu przypiętej do pasa z wielką klamrą, na której widniał napis „GOTT
MIT UNS” okalający niemiecką wronę.
-66-
Właściwie
nie wiedziałem, co mam zrobić, czy powinienem to gdzieś zgłaszać, albo poszukać
wizytówki z numerem do Izabeli, żeby do niej zatelefonować. Na szczęście nie
musiałem się tym martwić, bo czujniki ruchu zaczęły swoją pieśń i po chwili
Izabela zeszła do mnie.
Na
widok zwłok w gruzowisku nie zmartwiła się ani trochę, spojrzała na nie
obojętnie, ale zauważyła, że ja się tym denerwuję.
–
Na dziś może pan zakończyć i wrócić do domu. Wezwę kogoś, kto się tym zajmie
dopilnowując wszelkich formalności.
Uspokoiło
mnie to i bardzo ucieszyło. Pokazałem jej jeszcze znalezisko, które położyłem
na stole. Aluminiowym pudełkiem nie była zainteresowana, zegarka nawet nie
dotknęła. Natomiast list chyba sprawił jej przyjemność, bo śledziła tekst ze
szczerym uśmiechem na ustach. W końcu schowała go do torebki i powiedziała, że
resztą rzeczy nie jest zainteresowana i mogę sobie je zatrzymać na pamiątkę. Przyjąłem
je z pewnym poczuciem winy, lub niesmakiem.
-67-
Pożegnałem się z moją piękną chlebodawczynią i
opuściłem bunkier z prawdziwą ulgą.
Cieszyłem
się z faktu, że w domu nie byłem zbyt późno. Wykręciłem do Jurka z pytaniem,
czy nie miałby czasu wpaść do mnie na piwko lub dwa. Poprosiłem, żeby zabrał też
ze sobą te dwa piwka, bo w mojej lodówce zostało tylko światło i pożyczył mi
kilka kaset z jakąś muzyką. Zjawił się w ciągu pół godziny, przynosząc całą siatkę
butelek Zwierzyńca. I mniejszą z kasetami. Usiedliśmy z piwem w ręku, przy
huczącym nieco zbyt głośno telewizorze.
–
Co ci się stało?
Wskazał
palcem na brudny plaster zakrywający ranę na policzku. Odkleiłem go, ukazując
cztery szramki.
–
Mam kota, a może raczej: to kot ma mnie. Tak czy inaczej podrapał mnie i tym…
Jurek
przerwał mi głośnym śmiechem i zaraz zaczął mówić puentę głupiego dowcipu:
-68-
–
To jest mój kot! I będę go…
–
Tak, kiedy tylko będę chciał! – skończyłem za niego i wyszedłem po mój płaszcz,
w którym było pudełko na tabletki z zegarkiem w środku. Podałem mu moją
pamiątkę.
–
Masz jeszcze tego znajomego w sklepie z antykami naprzeciw poczty? – zapytałem.
Jurek przyglądał się pudełku i zegarkowi.
–
Tak, pokazać mu to? To chyba jakieś pudełko na tabletki, może coś
weterynaryjnego, albo no nie wiem… – wskazał na zegarek. –Doxa… to chyba
srebro. Fajne fanty trafiasz. A możesz już powiedzieć, gdzie robisz?
Uśmiechnąłem
się do niego.
–
Nie. Ale mogę ci podać kolejną butelkę.
Zrobiliśmy
się całkiem na ciepło, kiedy Jurek wychodził ode mnie, już widziałem oczami
wyobraźni, jak jego żona robi mi wymówki. Uśmiechnąłem się do tych myśli. I
zatoczyłem do kuchni w celu poszukiwania tabletek na wątrobę, których zażywanie
w celu nie-mania kaca mogłem już opatentować.
-69-
Tego
dnia wyspałem się całkiem nieźle. Rano nie było kaca, tego się spodziewałem, a
w nocy nie było koszmarów, na co liczyłem. Głowa również mnie nawet nie ćmiła
jak do tej pory. Może zamiast łykać przypisane mi psychotropy powinienem wypić
od czasu do czasu, tak zapobiegawczo.
Kot
dobijał się do drzwi balkonowych, wpuściłem go i wydzieliłem kawałek z jego
schabu. Gdybym rzucił mu wczoraj całość z pewnością by to pochłonął, a dzisiaj
nie miałbym co mu wrzucić do miski.
Zakwasy
dawały w kość. Postanowiłem, że może czas zacząć coś ćwiczyć, albo chociaż
trochę porozciągać. Zacząłem od kilku pompek. Dokładnie to czterech, później
przysiady i skłony do stóp. Czarnuch nie spuszczał ze mnie wielkich,
pomarańczowych i z całą pewnością zdziwionych oczu. Kiedy przystanąłem i
przyjrzałem mu się, to fiknął na bok i z zadartą do góry tylną łapą zaczął z
prawdziwym namaszczeniem lizać się pod ogonem. Rozbawił mnie ten widok.
–
Pewnie chcesz mi pokazać, jak to ma wyglądać – zaśmiałem się w głos. – Przykro
mi stary, ja tak nie dam rady.
-70-
Kot
przerwał toaletę, wstał i dumnie wymaszerował do kuchni. Usłyszałem stamtąd
jego miauczenie, zapewne czekał pod lodówką na nagrodę za dobre rady.
Popołudniu
zadzwonił do mnie Jurek. Był bardzo podekscytowany, rano nie mógł usiedzieć w
domu. Poszedł do swojego znajomego na Stare Miasto i pokazał mu moją zdobycz. Opakowanie
po tabletkach okazało się drugo-wojenną kuchenką polową, czymś w rodzaju
kuchenki karbidowej, a zegarek to rarytas. Cała koperta była wykonana ze
srebra. Nie był to plater tylko porządna, dobra robota z 1939 roku, z samego
początku wojny. Napis głosił „Ginterowi, dumna rodzina”. Kolekcjoner od razu
zaproponował mu parę ładnych złotych, co na tamten czas było naprawdę kupą
kasy. Powiedziałem bratu, żeby przynajmniej na razie nie sprzedawał mu tego. Dobrze
byłoby się dowiedzieć, ile naprawdę musiało to być warte.
Zaczęło
mnie zastanawiać, ile jeszcze takich skarbów mógłbym tam znaleźć i co mogło być
w liście, który zachowała Izabela. Ale to nie było moją sprawą. Miałem
szczęście, że i tak pozwoliła mi zachować te rzeczy.
-71-
Przed
robotą wyskoczyłem do sklepu, żeby napełnić nieco lodówkę i kupić w końcu kocią
karmę. Nie znałem się na tym, ale podejrzewałem, że koty nie powinny jeść tylko
kiełbasy i schabu. Zapewne Czarnuch był innego zdania, ale stwierdziłem, że
skoro nie próbuje ze mną dyskutować na ten temat, to będzie jadł to, co mu
daję.
W
bunkrze byłem o szesnastej. Gronostaj nie wrócił z terrarium na swoje miejsce
na stole, więc musiał zapewne być w pomieszczeniu, do którego Izabela nie
pozwalała mi wchodzić. Nie było mi przykro, że nie muszę na niego patrzeć.
–
Czego oczy nie widzą, tego duszy nie żal – powiedziałem sam do siebie i
przypomniałem sobie o zwłokach, które wykopałem wczoraj. Aż ciarki mi przeszły
po plecach. Poszedłem do zawalonego korytarza i okazało się, że Izabela faktycznie
musiała kogoś do tego ściągnąć. Po zwłokach nie było ani śladu. Odetchnąłem z
ulgą i wziąłem się do roboty. Przebicie się za ścianę cegieł i gruzu zajęło mi
bardzo mało czasu i właściwie można było powiedzieć, że jeszcze tylko kosmetyka,
zamiatanko i jestem po drugiej stronie korytarza.
-72-
Postanowiłem
to uczcić krótką przerwą, pożyczoną kasetą grupy SBB i kanapką z szynką.
Spojrzałem na konsolę z monitorami. Kanapka wyleciała mi z rąk. Na jednym z
ekranów, tym pokazującym obraz z pierwszego piętra, zobaczyłem pysk swojego
kota. Wpatrywał się w kamerę. Siedział bez ruchu i beznamiętnie patrzył tak,
jakby chciał spojrzeć mi w oczy swoimi wielkimi pomarańczowymi ślepiami za
pośrednictwem tych wszystkich kabli i elektroniki, które nas dzieliły. Przymknąłem
oczy i zacząłem odliczać do dziesięciu. W tym czasie przypomniałem sobie, że
nie brałem dzisiaj moich psycho-pigułek. Otworzyłem oczy i z ulgą stwierdziłem,
że na monitorze nie widzę już kota. Niestety ulga nie trwała długo. Kocur był
teraz na innym ekranie. Siedział dokładnie w tej samej pozycji tylko na
parterze. Nie mrugała żadna lampka i nie wył żaden irytujący sygnał. Kot nie
mógł po prostu w krótkiej chwili znaleźć się w innym miejscu, nie wzbudzając
czujników ruchu. To w mojej głowie musiało coś się dziać i to coś bardzo
niedobrego. Przetarłem twarz dłońmi, kot zniknął z jednego monitora by pojawić
się na kolejnym, tym w piwnicy obok wejścia do bunkra.
-73-
Otrząsnąłem
się z tego. Żadnego kota nie było na żadnym z ekranów. Nie podniosłem upuszczonej
kanapki, po prostu wróciłem do pracy, starając się wymazać z pamięci to, co
widziałem, tym bardziej, że nie byłem pewny czy w ogóle to widziałem.
Przy
upychaniu gruzu do windy, zauważyłem, że nucę piosenkę Jefferson Airplane
„White Rabbit” i z pełną mocą uderzył mnie jej początek. „Jedna pigułka sprawi,
że jesteś większy, inna cię zmniejszy, a te które daje ci matka nic nie robią”.
Od razu przyszła mi myśl, że te, które daje mi doktorka, robią aż za dużo.
Chyba muszę z nią wcześniej porozmawiać.
Do
godziny dwudziestej trzeciej korytarz był wolny od gruzu, niestety nie było
światła, a z latarką wspomaganą moimi stanami lękowymi nie chciałem już dzisiaj
zwiedzać podziemi. Był najwyższy czas na zebranie się do domu, żeby powrócić tu
jutro i zająć się drugą przeszkodą. Im wcześniej, tym lepiej. Byłem już bardzo
zmęczony tą pracą i naprawdę nie mogłem się doczekać jej końca.
-74-
Na zewnątrz padało; tym razem
zabrałem ze sobą parasol, ale i tak jak już wszedłem do domu, byłem cały mokry.
Kot spał zwinięty w kulkę na dywanie w dużym pokoju, postanowił nawet nie
zaszczycić mnie spojrzeniem, kiedy przeszedłem obok niego. Przypomniały mi się
moje zwidy z bunkra, tam wręcz wpatrywał się we mnie. Może i lepiej, że teraz
się na mnie nie patrzył, przynajmniej do czasu otworzenia lodówki. Połknąłem
garść tabletek i położyłem się do łóżka. Tej nocy ponownie odwiedziły mnie
koszmary. Nie byłem w stanie ich sobie przypomnieć, ale rano bardzo wyraźnie
pamiętałem, jak nie mogłem się poruszyć i jak obezwładniał mnie strach.
Godzina
szesnasta. Do roboty dotarłem przemoczony i zmarznięty, deszcz nie przestał
padać przez noc, co gorsze wspomagał go wiatr. Z pewnym rodzajem ulgi przebrałem
się w robocze ubranie i zacząłem poszukiwania latarki. Okazało się, że nie było
takiej potrzeby. W korytarzu, do którego się wczoraj dokopałem, pojawiło się
światło. Widać też było odciski damskich butów na zakurzonej posadzce.
-75-
Izabela nie próżnowała
podczas mojej nieobecności w nowym miejscu. Korytarz również dzielił się na kolejne,
niestety wejścia do nich były zablokowane przez zakratowane furtki, widać
Izabela nie ufała mi tak bardzo, ponieważ na kratach wisiały nowe, grube
kłódki. Może i lepiej, sam bym sobie nie ufał. Zza krat jednej z tych cel, bo z
niczym innym mi się to nie kojarzyło, było czuć wyraźnie trupi odór zmieszany
ze stęchlizną. Ucieszyła mnie obecność kłódek – jakby ciekawość zagnała mnie do
zwiedzania, to pewnie długo bym żałował, że zobaczyłem, co tam jest. Zostały mi
tylko przypuszczenia i wyobraźnia, a to nie było już takie straszne.
W
drugim osypisku nie było już tyle roboty, nawet było widać drugą stronę
korytarza. Ciekawe czy też ktoś jest zakopany pod gruzem. Na pewno jest,
przecież musiało się to jakoś aktywować. Wróciłem się po taczkę i wrzucałem powoli
do niej gruz. Roboty naprawdę nie było wiele i bardzo szybko pozbyłem się
gruzowiska z korytarza, robiąc nowe gruzowisko w pomieszczeniu głównym. Izabela
zeszła do bunkra, kiedy pakowałem pierwsze cegły do maleńkiej windy.
-76-
Musiała być z czegoś bardzo zadowolona, bo aż
promieniała. Kiedy zobaczyła efekty mojej pracy, oczy jej zabłyszczały.
Podeszła do mnie i delikatnie pocałowała mnie w policzek.
–
Dziękuje panu.
Zaskoczyło
mnie to, i to na prawdę mocno. Przez dłuższą chwilę nie wiedziałem, co mam
powiedzieć.
– Ale… ja tylko wykonuję moją pracę proszę pani, nic więcej
– wydukałem zawstydzony jak szczeniak. Ona uśmiechnęła się do mnie, wpatrując
się spod długich rzęs w moje oczy. Przygryzła wargę i, przystępując z nogi na
nogę, zapytała:
–
A może byśmy mówili sobie po imieniu? Jeżeli, oczywiście, by to panu nie
przeszkadzało.
–
Oczywiście, Artur jestem.
Nieco
zbity z tropu wyciągnąłem do niej dłoń w brudnej rękawicy. Zorientowałem się po
chwili i szybko zrzuciłem rękawicę. Zaśmiała się uroczo i chwyciła moją dłoń
pewnym gestem.
– Izabela – powiedziała wciąż się uśmiechając. – Widzę,
Arturze, że dzisiaj skończysz. Jak nie będziesz bardzo zmęczony, chciałabym
zaprosić cię na późną kolację. Powiedzmy, tak o dwudziestej pierwszej, co ty na
to? Chciałabym przy kolacji uświadomić ci, jak ważne jest dla mnie zachowanie
tajemnicy o tym miejscu.
-77-
–
Oczywiście, z prawdziwą przyjemnością.
Puściła
do mnie oko, obróciła się i poszła w stronę swojego tymczasowego biura. Stałem
tak jeszcze przez chwilę, obserwując jej zgrabny sposób poruszania się, dopóki
nie znikła w korytarzu i nie usłyszałem jak zatrzaskuje za sobą drzwi.
Wróciłem
do pakowania windy i nim wyciągnąłem pierwszy ładunek cegieł na poziom piwnicy,
Izabela opuściła bunkier, życząc mi owocnej pracy. Odprowadzałem ją wzrokiem
kiedy szła korytarzem. Musiała być bardzo zadowolona, bo nie przestawała się
uśmiechać. Zauważyłem, że nie zamknęła drzwi w pomieszczeniu, w którym
pracowała. Przez dłuższą chwilę walczyłem ze sobą, żeby tam nie zaglądać. Jednak,
gdy ostatni czujnik ruchu umieszczony przy drzwiach wyjściowych od domu
przerwał swoją irytującą pieśń, moja ciekawość zwalczyła dobre wychowanie i
wszedłem do biura Izabeli.
-78-
W
środku było jasno i prawie całkowicie pusto nie licząc lampy, krzesła i
obszernego biurka, na którym walało się trochę sprzętu, na oko medycznego, całe
stosy zapisanych kartek i terrarium z gronostajem. Stan zwierzątka był tak
straszny, aż zjeżył mi włosy na głowie. Mały drapieżnik z wygolonym futerkiem w
różnych miejscach, najpewniej zastrzyków, leżał na boku i ciężko dyszał.
Wyglądał na wykończonego. Obejrzałem się na monitory i kiedy stwierdziłem, że
Izabela nie zawróciła, zbliżyłem się do biurka. Rzuciłem okiem na porozrzucane
kartki, nie było na nich analiz czy hipotez lub innego naukowego bełkotu, czego
mógłbym się spodziewać. Za to było coś, co przypominało zeznania. Pytanie,
odpowiedź, potem znów pytanie, opis jakiejś chyba tortury i znowu odpowiedź.
Nie
przyglądałem się temu zbyt długo, bo gronostaj wstał i zbliżył się do szybki
wpatrując się błagalnie w moje oczy. Rozejrzałem się – kiedy stwierdziłem, że
moja pracodawczyni nie stoi za moimi plecami powiedziałem do zwierzaka:
-79-
–
Przykro mi mały, ale nie mogę cię wypuścić. Jesteś bardzo ważny dla Izabeli.
Ponownie
się położył, a jego oczy straciły ten błysk nadziei.
–
Widzę, że nie traktuje ciebie zbyt dobrze. Nie masz nawet jedzenia ani wody. I
jeszcze ten kaganiec. Może jak ci dam coś jeść i pić, to Izabela się nie dowie
o naszej małej tajemnicy, co? Jak myślisz?
Oczywiście
nic mi nie odpowiedział, ale za to przysiadł na zadzie i przyglądał mi się,
chyba z ciekawością.
Wyszedłem
do głównego pomieszczenia, szukając czegoś, co może posłużyć za miseczkę na
wodę. Nakrętka od słoika musi wystarczyć. Przejrzałem też przygotowane do pracy
kanapki i dopiero teraz przyszło mi do głowy pytanie. Co może jeść taka mała
łaska? To chyba drapieżnik. Miałem kanapkę z szynką, więc stwierdziłem, że dam
mu kawałek szynki i kawałek bułki; niech sam sobie wybierze, co woli jeść.
-80-
Nim
wróciłem, zerknąłem na monitory. Na ekranach cisza, ani śladu właścicielki lub
innych gości, droga wolna. Wszedłem do biura, nałożyłem rękawice, musiałem
poluźnić nieco kaganiec zwierzakowi, żeby mógł zjeść i nie chciałem, żeby mnie
ugryzł. Jeszcze bym się zmienił w gronostajo-mena. Cholera wie, czym Izabela go
szpikuje. Złapałem za metalową kratę leżącą na szkle i zdziwiłem się bardzo.
Była strasznie ciężka jak na swoją wielkość – zaskoczyło mnie to tak bardzo, że
omal nie straciłem równowagi. Uniosłem ją kilka centymetrów i zaraz upuściłem
na miejsce.
Z
przerażeniem uświadomiłem sobie, że Izabela bez najmniejszego wysiłku niosła
całe terrarium. Przecież tak grube szkło musiało ważyć swoje. Sama krata ważyła
chyba jakieś pięć kilo, więc ile musiała całość. Złapałem pewniej i wiedząc,
czego mam się spodziewać, zdjąłem kratę, odkładając ją na bok. Kiedy chciałem
złapać zwierzaka jedną ręką, żeby drugą poluzować mu kaganiec, on odskoczył do
tyłu, wskoczył na moją wyciągniętą rękę używając jej jako drabiny i,
przebiegając po mnie, uciekł z pomieszczenia.
-81-
Zakląłem
siarczyście z zaskoczenia i rzuciłem się w pogoń za gronostajem, zrzucając z
biurka papiery, które prawdziwą kaskadą rozsypały się po podłodze. Posprzątam
jak go złapię. W głównym pomieszczeniu znalazłem ślady zwierzaka odciśnięte w
ceglanym pyle. Odnalezienie go nie wydawało się być takie trudne.
Niestety
przeliczyłem się i z tą sprawą. Dobre pół godziny straciłem, przeszukując
wszystkie zakamarki i uświadomiłem sobie, że gronostaj nie mógł uciec z bunkra,
ponieważ z obu stron wyjście zagradzały szczelne, pancerne drzwi. Na moje
nieszczęście, były tam też pomieszczenia zagrodzone stalową kratą, przez którą
ja nie mogłem się przecisnąć, ale taki maluch zrobi to bez żadnego problemu. No
i szyb windy. Oprócz pomieszczeń zamkniętych na kłódki, było to chyba ostatnie
miejsce, którego nie sprawdzałem. Otworzyłem drzwiczki windy i natychmiast
poczułem, że coś wskakuje mi na plecy. Przebiegając po nich gronostaj wskoczył
do szybu windy wprost z mojego ramienia. Zdążyłem zauważyć jak wspina się po
sznurach na poziom piwnicy w domu nad nami. W wyobraźni widziałem jak się czai
i czeka, aż w trakcie poszukiwań pokaże mu w końcu drogę ucieczki.
-82-
Zatrzasnąłem
drzwi i ruszyłem biegiem na górę. Z przejęcia omal nie aktywowałem pułapki.
Przypomniałem sobie o tym w ostatniej chwili.
Dobrą
godzinę szukałem go na wszystkich poziomach budynku. Jedyne, co znalazłem, to
jego kaganiec, rozerwany i wiszący na wystającym gwoździu od futryny okna.
Mogłem zaprzestać poszukiwań. Wróciłem na dół i próbowałem w głowie ułożyć
sobie jakiś plan z wyjaśnieniami dla Izabeli.
Nic
nie przychodziło mi do głowy. Stwierdziłem więc, że będę musiał powiedzieć
prawdę mimo, że brzmiała banalnie i głupio, zważywszy na to, że Izabela
przestrzegała mnie, żebym nie otwierał terrarium pod żadnym pozorem.
Po
chwili usłyszałem pierwsze dźwięki przy konsoli, które informowały o wejściu do
budynku. Na Izabelę trzeba było czekać jeszcze dwie minuty. Weszła, a właściwie
wpadła do głównego pomieszczenia rozwścieczona i to tak, że jej złość wręcz z
niej promieniowała. W dłoniach trzymała kaganiec gronostaja.
-83-
Nie
miałem pojęcia dlaczego go tam zostawiłem, ale to i tak nie zmniejszało mojej
winy. Skuliłem się i chciałem zacząć wyjaśnianie, tyle że nawet nie zwróciła na
mnie uwagi. Odepchnęła mnie jak przeszkodę stojącą jej na drodze, tak mocno, że
wylądowałem na ścianie, rozbijając o nią nos. Ona pobiegła prosto do swojego
biura. Stamtąd usłyszałem wrzask wściekłości i niedowierzania. Wpadła do
głównej sali, kiedy zaczynałem wstawać, podpierając się o ścianę. W jednej
dłoni nadal trzymała mały kaganiec, a w drugiej, co mnie naprawdę przeraziło,
miała pistolet.
–
Gdzie on jest?! – Wycedziła przez zaciśnięte zęby.
W
jej oczach czaił się obłęd.
–
Chciałem go nakarmić… – wyjąkałem, ale ona najwyraźniej nie chciała tego
słuchać i przerwała szybko.
–
Kiedy?!
–
Jakieś półtorej godziny temu…
Trzasnęła
mnie w twarz dłonią, w której był kaganiec. Runąłem jak długi i uderzyłem głową
o posadzkę. Musiałem na chwilę stracić przytomność, bo jak się podniosłem, jej
już nie było, za to sygnały ostrzegawcze i lampki przy monitorach szalały w
najlepsze. Zbliżyłem się do konsoli i spojrzałem na ekrany.
-84-
Ze zgrozą zauważyłem, że po pomieszczeniach nade
mną biega chyba z pięć gronostai.
Przewodził im z całą pewnością ten, który mi uciekł, wyraźnie widziałem ślady
po wygolonym futerku.
Przed
domem szykowało się do wejścia kilku zamaskowanych mężczyzn z bronią. Swoim
wyglądem i umundurowaniem przypominali jednostkę antyterrorystyczną. Jeden ze
zwierzaków wyszedł na zewnątrz i dołączył do uzbrojonej grupy. Wskoczył jednemu
z mężczyzn na ramię i wyglądało to tak, jakby coś do nich mówił, a oni go
uważnie słuchali.
Kolejny
gronostaj wszedł do piwnicy, gdzie znajdowało się tajne przejście, zaczął
węszyć przy nodze od stołu i nagle go rozerwało. Był to celny strzał z
pistoletu Izabeli, która ukryła się w drugim końcu pomieszczenia za połamanymi
meblami. Uzbrojona grupa musiała usłyszeć strzał, ponieważ zaraz po tym drzwi
wejściowe zostały wyważone. Weszli do środka, ubezpieczając się nawzajem.
Między ich nogami biegały gronostaje i zanim człowiek wszedł do pomieszczenia,
wbiegało tam jedno zwierzątko i zawracało do zbrojnej grupy. Wyglądało to tak,
jakby zdawało im relację, czy jest jakieś zagrożenie.
-85-
Izabela
wyszła ze swojego ukrycia. Obraz był tak niezwykły, że musiałem aż przetrzeć
oczy. Na monitorze widziałem tylko przednią część jej twarzy i ubrania, reszta
po prostu nie istniała, nie widać było ani włosów, ani szyi czy głębokiego
dekoltu, a pistolet był zawieszony w powietrzu w miejscu gdzie powinna być
trzymająca go dłoń.
Kolejny
gronostaj wbiegł do piwnicy i padł od kuli niewidzialnej dla kamer kobiety.
Dwóch mężczyzn zatrzymało się przed wejściem do piwnicy po jego obu stronach,
reszta czekała głębiej, najwyraźniej szykując się do akcji. Jeden z tych przy
samych drzwiach odczepił coś od swojej kamizelki i cisnął na dół. Wiedziałem,
że to granat i aż mocniej złapałem się krawędzi stołu, patrząc w ekran
monitora. Widziałem jak Izabela wyskakuje i łapie lecący przedmiot w powietrzu,
odrzucając go z powrotem na górę. Zrobiła to tak szybko, że żaden z napastników
nie zdążył nawet zareagować. Granat rozprysł się kulą światła między dwoma
pierwszymi napastnikami, podmuch rzucił ich na ściany.
-86-
Widmowa
postać Izabeli rzuciła się na schody, nim napastnicy doszli do siebie. W
chaosie, który powstał, nikt nie zauważył, że jest już na górze. Strzeliła
dwukrotnie, przybijając wstających do ziemi. Z drugiej strony również padły
strzały. Jeden trafił w kobietę i potoczyła się po schodach na dół. Pierwszy,
który do niej podbiegł, zapłacił za to bardzo szybko. Izabeli najwyraźniej nic
się nie stało, bo kiedy tylko mężczyzna się nad nią pochylił, ona wypaliła mu z
pistoletu prosto w głowę i złapała jego upadające ciało w taki sposób, że
stojący już na schodach musieliby strzelać najpierw w niego, nie wiedząc czy
ich towarzysz jeszcze żyje.
Wszystko
na chwilę zamarło. Nie działo się nic. Na schody wyszedł jeden z zamaskowanych
mężczyzn i najpewniej coś do niej mówił. Po krótkiej chwili odłożył strzelbę,
którą miał do tej pory w dłoniach i położył ją na stopniu. Kiedy się powoli
prostował, Izabela postrzeliła go w udo i, puszczając zwłoki, które trzymała, rzuciła
się do otwierania tajnego przejścia. Kiedy znikła mi z oczu, już wiedziałem, że
zaraz tu będzie.
-87-
Wyrwałem jak oparzony do
pancernych drzwi, wsuwając do nich klucz. Doskonale wiedziałem, że jeżeli tu
wejdzie, ja z całą pewnością nie wyjdę stąd żywy.
Przekręciłem
klucz w zamku niewłaściwą kombinacją, dwukrotnie w prawo, raz w lewo. Coś
głucho zgrzytnęło i odetchnąłem z ulgą, bo dokładnie w tym momencie Izabela
starała się otworzyć drzwi od drugiej strony. Słyszałem jej wściekły ryk;
uderzała pięściami o stalową przegrodę – aż odskoczyłem, bo od tych uderzeń
tynk zaczął się kruszyć. Wiedziałem, że mam pół godziny, aż będzie można
spróbować otworzyć drzwi jeszcze raz.
Z
łomotem serca delikatnie odsunąłem zasuwę blokującą wizjer i wyjrzałem. Widziałem,
jak Izabela stoi tyłem do mnie. Przed nią pojawił się szeroki w barach
mężczyzna z twarzą ukrytą pod kominiarką w płytkim czarnym hełmie, wysokich
butach i grafitowym uniformie. W dłoniach trzymał potężną strzelbę, jaką widuje
się na filmach. Na jego ramieniu siedział gronostaj. Izabela westchnęła,
rzuciła przed siebie pistolet, który do tej pory trzymała w dłoni, uniosła ręce
do góry i powiedziała głośno:
-88-
–
Jestem już w waszej mocy.
Widać
było, że mężczyzna trochę się rozluźnił, ale nadal nie spuszczał jej z muszki.
Krok za krokiem zbliżał się do niej i do pułapki nad jego głową. Jeszcze metr i
wejdzie w wyznaczone pole. Byłem pewien, że właśnie o to chodzi Izabeli i nie
mogłem do tego dopuścić. Krzyknąłem, ile tylko sił miałem w płucach, wprost w
wizjer zamontowany w drzwiach.
–
KORYTARZ JEST ZAMINOWANY!
Mężczyzna
zatrzymał się i złożył się do strzału. Schyliłem się, odsuwając od drzwi i
bardzo wyraźnie słyszałem, jak padło pięć strzałów i jak pięciokrotnie ciało
Izabeli uderzyło o pancerną przegrodę, która nas dzieliła.
Na
chwilę zapadła cisza. Podniosłem się i z sercem w przełyku ponownie wyjrzałem.
Izabela leżała oparta o ścianę korytarza. Pięć okropnie pootwieranych ran ziało
szkarłatem na jej ciele, ściana obok wyglądała, jakby ktoś wylał na nią
zawartość wiadra z rzeźni.
Mężczyzna
odrzucił strzelbę i dobył długi sztylet przytroczony do jego pasa. Spojrzał w
moją stronę.
-89-
–
Nie wychodź! To jeszcze nie koniec. Czy tą pułapkę można jakoś obejść?
Jak
to nie koniec? – pomyślałem i spojrzałem na leżącą kobietę. Nie mogłem uwierzyć
własnym oczom, ale rany na jej ciele zamykały się, powoli, ale jednak. Po
niektórych zostały już tylko wielkie dziury w tkaninie ubrań. Otrząsnąłem się.
–
Wystająca cegła przed tobą. Wciśnij ją i pułapka się dezaktywuje! – krzyknąłem
przez szparę.
Gronostaj
zeskoczył z jego ramienia i wskazał łapką, o którą cegłę mi chodziło. Kiedy
mężczyzna nacisnął ją, Izabela zerwała się i niesamowitym skokiem rzuciła się
na niego. Nie zdążył zareagować, dźgnął ją tylko sztyletem w ramię, ona
natomiast wgryzła się w jego szyję i jakby zamarli na chwilę. Bardzo dobrze
widziałem, jak jego oczy gasną. W końcu odepchnęła go od siebie, a kiedy padł
na ziemię, obróciła się w moim kierunku.
-90-
Nie
była już piękna, twarz miała nieprzyjemnie ostre i drapieżne rysy, jej oczy
były czarne i pozbawione białek, usta szerokie i rozciągnięte, ukazujące rząd
szpiczastych, żółtych zębów, wyglądających, jakby były stworzone do rozrywania
ofiary. Twarz powoli zmieniała się, powracając do swoich wcześniejszych
kształtów. Popatrzyła w moje oczy.
–
Za dwadzieścia minut się widzimy – powiedziała spokojnie. – Jesteś mi winien
dochowania tajemnicy. Nie wybieraj się nigdzie.
Uśmiechnęła
się do mnie pokazując rząd zwykłych ludzkich zębów, tyle że zabarwionych krwią.
Gronostaj, który do tej pory był przy martwym mężczyźnie,
obrócił się i pobiegł w stronę wyjścia. Ona, nie śpiesząc się, ruszyła w jego
kierunku. Ręka, w którą zranił ją napastnik, wisiała bezwładnie, a otwarta rana
nie zasklepiła się tak, jak te po postrzałach.
Stałem
jeszcze chwilę przy drzwiach sparaliżowany strachem. W końcu usiadłem przy
konsoli, spojrzałem w monitor i ze zdumieniem zauważyłem, że kogoś brakuje.
Widziałem trzy ciała, czwarte było za pancernymi drzwiami, zniknął mężczyzna
postrzelony w udo. Nie było go widać na żadnej z kamer. Co jeszcze dziwniejsze,
trzy gronostaje jeden obok drugiego siedziały na pierwszym ze stopni
prowadzących na górę, tak jakby chciały zablokować drogę nadchodzącej Izabeli.
-91-
Stół
ukrywający tajne przejście odsunął się i Izabela wyszła z tajnego przejścia.
Najwyraźniej również zdziwiła się na ten widok, a kiedy zwierzątka zaczęły
podskakiwać w miejscu, to chyba zaczęła się śmiać. W końcu rzuciła się w ich
kierunku. One odskoczyły jak tresowane i wszystkie trzy znalazły się na bliżej
nieokreślonym meblu przy stercie rupieci. Izabela znowu błyskawicznie rzuciła
się w ich kierunku, i tym razem wyraźnie widziałem, że jednego musiała złapać,
ponieważ wił się jak w zaciśniętej dłoni.
Izabela
stała tak przez chwilę, trzymając w ręku zwierzątko, w końcu jej palce zaczęły
się otwierać i gronostaj uwolnił się, uciekając na schody. Kobieta zrobiła dwa
małe kroczki w tył i padła na plecy. Spomiędzy jej piersi wystawała rękojeść
sztyletu. Sterta rupieci przed nią ożyła i zaczęła się poruszać, aż w końcu
wygramolił się z niej ranny w nogę mężczyzna. Gronostaje natychmiast go
obskoczyły. On wstał; kulejąc i podpierając się na strzelbie, ruszył w moim
kierunku, przechodząc przez zamaskowane przejście.
-92-
Po
paru minutach widziałem go już przez wizjer. Rozbroił pułapkę naciskając cegłę,
minął ciało towarzysza i zatrzymał się przed drzwiami, za którymi stałem. Oparł
się o nie i powiedział.
–
Jak będzie można otworzyć już drzwi, chciałbym, aby pan wyszedł i udał się ze
mną. Musi nam pan opowiedzieć, co się tu działo.
Nie mogłem czekać. Najpewniej udanie się z nimi oznaczało
uciszenie mnie na zawsze i wolałem tego nie ryzykować. Przypomniałem sobie
plany budynku i jeszcze jedno wejście, które miało być po drugiej stronie
odkopanego przeze mnie korytarza. Rzuciłem się biegiem w tamtym kierunku.
Faktycznie,
korytarz kończył się drabinką, oraz okrągłym włazem takim, jak właz do
kanalizacji miejskiej. Pchnąłem go z całych sił. Nawet nie drgnął. Kiedy
zaczynałem tracić nadzieję, zauważyłem niewielką dźwignię na wprost mnie.
Pociągnąłem ją, a pokrywa nad moją głową odskoczyła z głuchym trzaskiem. Tym
razem dała się unieść i byłem na wolności.
-93-
Wyszedłem
na górę i rozejrzałem się. Byłem na terenie Zakładów Produkcji Kruszywa. Ładny
kawał drogi od tego domu. Ile sił w nogach rzuciłem się w stronę szkoły
podstawowej tak, żeby ominąć to przeklęte miejsce jak największym łukiem.
Pod
budynkiem szkoły stała budka telefoniczna, co prawda nie miałem żetonów, ale
numery alarmowe nie powinny tego wymagać. Wykręciłem pod 997 i poinformowałem o
strzelaninie w opuszczonym domu na Wyszyńskiego. Rozłączyłem się zanim dyżurny
poprosił mnie o moje dane. Po dwudziestu minutach byłem już pod moim blokiem i
wyraźnie słyszałem syreny radiowozów przejeżdżających główną ulicą. Przed
klatką zorientowałem się, że jestem w ubraniu roboczym i nie mam w nim kluczy
do mieszkania. Mój portfel i dokumenty również musiały pozostać w bunkrze.
Włosy mi się zjeżyły na tę myśl. Na domiar złego zaczynało padać.
-94-
Obszedłem
blok żeby dostać się do ogródka wychodzącego na wprost z mojego mieszkania. Na
balkonie pod donicą miałem zapasowe klucze na wypadek, gdyby mój brat
potrzebował się dostać do środka, a z jakiegoś powodu nie mógłby iść do siebie.
Przeskoczyłem niewysoki murek okalający ogródek i kierowałem się prosto na
balkon. Tam czekał na mnie mój kot. Schyliłem się żeby go pogłaskać, on jednak
cofnął się o krok i patrząc mi w oczy powiedział:
–
Arturze, nie wracaj do mieszkania. Oni za chwilę tu po ciebie przyjdą.
Zastygłem
z wyciągniętą dłonią, kot mnie minął i zniknął, przeskakując przez murek.
Jeszcze przez chwilę tak stałem, zastanawiając się, czy to, co przed chwilą się
stało, stało się naprawdę, czy może moja wyobraźnia wygrała ze zdrowym
rozsądkiem. Tak czy inaczej, postanowiłem posłuchać tego, czymkolwiek to było.
Tą noc spędziłem w motelu na Lubelskiej, pożyczając wcześniej pieniądze od
Jurka.
Uciekłem
z kraju w ciągu dwóch dni. Przed moją wielką emigracją do Berlina, odwiedziłem
moją panią doktor, żeby dowiedzieć się jakie teraz psychotropy powinienem
zażywać, bo po tych, które mi dała miałem niezłe halucynacje.
Przeżyłem prawdziwy szok
kiedy dowiedziałem się, że przez ten cały czas zażywałem tylko leki
przeciwbólowe i przeciwzapalne. Firmę zostawiłem bratu, na koncie w banku
miałem dosyć pieniędzy, żeby rozkręcić coś w miejscu, do którego trafię. I tak
też się stało.
Do
Zamościa nie przyjechałem ani razu przez ponad dwadzieścia lat. Przyjechałem tu
dopiero dzisiaj, na pogrzeb mojego brata. Przechodząc przez ulicę Wyszyńskiego
w stronę małego cmentarza, wszystko to, co stało się dobre dwadzieścia lat
temu, stanęło mi przed oczami.
Na całe szczęście dużo się zmieniło. Po tamtym domu zostały
tylko słupy po ogrodzeniu, a w miejscu, gdzie robili kruszywo, stoi teraz
wielki market budowlany. Zaciekawiło mnie, czy robotnicy, którzy robili parking
przed sklepem natrafili na podziemny tunel, którym uciekłem. Być może jakiś
gronostaj postarał się, żeby nikt tego tunelu nie odkrył.
Tym razem prequel, który miał
być krótki, a zamknął się w osiemdziesięciu pięciu stronach A5. Mam nadzieję,
że udało mi się nawiązać do filmowego stylu noir. Trzymając się rad mojej
kochanej Oli Ć. również ograniczyłem trochę brutalność akcji, co, mam nadzieję,
wyszło mi na dobre.
Wspaniałe!!!
OdpowiedzUsuńCiekawie opowiedziana historia, ale co z tymi gronostajami i typkami, którzy zrobili nalot na bunkier i tym kotem ?? Kim lub czym oni/one byli ?? I NEED MORE... NOW !!!
OdpowiedzUsuńO to mi chodziło, dziękuję.
Usuńw tym opowiadaniu właściwie nie mogłem tego w żaden sposób wyjaśnić ze względu na przyjemność pozostawienia czytelnika w niewiedzy i prowadzenie narracji pierwszoosobowej, w której narrator/główny bohater jest człowiekiem z ulicy. Wprowadzenie narratora, który by wszystko wytłumaczył zabiło by klimat tej historii.(przynajmniej moim zdaniem)
Co jakiś czas będą się pojawiać kolejne opowiadania, które może odrobinę uchylą rąbka tajemnicy w kwestii gronostai, Kota oraz ludzi od nalotów XD. Natomiast ciągle pracuję nad poprawkami większego projektu, związanego z powyższym. który, mam nadzieję, niedługo ujrzy światło dzienne. (Z całą pewnością się tym pochwalę)
Na chwilę obecną mogę polecić wcześniejsze opowiadanie pod tytułem "Baba Jaga" umieszczone na tym blogu.
Klimat "noir" moim zdaniem jak najbardziej zachowany :) Gdzieś znalazłem jeszcze coś w stylu "masła maślanego", chyba że to było celowe bo komicznie brzmiało. Świetne wykorzystanie symboliki zwierząt, i widze że zrezygnowałeś z niewygodnego motywu "proszenia o zgodę na wejście". Pozdrawiam czekam na więcej. :)
OdpowiedzUsuńŚwietnie napisane, czytając wydawało mi się że to oglądam na ekranie telewizora. Byłby z tego fantastyczny film.
OdpowiedzUsuńzapraszam do mojego bloga - wybuchowa Jolka
OdpowiedzUsuń