Pierwszy raz popełniłem fun fiction, którego do tej pory bardzo się wystrzegałem. Zazwyczaj wchodzenie z butami do czyjegoś świata, który ma już swoje fundamenty i podwaliny wydawało mi się pójściem na łatwiznę. Jednak okazało się, że nie jest to wcale takie proste z powodu przymusu przestrzegania wszystkich reguł obowiązujących w danym uniwersum.
"Świt" jest dosyć krótkim opowiadaniem, które za zgodą pisarki Alicji Janusz powstało w świecie z jej książki "Ballady ze spalonego traktu".
Nocną ciszę
przerwało wściekłe ujadanie psa. Jan ociężale uniósł się na
łóżku i z niemałym trudem oparł o ścianę. Przez chwilę
nasłuchiwał. Wycie wiatru i szczekanie nie pozwoliłoby mu ponownie
zasnąć. Tym bardziej, że nie miał psa, a gumiennika o imieniu
Hardy, który zamieszkał w jego stodole i strzegł zboża. Dobrze
wiedział, że mały demon nigdy nie szczeka po próżnicy. Z całą
pewnością ktoś lub coś zbliżało się do gospodarstwa. Rozejrzał
się po po izbie. Smolna szczapa, służąca za oświetlenie, ledwie
się żarzyła.
- Maćko! - syknął
przez zaciśnięte zęby i po chwili usłyszał poruszenie w drugim
końcu izby.
- Tak dziadku? -
zapytał wnuk, wychodząc z barłogu.
Chwilę trwało,
nim Maciek dołożył na blachę kilka kolejnych szczap i rozdmuchał
żar. Zaraz potem zbliżył się do dziadkowego łóżka i wyjął
spod niego drewnianą nogę, którą uczynnie podał starcowi. Jan za
pomocą troków i grubego pasa zapiął protezę na kikucie kończącym
się tuż pod kolanem, po czym wnuk złapał go za dłonie i
pociągnął tak, by mógł wstać.
- Leć no szybko
do spichlerza i przynieś mi bełtów i kozią nogę, leżą w…
- Wiem gdzie,
dziadku! - odpowiedział Maciek i wybiegł z izby.
Starzec pokuśtykał
do jednej ze ścian, na której wisiały pamiątki z wojen, w których
uczestniczył. Zdjął z niej niewielką myśliwską kuszę i, klnąc
pod nosem, z wysiłkiem założył cięciwę na łuczysko. Po
okropnej suszy, która spaliła ziemię i trzy części zbiorów, nie
ufał nocnym przybyszom.
- Znalazłem tylko
trzy - powiedział Maciek, podając bełty i dźwignię.
Jan przypomniał
sobie, że miał zamiar dorobić pocisków, ale zawsze odkładał to
na później. Westchnął ciężko, klnąc na swoją opieszałość.
Założył kozią nogę na czopy w kuszy i za jej pomocą napiął
cięciwę. Nałożył bełt na rowek w łożu i zaklinował go
przyciskiem.
- Trzy starczą. I
tak więcej nie zdążysz założyć. Zbudź Mirkę i schowaj ją w
drugiej izbie. Potem wleziesz na stryszek, zagrzebiesz się w
strzechę i tam będziesz czekał. Jak krzyknę "bij!" szyj
z kuszy do najbliższego mi chama. Potem weźmiesz messer i ruszysz
mi pomóc. Jak powiem “złaź”, to zostaw broń na miejscu i
spokojnie zleź.
Maciek skinął
głową, doskoczył do ściany i zdjął z niej długi bojowy nóż.
Wsunął go za pasek i podbiegł do barłogu, by dobudzać młodszą
siostrę. Jan uchylił drzwi chaty, przeciąg prawie wyrwał mu je z
dłoni. Płonące szczapy natychmiast zgasły, pogrążając dom w
ciemności. Starzec wyszedł na podwórze i rozejrzał się. Trzy
kołyszące się niewielkie światełka zbliżały się do
gospodarstwa. Domyślił się, że to latarenki. Nikt w taką wichurę
nie niósłby pochodni. Gumiennik nadal naśladował psisko, ujadając
coraz to głośniej.
- Cicho tam! -
zakrzyknął gospodarz i demon zamilkł.
Światełka jakby
na chwilę zamarły.
- Jest tam kto?
Jan ledwo to
usłyszał przez wycie wiatru. Przez chwilę się zastanawiał, czy w
ogóle się odezwać, w końcu splunął na ziemię i odkrzyknął.
- A kto pyta i
czego chce?!
- Kupcy. Wóz nam
się załamał, potrzebujem pomocy - odpowiedział głos z oddali.
- Czekajcie!
Narzucę co na siebie i wyjdę do was!
Wrócił się do
chałupy, na koszulę nałożył powycierany płaszcz i wsunął
buta.
- Maćko, nie
wychylaj się i czekaj na mnie. A broń w pogotowiu! - zakomenderował
i, biorąc lagę pod pachę, wyszedł z domu.
Za płotem czekało
na niego trzech mężczyzn ubranych po germańsku. Na pierwszy rzut
oka tylko jeden był uzbrojony - gołowąs - na prowizorycznym
pendencie wisiał szeroki dusack, z całą pewnością o wiele za
ciężki dla takiego wyrostka. Oświetlili twarz Jana latarenką.
- Nie macie
dziadku kogo młodszego w chałupie? - rzucił gołowąs łamaną
słowiańszczyzną. Jan mruknął na niego gniewnie i odpowiedział:
- Raczej nie
pierdoliłem się z twoją babką, byś mi tu dziadkował. Jak tylko
po to z chałupy wyłaziłem, to mogę się już wracać!
Wyrostek
natychmiast oberwał dłonią w potylicę od jednego z towarzyszy.
- Wybacz,
gospodarzu. Młody, to głupi jeszcze. W wozie oś nam pękła i
chyba się zgubiliśmy. Od dobrej godziny chodzimy traktem i szukamy
pomocy, i wasza chałupa chyba jedyna w okolicy - powiedział z
pokorą w głosie ten, co zdzielił po głowie młodzieńca. Po jego
akcencie zorientował się, że muszą być Czechami.
- Wiele godzin
byście jeszcze szukali. Jesteście na bocznym trakcie. Kartograf
powiedziałby, że tuż na wylocie półdupka królestwa. Konie są i
wóz też się znajdzie. Ale nie darmo!
- I o to nie
prosimy. Zapłacimy i za pomoc, i odszkodowanie za niepokojenie po
nocy. Ja jestem Adam, a to mój wspólnik Lubosz - wskazał dłonią
towarzysza. - Ten młodzieniec z niewyparzoną gębą nazywa się
Jirżi i już jej nie będzie niepotrzebnie otwierał - odpowiedział
trzeci.
Jan nie wyczuł w
jego mowie żadnego akcentu. Mieszana kompania, daleko od głównego
gościńca. Najlepiej szybko mieć ich z głowy, pomyślał.
- Jan - rzucił
krótko i nakazał im czekać, aż zaprzęgnie konie i wyjedzie.
Na miejscu czekało
na nich jeszcze dwóch kamratów i najwyraźniej przeładowany kryty
wóz, niestety nie nadający się już do niczego. Cztery olbrzymie
konie pociągowe chrapały co jakiś czas z zaniepokojeniem.
Wyglądały na bardzo spięte i najwyraźniej starały się znajdować
jak najdalej od zadaszonej bryki. Jan, nie schodząc z kozła, skinął
głową pozostałym, nie kłopocząc się z przedstawianiem. Odwrócił
tylko głowę do Adama.
- Co wieziecie?
- Towary -
odpowiedział, zeskakując z jego wozu. Zerknął na wyciągane z
bryki skrzynie,
- Będzie tego na
jakieś trzy kursy. Zbudźcie mnie jak już załadujecie - powiedział
Jan, przykrywając się pledem i wyciągnął się na koźle
najwygodniej, jak to było możliwe.
Przeniesienie
tajemniczych towarów i uszkodzonego wozu na teren gospodarstwa
potrwało do świtu. Gospodarz wskazał gościom stajnię, do której
powinni wprowadzić konie, i stodołę, w której mogą się
przespać. Sam pokuśtykał do chałupy. W ślad za nim ruszył
niewielki szary kot. Jan przytrzymał mu drzwi i zatrzasnął, jak
tylko za nimi zniknął. Kot wskoczył na dębowy stół w izbie i z
głośnym chrobotem przesuwanych kości zmienił swoją postać w
maleńkiego człowieczka o tak bujnej siwej brodzie i wąsach, że
niemal zakrywały całe jego drobne ciało.
- Nie powinieneś
ich wpuszczać - zaskrzeczał maleńki dziadek.
- Wiem, ale
zostawić ich na pustkowiu też nie mogłem. Poza tym znaleźli już
chałupę. Pogoniłbym ich i co? Ja bym skończył z tasakiem w
czaszce, a dziatki? Wolę nie myśleć - odparł, siadając na brzegu
łóżka i odpinając troki od drewnianej nogi.
- Powęsz trochę,
zobacz, co przewożą. Może to faktycznie kupcy. Naprawią wóz i
mamy ich z głowy.
- Jestem
gumiennikiem, a nie jakimś plonkiem, by w przeszpiegi się bawić.
- A ja całe życie
byłem wojakiem, a na stare lata zostałem rolnikiem i cieciem na
zadupiu. I co mi na to powiesz?
Mały człowieczek
sarknął pod nosem, przemienił się w kota i zeskoczył ze stołu
niknąc z oczu Jana w półmroku.
- Maćko, złaź z
góry i idź do siostry.
- Tak, dziadku -
odpowiedział chłopiec i strzecha zaszeleściła nad głową starca.
Zaczynało już
zmierzchać, gdy z pomocą Maćka wyszedł z łóżka, usiadł za
stołem i w milczeniu czekał, aż wnuk ukroi mu chleba i sera. Z
niezadowoleniem stwierdził, że musiał przespać cały dzień, ale
z relacji wnuka dowiedział się, że niezapowiedziani goście
również spali jak zabici. Tylko najmłodszy z nich pełnił wartę.
Mieli własną strawę, więc Maćko nie kłopotał się, by bez
pozwolenia dzielić się zapasami. Kot zastukał w okno, które
natychmiast zostało uchylone. Wszedł do środka, rozejrzał się i
wskoczył na bark gospodarza, pochylając pyszczek przy jego uchu.
- W skrzyniach są
dziwne długie kusze, jakieś cztery tuziny. W łożu niemal na całą
długość osadzona jest stalowa rura pusta w środku i nie mają do
nich łuczysk. Bełtów też ani śladu. W woskowanych workach jest
coś, co wygląda jak czarna mąka, ale nią nie jest. Podle kwaśne
to w smaku. Najdziwniejsza jest jednak klatka okryta szczelnie z
każdej strony kocami, zrobiona ze srebrzonego żelaza. W środku
leży niewiasta, pobita i skrępowana. Jak przegryzałem jej więzy
była nieprzytomna. Ukradłem klucz i wsunąłem jej w dłonie. Kiedy
się ocknie, nie powinna mieć problemów z ucieczką.
Jan skinął mu
głową i rzucił trochę sera na stół. Kot natychmiast zajął się
przysmakiem.
- Trzeba będzie
puścić ptaki do wojewody. Niech śle pomoc. Długo się z nimi nie
utrzymamy, ale spróbujemy. Jak zrobi się gorąco, zabierz dziatki i
ukryj w jamie spiżowej, tej co pod stodołą wypaliłem. W chałupie
jest loszek, który do niej prowadzi. Chyba szybko jej nie znajdą.
Cichaczem poznoś im zapasy. Nie wiadomo, ile będą czekać na
odsiecz.
Szary kot
przytaknął i wskoczył na parapet wąskiego okna. Zanim wyszedł,
obrócił łepek i powiedział:
- Już tu idą -
po czym zniknął na zewnątrz, a po chwili rozległo się stukanie
do drzwi.
- Maćko, otwórz
panom i znikaj z siostrą w drugiej izbie, i czekaj, aż palcami
pstryknę.
- Tak jest! -
zakończył wnuk, otwierając drzwi i natychmiast wybiegając z
głównej izby.
Do środka weszli
Adam z Luboszem. Jan wskazał im dłonią krótką ławę naprzeciwko
siebie. Mężczyźni zdjęli kapelusze i usiedli.
- Chcieliśmy ci
podziękować gospodarzu i ...
- W naszych
stronach mówi się, że mowa jest srebrem a milczenie złotem –
przerwał. Adam umilkł. Gospodarz uśmiechnął się pod wąsem i
mówił dalej. - Panowie kupcy, mam nadzieję, że szybko naprawicie
wóz i wyniesiecie się z mojej ziemi. Nie wiem tylko, co myśleć o
waszym towarze.
Kupcy popatrzyli
na siebie.
- Przemyt rusznic
jest surowo karany. Sam byłem wojakiem jeszcze za króla Olbrachta.
Wiem co nieco o zakazanej broni i rozumiem. Ale co mam sądzić o tej
białogłowie wiezionej w stalowej klatce?
Lubosz poderwał
się z miejsca, ale dłoń Adama natychmiast usadziła go ponownie na
ławie. Sięgnął do pasa i rzucił na stół sakiewkę.
- Mądre znacie
przysłowia, dobrodzieju. To jest złoto za wasze milczenie o
rusznicach, a białogłową się nie kłopoczcie. To nie jest
niewiasta, to demon.
Jan zasępił się
i mruknął z niezadowoleniem. Na chwilę zatonął w swoich myślach.
Wyrwało go z zadumy dopiero chrząknięcie Czecha.
- Tym bardziej mam
nadzieję, że szybko się stąd wyniesiecie - odpowiedział i
wysypał zawartość sakiewki na stół.
Między monetami,
guzami i drobnostkami leżał srebrny wisior barda. Janowi przed
oczami stanęła potyczka z wargami z czasów, kiedy był setnikiem
kuszników. Tamtego dnia stracił nogę, a gdyby nie bard ze srebrnym
medalionem, straciłby i życie i oddział. Żaden bard, z którym
się spotkał, nie sprzedałby swojego triskelionu.
Jan uniósł rękę
nad głowę, goście bezwiednie podążyli za nią wzrokiem,
pstryknął palcami. Ciche brzęknięcie wyrwało się z drugiej
izby. Przemytnicy przez chwilę wyglądali na bardzo zdziwionych.
Zdziwienie w oczach Czecha zmieniło się w przerażenie, kiedy
uniósł dłoń do szyi i dotknął wystających z niej lotek bełtu.
W odruchu szarpnął za nie i poderwał się przerażony na równe
nogi. Krew trysnęła na stół i obryzgała twarz Adama. Jan z całej
siły pchnął zdrową nogą blat stołu, wywracając go na
przemytników. Lubosz padł jak długi. Próbując się podeprzeć,
pośliznął się na własnej krwi i upadł już po raz ostatni,
przygnieciony ciężkim meblem. Adam w diabelskim tempie wydostał
się spod stołu i, nim Jan zdążył do niego dopaść z nożem, ten
już był za drzwiami. Starzec wyjrzał na podwórze i od razu rzucił
się na podłogę. Futrynę w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą
była jego głowa, rozerwały ołowiane pociski, obsypując go
drzazgami. Obrócił się na grzbiet i kikutem zatrzasnął drzwi.
- Maćko, rygluj!
- wrzasnął, a wnuk natychmiast przyskoczył do drzwi, zablokował
je stalową zasuwą i podparł dębowym brusem.
Jan wstał,
podbiegł do okna i ostrożnie wyjrzał. Dym z rusznic jeszcze się
nie rozwiał, ale starzec już widział, że dwóch strzelców
zdążyło nabić broń. Adam stojący zaraz przy nich wycierał
twarz z krwi, a gołowąs za pomocą hubki rozpalał pochodnie.
- Panowie kupcy!
Chyba nie chcecie podpalić mi chałupy!? - krzyknął, składając
dłonie w tubę.
- Zaraz puszczę
ci tu czerwonego kura i zobaczymy jaki hardy jesteś! - wrzasnął
Jirżi, wymachując płonącą pochodnią.
- Panie Adamie,
obiecał pan, że gówniarz nie będzie niepotrzebnie mordy otwierał!
Niby jak to widzicie? Puścicie kura, chałupa się zajmie, a z nią
i stodoła z towarami. Jak ogień liźnie te wasze woreczki z
prochem, to ani mnie, ani was już nikt nie znajdzie. Przez okna nie
wleziecie, bo jeno na kusze tu miejsce, co zaraz wam udowodnię. A o
drzwi się nie kłopoczcie z toporami. Sam okuwałem je żelazem. Tu
trzeba tarana, a nie takich pachołów jak wy.
Jeden z
przemytników złożył się do strzału. Jan schował się za ścianą
i nasłuchiwał. Nic się nie działo. Sięgnął po gliniany garnek,
nasadził go na kij od miotły i wystawił w oknie. Huk wystrzału
rozdarł powietrze, ale garnek nie ucierpiał. Jan ryknął dudniącym
śmiechem.
- Dobrze, że tyle
prochów macie, bo z tą celnością do zimy przyjdzie nam tu razem
siedzieć.
Odszedł od
ściany, postawił stół na nogi i wyrwał bełt z szyi martwego
Czecha. Przyjrzał się pociskowi. Na szczęście był cały, więc
nadal posiadał trzy. Schylając się zebrał część błyskotek z
podłogi i odłożył na blat. Okrążył trupa i usiadł.
- Maćko, szukaj
mi tu pergaminu i inkaustu. I zerknij co tam robią.
Wnuk ostrożnie
zerknął na zewnątrz.
- Radzą coś. A
co będzie jak dom podpalą?
- Nie podpalą,
dopóki towaru nie wywloką, a i wóz naprawić muszą. Oś z naszego
pewnikiem przełożą. Trochę czasu mamy, nim podpalić będą
mogli.
Maciek z podziwem
spojrzał na dziadka, po czym przeszukał skrzynie, by mu podać
inkaust, pióro i pergamin. Jan w maleńkim liście skreślił
wojewodzie, jak się rzeczy mają i by rychło przysłał oddział
zbrojnych oraz człowieka mocy, jeśli ma takowego pod ręką. Kiedy
skończył, nakazał, by wnuk wdrapał się na stryszek do ptaszarni
i puścił kruka z listem. Gdy jego życzenia zostały spełnione,
przywołał do siebie oboje wnucząt. Maciej stanął przed dziadkiem
z wtuloną do siebie siostrą.
- Idzie twoja
czternasta wiosna i na silnego męża wyrosłeś. Ja za młodu taki
sprytny nie byłem. Cieszy mnie to bardzo.
Pochylił się do
Mirki, uniósł ją i posadził sobie na kolanach.
- I ty, dziecino,
na pannicę rośniesz. Żal mi, staremu, że nie zobaczę, jak mężowi
bobu zadajesz, ale przyszło mi się do Nawii szykować.
Spojrzał twardo
na Macieja.
- Pod spiżarnią
jest loszek, prowadzi do jamy, pod stodołą. Zostaniesz mi tu pomóc,
a jak już nie będę dawał rady, to z Mirką tam się ukryjecie.
Hardy pozaciera wszystkie ślady po was, więc nawet jak mnie już
ubiją, to loszku nie znajdą.
Zgarnął dłonią
złoto ze stołu i podał je wnukowi.
- Odczekacie tam z
dzień lub dwa. Jak się wojewoda z oddziałem nie stawią, idźcie
do wsi i proście o pomoc. Z tym łatwiej będzie wam drzwi otworzyć.
Drugi to tydzień jak ojciec wyjechał ze zbożem, niedługo powinien
wracać. Wynajmij kwaterę i czekaj na niego. Zrozumiałeś wszystko?
Maciej skinął
głową, a po policzku spłynęła mu łza. Mirka na ten widok
zaczęła głośno płakać.
- Cisza mi tu,
bachory! - huknął gniewnie Jan, ale sam zaraz przytulił wnuczkę i
zapłakał głośniej.
- Skrzynie na
podwórze wynoszą! - powiedział szary kot ,zeskakując z parapetu
okna.
Jan postawił
wnuczkę na podłodze. Sięgnął do protezy i z ukrytej w niej
zapadki wyjął żelazny klucz. Podał go Maciejowi, wskazując
palcem drzwi.
- Tam pod progiem
jest szczelina. Wsuń klucz i przekręć. Otworzy się schowek. Daj
mi z niego wszystko, co tam znajdziesz.
Wnuk wziął klucz
i chwilę szukając dziurki w odpowiednim kształcie, włożył go i
przekręcił. Jedna z desek podłogowych odskoczyła ze stuknięciem.
Chłopak odsunął ją na bok i wyjął ciężkie zawiniątko długie
na dwa i pół łokcia. Z trudem podał pakunek dziadkowi, który
odciął rzemienie i rozwinął szmaty, rzucając je chłopcu.
- Nakryj trupa i
oczy mu zamknij. Niech nie mówi bogom, że źle tu traktowany.
Po spełnieniu
polecenia podbiegł do Jana, który oporządzał dziwne urządzenie.
Była to krótka i gruba metalowa rura, z której wystawał żelazny
hak. Sama rura na boku miała niewielki otworek i była osadzona na
solidnym dębowym trzonku. Jan odmierzył na dłoni kupkę czarnego
proszku z rogowego pojemnika, po czym upchał go do rury, następnie
włożył w otwór kamienną kulę i kawałek gałgana, ubił
wszystko drewnianym pobijakiem.
- Co to jest,
dziadku? - zapytał chłopak.
Jan uśmiechnął
się podle.
- Zaraz zobaczysz.
Weź no z blachy żarzącą się szczapę, a jak powiem, to
przyłożysz ją do tego otworu.
Wskazał palcem
niewielką dziurkę i zakradł się pod okno. Klęknął i wysunął
rurę za futrynę, opierając na niej hak. Długo się przymierzał,
obserwując pracujących na podwórzu. W końcu syknął:
- Dawaj!
Maciej przyłożył
żagiew do otworu. Przez chwilę nie działo się absolutnie nic, aż
w końcu w oblepionej prochem dziurce zatańczyły małe iskierki.
Huknęło tak mocno, że Maciej bezwiednie znalazł się na ziemi.
Cała izba wypełniła się gęstym, cuchnącym dymem. Na podwórzu
słychać było wrzaski wydawanych komend. Nie trzeba było długo
czekać, aż z drugiej strony odpowiedzą strzałami, ale wbijające
się w ściany domu kule nie czyniły żadnych szkód w środku.
Maciek zerknął na dziadka, ten kończył już szykować
przerażającą broń do kolejnego strzału. Starzec wyjrzał za okno
i zaklął.
- Szlag! Żadnego
nie trafiłem!
Zaparł hak o
futrynę i wrzasnął:
- Dawaj!
Maciek przez
chwilę szukał żagwi, którą w trwodze upuścił. Jan pomagał mu,
przeklinając jego nieudolność takimi słowami, jakie chłopiec
słyszał pierwszy raz w życiu z ust starca. Znalazł rozżarzone
drewno i wcisnął je w otwór. Ponownie wystrzał wstrząsnął
całym domem, ale tym razem Maciej wiedział, czego ma się
spodziewać. Na czas wybuchu przywarł do ściany. Przerażona Mirka
głośno płakała w kącie izby, ale nikt nie zwracał na nią
uwagi. Jan, nabijając broń, przebiegł przez całe pomieszczenie. W
samą porę, bo w ścianie, przy której jeszcze mgnienie powiek
wcześniej była jego pierś, pojawił się niewielki okrągły
otwór, a kopułowy gliniany piec, stojący na środku izby,
rozprysnął się, jakby ktoś uderzył go młotem, zasypując
wszystko wokół popiołem i żarzącymi się drobinami. Jan obrócił
się i krzyknął:
- Mirka! Gaś
podłogę!
Dziewczynka ze
łzami w oczach zamoczyła szmatę i zarzucała ją na deski w
miejscach, gdzie rozsypał się żar. Starzec przywarł do drugiego
wąskiego okna, wyrywając z dłoni Maćka płonącą drzazgę. Przez
chwilę obserwował, co się za nim dzieje. W końcu złożył się
do strzału w taki sposób, jakby mierzył z kuszy i wypalił. Broń
odrzuciła go do tyłu, ale ustał na nogach. Wrzask bólu rozległ
się zza okna.
- Ledwo gnoja
raniłem, a drze się, jakby mu dupę urwało!
- Co się dzieje,
dziadku? - zapytał Maciek.
- Wloką młokosa
do stodoły i próbują się schować. Długo nosa z niej nie
wystawią. Tego ni cholery się nie spodziewali - powiedział starzec
i rzucił jeszcze dymiącą broń na stół. - Dobrze się
spisaliście.
Maciej pierwszy
raz widział dziadka w takim stanie: był on pełen życia, już nie
kuśtykał, tylko biegał po izbie. Klął jak najpodlejszy z szewców
i rzucał komendy tak, jakby stał za nim cały oddział.
- Maćko, właź
na stryszek, wychyl łeb przez strzechę i miej baczenie na podwórze.
Słońce zaraz się całkiem schowa i jak nic będą coś kombinować.
Weź ze sobą kuszę, tylko mi bełtów darmo nie puszczaj!
Sam zasiadł za
stołem i wysypał na blat całą zawartość rogowego pojemnika.
- Może jeszcze
dwa wyjdą - mruczał do siebie dzieląc kupkę czarnego proszku na
pół.
Mirosława
podniosła z podłogi kilka monet i triskelion, chcąc podać to
dziadkowi, ale zamiast to zrobić, zastygła w bezruchu. Stała tak
przez dłuższą chwilę, aż oprzytomniała i natychmiast odrzuciła
srebro jak najdalej od siebie, uważnie przyglądając się swoim
dłoniom.
- Co jest? -
zapytał Jan.
- To jest gorące.
Poparzyłam się i widziałam upiora - powiedziała dziewczynka, a
jej oczy się zaszkliły.
Jan wstał i
podniósł medalion bardów. Był zimny. Nie czuł się dobrze,
trzymając ten przedmiot, ale z całą pewnością nic nie ujrzał.
- Jak wyglądał
ten upiór? - zapytał zaciekawiony, pochylając się nad dzieckiem.
- Nie wiem,
widziałam tylko przez chwilę, tak jakby stał tam w rogu - wskazała
palcem róg izby. - I patrzył na mnie. Był chyba w czarnej opończy.
Czyżby sam
Minstrel objawił się dzieciakowi? Nie zauważyłem, że mała ma
dar. Jan poważnie się zamyślił. Przerwał mu mrożący krew w
żyłach kwik koni. Poderwał się na równe nogi.
- Maćko! -
wrzasnął.
- Nic nie widzę,
ale żaden z nich nawet nie wychylił głowy.
Jan przypadł do
okna i wyjrzał na zewnątrz. Konie wariowały w stajni, przeraźliwie
kwicząc i tłukąc w jej drzwi. W końcu jedna z przytrzymujących
je desek pękła, otwierając je na oścież. Ze stajni wybiegł
oszalały pociągowy wałach, należący do przemytników. Był
umazany krwią, a jego brzuch był rozerwany prawie przez całą
długość. W oszalałym galopie gubił i ciągnął za sobą
wnętrzności, aż w końcu pełnym pędem uderzył w słup
studziennego żurawia i padł na ziemie. Przez jakiś czas wierzgał,
rozgrzebując kopytami własne trzewia i próbował się poderwać,
ale w końcu opadł z sił. Nie minęło wiele uderzeń serca zanim
ucichł, a jego ciałem zaczęły wstrząsać drgawki.
- Co oni zrobili?!
- zakrzyknął Jan łapiąc się za głowę.
- To nie oni
dziadku, zobacz! - odpowiedział mu Maciej z góry.
Zerknął na
stodołę. Przy jej wrotach stało czterech przemytników. Wszyscy
byli bladzi i przerażeni, wszyscy wpatrywali się w dogorywającego
konia. Ich usta, z tej odległości nieme, poruszały się w rytmie
wymawianych modlitw lub przekleństw. Żaden z nich nawet nie zwrócił
uwagi, że są w zasięgu strzału z okna. W końcu młodzieniec z
poranioną postrzałem twarzą rzucił się przez podwórze do
ucieczki w stronę gościńca. Gdy wybiegł za płot, jakiś cień
oderwał się od ziemi, pochwycił go i zniknął z oczu. Przez jakiś
czas słychać było tylko jego wrzaski, jakby ktoś żywcem darł z
niego pasy i w końcu zapanowała głucha cisza. Słońce ostatni raz
błysnęło i zupełnie schowało się za horyzontem.
Jan zerwał się i drżącymi dłońmi
próbował za pomocą hubki, krzesiwa i krzemienia rozpalić smolną
szczapę.
- Dziadku!
Wszyscy trzej wyszli na środek podwórza i rzucają tam drewno. Szyć
do nich?
Janowi udało się
podpalić drewienko i ciemną izbę rozświetlił wątły płomyk.
Maciej zobaczył jak na twarzy dziadka maluje się strach.
- Nie! Złaź na
dół i szukaj mojej sakiewki.
Chłopiec pomimo
zdziwienia nie zadawał pytań. Zeskoczył ze stryszku i, chwilę
szukając po izbie, przyniósł Janowi sakiewkę. Ten wysypał jej
zawartość na stół i wybierając tylko srebrne monety, kuchennym
tasakiem zaczął je siekać na drobne kawałki. Kiedy na stole
wyrosła całkiem spora kupka porąbanej i powyginanej srebrnej
blachy, załadował broń prochem, po czym do lufy upchał srebro,
ciasno je ubijając.
- Dziadku, co się
dzieje? - Zapytał Maciek.
- Demon.
Uwolniliśmy demona, a teraz przyjdzie nam za to zapłacić - burknął
starzec łamiącym się głosem. Wręczył broń wnukowi. Ociężałym
krokiem podszedł do ściany, na której wisiały panoplie, zdjął z
niej pół-pancerz, przyłożył do piersi i czekał aż wnuk zepnie
go trokami. Sięgnął po krótki szeroki dusak i odryglował drzwi.
Uchylił je i wyjrzał. Łuna ognia płonącego na podwórzu na
chwilę go oślepiła i poczuł na twarzy bijące od niego ciepło.
Jeden z przemytników wymierzył do niego z rusznicy, ale za chwilę
ją opuścił.
- Maciej,
wychodzę. Rygluj drzwi, przywrzyj z siostrą do rogu izby i
hakownica cały czas w pogotowiu. Jakby co się stało, to będzie
wasza jedyna szansa. Świtem uciekajcie stąd jak najdalej! - warknął
i wyszedł na zewnątrz.
Adam z kamienną
twarzą skinął mu głową, kiedy się zbliżył i rzucił mu
rusznicę oraz torbę z prochem i kulami. Pozostali przemytnicy wcale
nie zwracali na niego uwagi, bacznie się rozglądając dookoła.
- Umiesz się tym
posłużyć?
- Sam widziałeś
- odburknął i włożył nagi dusak za pas. - Pomogę wam, ale jak
to się skończy…
- Jak przeżyjemy
do rana, to wtedy pomyślimy, kto jest wrogiem a kto przyjacielem -
wszedł mu w słowo Adam. Przyjrzał się rzuconej mu broni. Lufa
była długa na dwa łokcie, osadzona w solidnym i smukłym
orzechowym łożu zakończonym kolbą w kształcie rybiego ogona.
Broń była wyposażona w zamek kołowy, dzięki czemu by wystrzelić,
nie musiał już drugą ręką przyciskać rozżarzonego drewna do
otworu zapałowego. Wystarczyło nakręcić koło, opuścić kurek na
pokrywę panewki i nacisnąć spust. Kiedy kończył służbę
wojskową, broń z zamkiem kołowym była całkowitą nowością i to
wściekle drogą. Jej cena rosła też dzięki zaostrzeniom prawnym.
Delikwent złapany na przemycie czegoś takiego, mógł już tylko
liczyć zwoje sznura, na którym zawiśnie, a za posiadanie takiej
rusznicy groziła wieża i to na długo. Oczywiście zawsze znalazł
się ktoś, kto miał chęć kupić taką broń i ktoś, kto ją
dostarczy.
- Drogie zabawki –
mruknął. Przemytnik tego nie skomentował.
Jan zerknął na
otwarte wrota stajni. W migotliwym blasku ognia ledwo dało się
dostrzec, że w środku leżały zmasakrowane zwłoki pięciu koni, a
u samego progu małe truchełko szarego kota.
- Hardy! - syknął
przez zaciśnięte zęby i poczuł, jak jego serce napełnia się
trwogą i niezmierzonym żalem. Nie miał jednak na tyle odwagi, by
odejść aż tak daleko od ogniska i upewnić się czy gumiennik na
pewno nie żyje.
- Tam! - wrzasnął
jeden z przemytników, wskazując końcem lufy poruszenie przy
płocie. Cztery rusznice natychmiast wypaliły we wskazanym kierunku.
Kule rozerwały deski płotu. Niemal niewidoczna w cieniu postać z
potwornym warczeniem rzuciła się w ich kierunku. Kiedy tylko
znalazła się w blasku ognia, Jan zobaczył szkaradną niewiastę,
przyodzianą w podarte giezło, o chudych, zakończonych szponami
łapach, ohydnie szarej skórze i rozwartych ustach, obnażających
rząd spiczastych zębów. Potwór z zawrotną prędkością leciał
wprost na Adama, który nabijał w popłochu broń. Jan, niewiele
myśląc, pchnął przemytnika na ziemię, złapał za kraniec lufy
rusznicy i zamachnął się kolbą, celując w głowę upiora. Ten
uchylił się i, przebiegając pod pachą Jana, zaczepił pazurami o
jego tors. Starzec, odepchnięty siłą ataku, runął na Adama.
Zanim obaj wstali, po upiorze nie było śladu. Na napierśniku
pojawiły się cztery głębokie bruzdy.
- Co to jest!? -
zakrzyknął.
- Wąpierz -
odpowiedział mu jeden z przemytników i natychmiast wskazał palcem
pobliskie krzaki. - Tam jest!
Trzy lufy
wypaliły. Jan złożył się do strzału, ale zamiast pociągnąć
za spust, wrzasnął.
- Nie na raz, psie
syny!
Upiór rzucił się
na nich. Starzec wypalił. Trafił prosto w pierś. Stwór z mrożącym
krew w żyłach wyciem runął na ziemię, ale nim Jan zdążył
wyjąć zza pasa dusak, już go nie było.
- Nie strzelać na
raz! Bić po kolei tak by ten, co strzelał pierwszy, był już
nabity nim strzeli ostatni!
Wskazał palcem
nieznanego mu z imienia przemytnika.
- Ty będziesz
pierwszy - wskazał jego kompana i Adama - drugi, trzeci, a ja
ostatni - zakomenderował.
Wszyscy zgodnie
skinęli mu głową.
- Przeżyje ten
postrzał? Kula musiała paść blisko serca - zapytał.
- Przeżyje. A jak
się posili, nie będzie po nim nawet śladu - odpowiedział Adam,
kończąc nabijać rusznicę.
- Po co i jak
żeście złapali tę bestię?
- My ją mieliśmy
tylko dostarczyć. Złapał ją bard. Gorsze jest to, że się
uwolniła - warknął Adam.
Na długo
zapanowała cisza. Nikt nie ważył się poruszyć. Wszyscy
nasłuchiwali, ale jedyne dźwięki jakie słyszeli, to wycie wiatru
i trzaski płonącego drewna. Długo tak stali. Jan w końcu wskazał
każdemu z nich miejsce przy ognisku. Usiedli plecami do siebie, na
tyle blisko, na ile się dało usiedzieć w buchającym od niego
żarze i na tyle daleko, by każdy mógł pilnować wyznaczonego mu
obszaru. Starzec wybrał sobie miejsce z widokiem na chałupę. Słaby
poblask światła widoczny z okna uspokajał go, że dzieciom nic nie
jest i Maciej musi czuwać i co jakiś czas dorzucać drewienka na
blachę. Przez dobre dwie godziny ciszę przerywały tylko krótkie
okrzyki “Czuwam!” i podrzucanie do ognia kolejnych drew. Nie
działo się absolutnie nic. Jana zaczęła morzyć senność. Co
jakiś czas przyłapywał się na tym, że głowa opada mu na pierś.
Obejrzał się na przemytników i stwierdził, że nie tylko on
walczy ze snem.
- Adama już
poznałem, ale nie wiem co wam mam napisać na mogiłach, jak
prześpicie - rzucił, patrząc przed siebie.
Na krótką chwilę
zapanowało ożywienie i dało się usłyszeć gniewne pomruki. W
końcu jeden z przemytników powiedział:
- Silvo.
- Reinhard -
rzucił drugi.
- Germanin? -
zapytał Jan.
Reinhard
przytaknął i umilkł.
- Posłałem kruka
z wiadomością do wojewody. Prosiłem, by przysłał tu posiłki i
barda lub maga. Może uda się przeczekać.
- Nie uda.
Domyśliłem się, że twoja chata to wartownia i poślesz wici. Kruk
oberwał śrutem, a wiadomość jest w moich jukach. Nie będzie
odsieczy - powiedział Adam.
Nikt już się nie
odezwał.
Okrzyki "Czuwam"
robiły się coraz cichsze, a sam Jan wypowiadał to machinalnie, nie
patrząc z uwagą na to, co się wokoło dzieje. W końcu, mimo
usilnych starań, wszystko zaczęło się rozmywać. Przymknął oczy
i natychmiast zdjęła go trwoga, że przysnął. Poderwał głowę i
zerknął na chatę. Światło widoczne z okna nadal się paliło.
Odetchnął spokojniej i wykrzyknął:
- Czuwam!
- Czuwam!
- Czuwam!
Pozostali odpowiedzieli mu z ożywieniem
i cała trójka obróciła się jak na rozkaz w kierunku gościńca.
Na pniaku, na którym, jak się wydawało mgnienie powiek temu,
siedział Reinhard, nikogo nie było. Patrząc na pozostawioną na
ziemi rusznicę wszyscy domyślili się, do czego doszło.
- Kurwa mać! -
wrzasnął Adam, podrywając się na równe nogi.
- Ile zostało do
świtu? - zapytał blady jak kreda Silvo.
Jan spojrzał na
wiszącą wysoko połówkę księżyca.
- Jeszcze długo
do świtania. Musimy się szerzej rozsiąść i tym razem nie zasnąć.
Pot spływał mu
po czole i czuł, że serce tłucze tak, że prawie wali o blachę
napierśnika. Rozumiał, że równie dobrze mógłby być to on.
Możliwe, że uratowało go miejsce zajęte z dala od gościńca.
Przemyślenia przerwał mu huk wystrzału. Zaraz zawtórował mu
drugi. Jan obrócił się z wymierzoną bronią, ale nie widział nic
nadzwyczajnego.
- Gdzie?! -
krzyknął na Silvę, który z drżeniem rąk próbował z worka
przewieszonego przez ramię wsypać proch do lufy.
- Przywidziało mi
się - wyjąkał i wtedy od strony stodoły z ogromną prędkością
ciśnięto w niego cegłą. Dostał prosto w pierś i natychmiast
runął w ogień. Zanim udało mu się wstać, zajęła się torba
wypełniona prochem. Wszystko na chwilę rozbłysło w
akompaniamencie wrzasku Czecha. Błyskawiczne zapalenie się prochu i
towarzyszący mu podmuch rozrzucił płonące żagwie dookoła, a po
ognisku został tylko żarzący się ślad. Czech wił się w
konwulsjach, wyjąc z bólu. Adam wyciągnął go z żaru za nogi,
przyjrzał mu się i dobił kordem. Nie licząc porozrzucanych
wszędzie pomarańczowych ogników, zrobiło się niemal całkowicie
ciemno. Przemytnik i starzec przywarli do siebie plecami i wytężając
wzrok oraz słuch, starali się dojść małymi krokami do
jakiejkolwiek ściany zabudowań tak, by się o nią oprzeć. Coś
zaszeleściło w pobliżu Adama, ten wypalił w kierunku odgłosu i
czym prędzej zaczął nabijać broń. Kolejny szelest. Tym razem z
drugiej strony. Jan wystrzelił na wysokość biodra. Odliczał w
duchu uderzenia serca potrzebne na ponowne załadowanie broni.
- Gotów! -
krzyknął Adam, nakręcając zamek i mierząc z rusznicą w
otaczającą ich czerń.
Usłyszeli kobiecy
śmiech. Adam wystrzelił, a śmiech dobiegał teraz z innej strony.
- Gotów! Ona się
bawi nami! Jak kot z myszą - warknął Jan, ocierając pot
zalewający mu oczy.
- Widzę.
- Gówno widzisz!
Czy ten wąpierz może przekroczyć próg domu?
- Co?
- Czy on jest z
tych co mogą same wejść? Czy żeby przekroczyć próg muszą być
zaproszone?
Adam przez chwilę
się zastanawiał
- Nie wiem, ale
warto spróbować.
Coś musnęło go
po policzku i krzyknął z trwogą, robiąc szeroki zamach bronią.
Ponownie kobiecy śmiech zadzwonił im w uszach. Jan zrobił kolejny
mały krok w kierunku chałupy i przystanął, o mały włos się nie
wywracając. Przez chwilę się szamotał, aż w końcu uspokoił się
i stał bez ruchu.
- Co jest? -
zapytał Adam opierając się o jego plecy.
- Kulas mi w czymś
utknął. Muszę się schylić i mieć obie ręce wolne - powiedział
lodowatym tonem.
Adam zaklął
przez zaciśnięte zęby.
- Szybko!
Jan pochylił się
odkładając rusznicę na ziemi. Zaraz po tym rozległ się strzał,
niemal nad jego głową, Adam jęknął i Jan poczuł jak znika zza
jego pleców, a jego kark ochlapuje coś mokrego i ciepłego.
Doskonale wiedział co to jest. Starzec zamknął oczy, wziął
głęboki oddech i wyprostował się dumnie, nie podnosząc rusznicy.
Sięgnął do pasa i zacisnął kurczowo palce na rękojeści
dusacka. Odczekał, aż serce mu się uspokoi i powiedział twardym
głosem do głuchej czerni:
- Kończ to suko!
Tylko przez krótką
chwilę czuł ukłucie bólu i szybko odpłynął w lepką ciemność.
Tuż przed pianiem
pierwszego kura szponiasta łapa przebiła się przez drewno i
uniosła rygiel blokujący drzwi. Oliwione zawiasy nawet nie jęknęły.
Straszna, oblepiona już zbrązowiałą posoką istota stała przed
progiem i z zaciekawieniem przyglądała się dwójce śpiących,
wtulonych w siebie dzieci. Chłopiec zaciskał palce na osmolonym i
wygasłym kawałku drewna. Obok niego leżała potężna rura
wyposażona w kuty hak i osadzona na solidnym dębowym trzonku.
Istota uniosła
stopę w kierunku progu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz