piątek, 29 marca 2019

Świt


 Pierwszy raz popełniłem fun fiction, którego do tej pory bardzo się wystrzegałem. Zazwyczaj wchodzenie z butami do czyjegoś świata, który ma już swoje fundamenty i podwaliny wydawało mi się pójściem na łatwiznę. Jednak okazało się, że nie jest to wcale takie proste z powodu przymusu przestrzegania wszystkich reguł obowiązujących w danym uniwersum.
"Świt" jest dosyć krótkim opowiadaniem, które za zgodą pisarki Alicji Janusz powstało w świecie z jej książki "Ballady ze spalonego traktu".


Nocną ciszę przerwało wściekłe ujadanie psa. Jan ociężale uniósł się na łóżku i z niemałym trudem oparł o ścianę. Przez chwilę nasłuchiwał. Wycie wiatru i szczekanie nie pozwoliłoby mu ponownie zasnąć. Tym bardziej, że nie miał psa, a gumiennika o imieniu Hardy, który zamieszkał w jego stodole i strzegł zboża. Dobrze wiedział, że mały demon nigdy nie szczeka po próżnicy. Z całą pewnością ktoś lub coś zbliżało się do gospodarstwa. Rozejrzał się po po izbie. Smolna szczapa, służąca za oświetlenie, ledwie się żarzyła.
- Maćko! - syknął przez zaciśnięte zęby i po chwili usłyszał poruszenie w drugim końcu izby.
- Tak dziadku? - zapytał wnuk, wychodząc z barłogu.
- Zrób no trochę światła i pomóż mi wstać.
Chwilę trwało, nim Maciek dołożył na blachę kilka kolejnych szczap i rozdmuchał żar. Zaraz potem zbliżył się do dziadkowego łóżka i wyjął spod niego drewnianą nogę, którą uczynnie podał starcowi. Jan za pomocą troków i grubego pasa zapiął protezę na kikucie kończącym się tuż pod kolanem, po czym wnuk złapał go za dłonie i pociągnął tak, by mógł wstać.
- Leć no szybko do spichlerza i przynieś mi bełtów i kozią nogę, leżą w…
- Wiem gdzie, dziadku! - odpowiedział Maciek i wybiegł z izby.
Starzec pokuśtykał do jednej ze ścian, na której wisiały pamiątki z wojen, w których uczestniczył. Zdjął z niej niewielką myśliwską kuszę i, klnąc pod nosem, z wysiłkiem założył cięciwę na łuczysko. Po okropnej suszy, która spaliła ziemię i trzy części zbiorów, nie ufał nocnym przybyszom.
- Znalazłem tylko trzy - powiedział Maciek, podając bełty i dźwignię.
Jan przypomniał sobie, że miał zamiar dorobić pocisków, ale zawsze odkładał to na później. Westchnął ciężko, klnąc na swoją opieszałość. Założył kozią nogę na czopy w kuszy i za jej pomocą napiął cięciwę. Nałożył bełt na rowek w łożu i zaklinował go przyciskiem.
- Trzy starczą. I tak więcej nie zdążysz założyć. Zbudź Mirkę i schowaj ją w drugiej izbie. Potem wleziesz na stryszek, zagrzebiesz się w strzechę i tam będziesz czekał. Jak krzyknę "bij!" szyj z kuszy do najbliższego mi chama. Potem weźmiesz messer i ruszysz mi pomóc. Jak powiem “złaź”, to zostaw broń na miejscu i spokojnie zleź.
Maciek skinął głową, doskoczył do ściany i zdjął z niej długi bojowy nóż. Wsunął go za pasek i podbiegł do barłogu, by dobudzać młodszą siostrę. Jan uchylił drzwi chaty, przeciąg prawie wyrwał mu je z dłoni. Płonące szczapy natychmiast zgasły, pogrążając dom w ciemności. Starzec wyszedł na podwórze i rozejrzał się. Trzy kołyszące się niewielkie światełka zbliżały się do gospodarstwa. Domyślił się, że to latarenki. Nikt w taką wichurę nie niósłby pochodni. Gumiennik nadal naśladował psisko, ujadając coraz to głośniej.
- Cicho tam! - zakrzyknął gospodarz i demon zamilkł.
Światełka jakby na chwilę zamarły.
- Jest tam kto?
Jan ledwo to usłyszał przez wycie wiatru. Przez chwilę się zastanawiał, czy w ogóle się odezwać, w końcu splunął na ziemię i odkrzyknął.
- A kto pyta i czego chce?!
- Kupcy. Wóz nam się załamał, potrzebujem pomocy - odpowiedział głos z oddali.
- Czekajcie! Narzucę co na siebie i wyjdę do was!
Wrócił się do chałupy, na koszulę nałożył powycierany płaszcz i wsunął buta.
- Maćko, nie wychylaj się i czekaj na mnie. A broń w pogotowiu! - zakomenderował i, biorąc lagę pod pachę, wyszedł z domu.
Za płotem czekało na niego trzech mężczyzn ubranych po germańsku. Na pierwszy rzut oka tylko jeden był uzbrojony - gołowąs - na prowizorycznym pendencie wisiał szeroki dusack, z całą pewnością o wiele za ciężki dla takiego wyrostka. Oświetlili twarz Jana latarenką.
- Nie macie dziadku kogo młodszego w chałupie? - rzucił gołowąs łamaną słowiańszczyzną. Jan mruknął na niego gniewnie i odpowiedział:
- Raczej nie pierdoliłem się z twoją babką, byś mi tu dziadkował. Jak tylko po to z chałupy wyłaziłem, to mogę się już wracać!
Wyrostek natychmiast oberwał dłonią w potylicę od jednego z towarzyszy.
- Wybacz, gospodarzu. Młody, to głupi jeszcze. W wozie oś nam pękła i chyba się zgubiliśmy. Od dobrej godziny chodzimy traktem i szukamy pomocy, i wasza chałupa chyba jedyna w okolicy - powiedział z pokorą w głosie ten, co zdzielił po głowie młodzieńca. Po jego akcencie zorientował się, że muszą być Czechami.
- Wiele godzin byście jeszcze szukali. Jesteście na bocznym trakcie. Kartograf powiedziałby, że tuż na wylocie półdupka królestwa. Konie są i wóz też się znajdzie. Ale nie darmo!
- I o to nie prosimy. Zapłacimy i za pomoc, i odszkodowanie za niepokojenie po nocy. Ja jestem Adam, a to mój wspólnik Lubosz - wskazał dłonią towarzysza. - Ten młodzieniec z niewyparzoną gębą nazywa się Jirżi i już jej nie będzie niepotrzebnie otwierał - odpowiedział trzeci.
Jan nie wyczuł w jego mowie żadnego akcentu. Mieszana kompania, daleko od głównego gościńca. Najlepiej szybko mieć ich z głowy, pomyślał.
- Jan - rzucił krótko i nakazał im czekać, aż zaprzęgnie konie i wyjedzie.


Na miejscu czekało na nich jeszcze dwóch kamratów i najwyraźniej przeładowany kryty wóz, niestety nie nadający się już do niczego. Cztery olbrzymie konie pociągowe chrapały co jakiś czas z zaniepokojeniem. Wyglądały na bardzo spięte i najwyraźniej starały się znajdować jak najdalej od zadaszonej bryki. Jan, nie schodząc z kozła, skinął głową pozostałym, nie kłopocząc się z przedstawianiem. Odwrócił tylko głowę do Adama.
- Co wieziecie?
- Towary - odpowiedział, zeskakując z jego wozu. Zerknął na wyciągane z bryki skrzynie,
- Będzie tego na jakieś trzy kursy. Zbudźcie mnie jak już załadujecie - powiedział Jan, przykrywając się pledem i wyciągnął się na koźle najwygodniej, jak to było możliwe.
Przeniesienie tajemniczych towarów i uszkodzonego wozu na teren gospodarstwa potrwało do świtu. Gospodarz wskazał gościom stajnię, do której powinni wprowadzić konie, i stodołę, w której mogą się przespać. Sam pokuśtykał do chałupy. W ślad za nim ruszył niewielki szary kot. Jan przytrzymał mu drzwi i zatrzasnął, jak tylko za nimi zniknął. Kot wskoczył na dębowy stół w izbie i z głośnym chrobotem przesuwanych kości zmienił swoją postać w maleńkiego człowieczka o tak bujnej siwej brodzie i wąsach, że niemal zakrywały całe jego drobne ciało.
- Nie powinieneś ich wpuszczać - zaskrzeczał maleńki dziadek.
- Wiem, ale zostawić ich na pustkowiu też nie mogłem. Poza tym znaleźli już chałupę. Pogoniłbym ich i co? Ja bym skończył z tasakiem w czaszce, a dziatki? Wolę nie myśleć - odparł, siadając na brzegu łóżka i odpinając troki od drewnianej nogi.
- Powęsz trochę, zobacz, co przewożą. Może to faktycznie kupcy. Naprawią wóz i mamy ich z głowy.
- Jestem gumiennikiem, a nie jakimś plonkiem, by w przeszpiegi się bawić.
- A ja całe życie byłem wojakiem, a na stare lata zostałem rolnikiem i cieciem na zadupiu. I co mi na to powiesz?
Mały człowieczek sarknął pod nosem, przemienił się w kota i zeskoczył ze stołu niknąc z oczu Jana w półmroku.
- Maćko, złaź z góry i idź do siostry.
- Tak, dziadku - odpowiedział chłopiec i strzecha zaszeleściła nad głową starca.

Zaczynało już zmierzchać, gdy z pomocą Maćka wyszedł z łóżka, usiadł za stołem i w milczeniu czekał, aż wnuk ukroi mu chleba i sera. Z niezadowoleniem stwierdził, że musiał przespać cały dzień, ale z relacji wnuka dowiedział się, że niezapowiedziani goście również spali jak zabici. Tylko najmłodszy z nich pełnił wartę. Mieli własną strawę, więc Maćko nie kłopotał się, by bez pozwolenia dzielić się zapasami. Kot zastukał w okno, które natychmiast zostało uchylone. Wszedł do środka, rozejrzał się i wskoczył na bark gospodarza, pochylając pyszczek przy jego uchu.
- W skrzyniach są dziwne długie kusze, jakieś cztery tuziny. W łożu niemal na całą długość osadzona jest stalowa rura pusta w środku i nie mają do nich łuczysk. Bełtów też ani śladu. W woskowanych workach jest coś, co wygląda jak czarna mąka, ale nią nie jest. Podle kwaśne to w smaku. Najdziwniejsza jest jednak klatka okryta szczelnie z każdej strony kocami, zrobiona ze srebrzonego żelaza. W środku leży niewiasta, pobita i skrępowana. Jak przegryzałem jej więzy była nieprzytomna. Ukradłem klucz i wsunąłem jej w dłonie. Kiedy się ocknie, nie powinna mieć problemów z ucieczką.
Jan skinął mu głową i rzucił trochę sera na stół. Kot natychmiast zajął się przysmakiem.
- Trzeba będzie puścić ptaki do wojewody. Niech śle pomoc. Długo się z nimi nie utrzymamy, ale spróbujemy. Jak zrobi się gorąco, zabierz dziatki i ukryj w jamie spiżowej, tej co pod stodołą wypaliłem. W chałupie jest loszek, który do niej prowadzi. Chyba szybko jej nie znajdą. Cichaczem poznoś im zapasy. Nie wiadomo, ile będą czekać na odsiecz.
Szary kot przytaknął i wskoczył na parapet wąskiego okna. Zanim wyszedł, obrócił łepek i powiedział:
- Już tu idą - po czym zniknął na zewnątrz, a po chwili rozległo się stukanie do drzwi.
- Maćko, otwórz panom i znikaj z siostrą w drugiej izbie, i czekaj, aż palcami pstryknę.
- Tak jest! - zakończył wnuk, otwierając drzwi i natychmiast wybiegając z głównej izby.
Do środka weszli Adam z Luboszem. Jan wskazał im dłonią krótką ławę naprzeciwko siebie. Mężczyźni zdjęli kapelusze i usiedli.
- Chcieliśmy ci podziękować gospodarzu i ...
- W naszych stronach mówi się, że mowa jest srebrem a milczenie złotem – przerwał. Adam umilkł. Gospodarz uśmiechnął się pod wąsem i mówił dalej. - Panowie kupcy, mam nadzieję, że szybko naprawicie wóz i wyniesiecie się z mojej ziemi. Nie wiem tylko, co myśleć o waszym towarze.
Kupcy popatrzyli na siebie.
- Przemyt rusznic jest surowo karany. Sam byłem wojakiem jeszcze za króla Olbrachta. Wiem co nieco o zakazanej broni i rozumiem. Ale co mam sądzić o tej białogłowie wiezionej w stalowej klatce?
Lubosz poderwał się z miejsca, ale dłoń Adama natychmiast usadziła go ponownie na ławie. Sięgnął do pasa i rzucił na stół sakiewkę.
- Mądre znacie przysłowia, dobrodzieju. To jest złoto za wasze milczenie o rusznicach, a białogłową się nie kłopoczcie. To nie jest niewiasta, to demon.
Jan zasępił się i mruknął z niezadowoleniem. Na chwilę zatonął w swoich myślach. Wyrwało go z zadumy dopiero chrząknięcie Czecha.
- Tym bardziej mam nadzieję, że szybko się stąd wyniesiecie - odpowiedział i wysypał zawartość sakiewki na stół.
Między monetami, guzami i drobnostkami leżał srebrny wisior barda. Janowi przed oczami stanęła potyczka z wargami z czasów, kiedy był setnikiem kuszników. Tamtego dnia stracił nogę, a gdyby nie bard ze srebrnym medalionem, straciłby i życie i oddział. Żaden bard, z którym się spotkał, nie sprzedałby swojego triskelionu.

Jan uniósł rękę nad głowę, goście bezwiednie podążyli za nią wzrokiem, pstryknął palcami. Ciche brzęknięcie wyrwało się z drugiej izby. Przemytnicy przez chwilę wyglądali na bardzo zdziwionych. Zdziwienie w oczach Czecha zmieniło się w przerażenie, kiedy uniósł dłoń do szyi i dotknął wystających z niej lotek bełtu. W odruchu szarpnął za nie i poderwał się przerażony na równe nogi. Krew trysnęła na stół i obryzgała twarz Adama. Jan z całej siły pchnął zdrową nogą blat stołu, wywracając go na przemytników. Lubosz padł jak długi. Próbując się podeprzeć, pośliznął się na własnej krwi i upadł już po raz ostatni, przygnieciony ciężkim meblem. Adam w diabelskim tempie wydostał się spod stołu i, nim Jan zdążył do niego dopaść z nożem, ten już był za drzwiami. Starzec wyjrzał na podwórze i od razu rzucił się na podłogę. Futrynę w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą była jego głowa, rozerwały ołowiane pociski, obsypując go drzazgami. Obrócił się na grzbiet i kikutem zatrzasnął drzwi.
- Maćko, rygluj! - wrzasnął, a wnuk natychmiast przyskoczył do drzwi, zablokował je stalową zasuwą i podparł dębowym brusem.
Jan wstał, podbiegł do okna i ostrożnie wyjrzał. Dym z rusznic jeszcze się nie rozwiał, ale starzec już widział, że dwóch strzelców zdążyło nabić broń. Adam stojący zaraz przy nich wycierał twarz z krwi, a gołowąs za pomocą hubki rozpalał pochodnie.
- Panowie kupcy! Chyba nie chcecie podpalić mi chałupy!? - krzyknął, składając dłonie w tubę.
- Zaraz puszczę ci tu czerwonego kura i zobaczymy jaki hardy jesteś! - wrzasnął Jirżi, wymachując płonącą pochodnią.
- Panie Adamie, obiecał pan, że gówniarz nie będzie niepotrzebnie mordy otwierał! Niby jak to widzicie? Puścicie kura, chałupa się zajmie, a z nią i stodoła z towarami. Jak ogień liźnie te wasze woreczki z prochem, to ani mnie, ani was już nikt nie znajdzie. Przez okna nie wleziecie, bo jeno na kusze tu miejsce, co zaraz wam udowodnię. A o drzwi się nie kłopoczcie z toporami. Sam okuwałem je żelazem. Tu trzeba tarana, a nie takich pachołów jak wy.
Jeden z przemytników złożył się do strzału. Jan schował się za ścianą i nasłuchiwał. Nic się nie działo. Sięgnął po gliniany garnek, nasadził go na kij od miotły i wystawił w oknie. Huk wystrzału rozdarł powietrze, ale garnek nie ucierpiał. Jan ryknął dudniącym śmiechem.
- Dobrze, że tyle prochów macie, bo z tą celnością do zimy przyjdzie nam tu razem siedzieć.
Odszedł od ściany, postawił stół na nogi i wyrwał bełt z szyi martwego Czecha. Przyjrzał się pociskowi. Na szczęście był cały, więc nadal posiadał trzy. Schylając się zebrał część błyskotek z podłogi i odłożył na blat. Okrążył trupa i usiadł.
- Maćko, szukaj mi tu pergaminu i inkaustu. I zerknij co tam robią.
Wnuk ostrożnie zerknął na zewnątrz.
- Radzą coś. A co będzie jak dom podpalą?
- Nie podpalą, dopóki towaru nie wywloką, a i wóz naprawić muszą. Oś z naszego pewnikiem przełożą. Trochę czasu mamy, nim podpalić będą mogli.
Maciek z podziwem spojrzał na dziadka, po czym przeszukał skrzynie, by mu podać inkaust, pióro i pergamin. Jan w maleńkim liście skreślił wojewodzie, jak się rzeczy mają i by rychło przysłał oddział zbrojnych oraz człowieka mocy, jeśli ma takowego pod ręką. Kiedy skończył, nakazał, by wnuk wdrapał się na stryszek do ptaszarni i puścił kruka z listem. Gdy jego życzenia zostały spełnione, przywołał do siebie oboje wnucząt. Maciej stanął przed dziadkiem z wtuloną do siebie siostrą.
- Idzie twoja czternasta wiosna i na silnego męża wyrosłeś. Ja za młodu taki sprytny nie byłem. Cieszy mnie to bardzo.
Pochylił się do Mirki, uniósł ją i posadził sobie na kolanach.
- I ty, dziecino, na pannicę rośniesz. Żal mi, staremu, że nie zobaczę, jak mężowi bobu zadajesz, ale przyszło mi się do Nawii szykować.
Spojrzał twardo na Macieja.
- Pod spiżarnią jest loszek, prowadzi do jamy, pod stodołą. Zostaniesz mi tu pomóc, a jak już nie będę dawał rady, to z Mirką tam się ukryjecie. Hardy pozaciera wszystkie ślady po was, więc nawet jak mnie już ubiją, to loszku nie znajdą.
Zgarnął dłonią złoto ze stołu i podał je wnukowi.
- Odczekacie tam z dzień lub dwa. Jak się wojewoda z oddziałem nie stawią, idźcie do wsi i proście o pomoc. Z tym łatwiej będzie wam drzwi otworzyć. Drugi to tydzień jak ojciec wyjechał ze zbożem, niedługo powinien wracać. Wynajmij kwaterę i czekaj na niego. Zrozumiałeś wszystko?
Maciej skinął głową, a po policzku spłynęła mu łza. Mirka na ten widok zaczęła głośno płakać.
- Cisza mi tu, bachory! - huknął gniewnie Jan, ale sam zaraz przytulił wnuczkę i zapłakał głośniej.
- Skrzynie na podwórze wynoszą! - powiedział szary kot ,zeskakując z parapetu okna.
Jan postawił wnuczkę na podłodze. Sięgnął do protezy i z ukrytej w niej zapadki wyjął żelazny klucz. Podał go Maciejowi, wskazując palcem drzwi.
- Tam pod progiem jest szczelina. Wsuń klucz i przekręć. Otworzy się schowek. Daj mi z niego wszystko, co tam znajdziesz.
Wnuk wziął klucz i chwilę szukając dziurki w odpowiednim kształcie, włożył go i przekręcił. Jedna z desek podłogowych odskoczyła ze stuknięciem. Chłopak odsunął ją na bok i wyjął ciężkie zawiniątko długie na dwa i pół łokcia. Z trudem podał pakunek dziadkowi, który odciął rzemienie i rozwinął szmaty, rzucając je chłopcu.
- Nakryj trupa i oczy mu zamknij. Niech nie mówi bogom, że źle tu traktowany.
Po spełnieniu polecenia podbiegł do Jana, który oporządzał dziwne urządzenie. Była to krótka i gruba metalowa rura, z której wystawał żelazny hak. Sama rura na boku miała niewielki otworek i była osadzona na solidnym dębowym trzonku. Jan odmierzył na dłoni kupkę czarnego proszku z rogowego pojemnika, po czym upchał go do rury, następnie włożył w otwór kamienną kulę i kawałek gałgana, ubił wszystko drewnianym pobijakiem.
- Co to jest, dziadku? - zapytał chłopak.
Jan uśmiechnął się podle.
- Zaraz zobaczysz. Weź no z blachy żarzącą się szczapę, a jak powiem, to przyłożysz ją do tego otworu.
Wskazał palcem niewielką dziurkę i zakradł się pod okno. Klęknął i wysunął rurę za futrynę, opierając na niej hak. Długo się przymierzał, obserwując pracujących na podwórzu. W końcu syknął:
- Dawaj!
Maciej przyłożył żagiew do otworu. Przez chwilę nie działo się absolutnie nic, aż w końcu w oblepionej prochem dziurce zatańczyły małe iskierki. Huknęło tak mocno, że Maciej bezwiednie znalazł się na ziemi. Cała izba wypełniła się gęstym, cuchnącym dymem. Na podwórzu słychać było wrzaski wydawanych komend. Nie trzeba było długo czekać, aż z drugiej strony odpowiedzą strzałami, ale wbijające się w ściany domu kule nie czyniły żadnych szkód w środku. Maciek zerknął na dziadka, ten kończył już szykować przerażającą broń do kolejnego strzału. Starzec wyjrzał za okno i zaklął.
- Szlag! Żadnego nie trafiłem!
Zaparł hak o futrynę i wrzasnął:
- Dawaj!
Maciek przez chwilę szukał żagwi, którą w trwodze upuścił. Jan pomagał mu, przeklinając jego nieudolność takimi słowami, jakie chłopiec słyszał pierwszy raz w życiu z ust starca. Znalazł rozżarzone drewno i wcisnął je w otwór. Ponownie wystrzał wstrząsnął całym domem, ale tym razem Maciej wiedział, czego ma się spodziewać. Na czas wybuchu przywarł do ściany. Przerażona Mirka głośno płakała w kącie izby, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Jan, nabijając broń, przebiegł przez całe pomieszczenie. W samą porę, bo w ścianie, przy której jeszcze mgnienie powiek wcześniej była jego pierś, pojawił się niewielki okrągły otwór, a kopułowy gliniany piec, stojący na środku izby, rozprysnął się, jakby ktoś uderzył go młotem, zasypując wszystko wokół popiołem i żarzącymi się drobinami. Jan obrócił się i krzyknął:
- Mirka! Gaś podłogę!
Dziewczynka ze łzami w oczach zamoczyła szmatę i zarzucała ją na deski w miejscach, gdzie rozsypał się żar. Starzec przywarł do drugiego wąskiego okna, wyrywając z dłoni Maćka płonącą drzazgę. Przez chwilę obserwował, co się za nim dzieje. W końcu złożył się do strzału w taki sposób, jakby mierzył z kuszy i wypalił. Broń odrzuciła go do tyłu, ale ustał na nogach. Wrzask bólu rozległ się zza okna.
- Ledwo gnoja raniłem, a drze się, jakby mu dupę urwało!
- Co się dzieje, dziadku? - zapytał Maciek.
- Wloką młokosa do stodoły i próbują się schować. Długo nosa z niej nie wystawią. Tego ni cholery się nie spodziewali - powiedział starzec i rzucił jeszcze dymiącą broń na stół. - Dobrze się spisaliście.
Maciej pierwszy raz widział dziadka w takim stanie: był on pełen życia, już nie kuśtykał, tylko biegał po izbie. Klął jak najpodlejszy z szewców i rzucał komendy tak, jakby stał za nim cały oddział.
- Maćko, właź na stryszek, wychyl łeb przez strzechę i miej baczenie na podwórze. Słońce zaraz się całkiem schowa i jak nic będą coś kombinować. Weź ze sobą kuszę, tylko mi bełtów darmo nie puszczaj!
Sam zasiadł za stołem i wysypał na blat całą zawartość rogowego pojemnika.
- Może jeszcze dwa wyjdą - mruczał do siebie dzieląc kupkę czarnego proszku na pół.
Mirosława podniosła z podłogi kilka monet i triskelion, chcąc podać to dziadkowi, ale zamiast to zrobić, zastygła w bezruchu. Stała tak przez dłuższą chwilę, aż oprzytomniała i natychmiast odrzuciła srebro jak najdalej od siebie, uważnie przyglądając się swoim dłoniom.
- Co jest? - zapytał Jan.
- To jest gorące. Poparzyłam się i widziałam upiora - powiedziała dziewczynka, a jej oczy się zaszkliły.
Jan wstał i podniósł medalion bardów. Był zimny. Nie czuł się dobrze, trzymając ten przedmiot, ale z całą pewnością nic nie ujrzał.
- Jak wyglądał ten upiór? - zapytał zaciekawiony, pochylając się nad dzieckiem.
- Nie wiem, widziałam tylko przez chwilę, tak jakby stał tam w rogu - wskazała palcem róg izby. - I patrzył na mnie. Był chyba w czarnej opończy.
Czyżby sam Minstrel objawił się dzieciakowi? Nie zauważyłem, że mała ma dar. Jan poważnie się zamyślił. Przerwał mu mrożący krew w żyłach kwik koni. Poderwał się na równe nogi.
- Maćko! - wrzasnął.
- Nic nie widzę, ale żaden z nich nawet nie wychylił głowy.
Jan przypadł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Konie wariowały w stajni, przeraźliwie kwicząc i tłukąc w jej drzwi. W końcu jedna z przytrzymujących je desek pękła, otwierając je na oścież. Ze stajni wybiegł oszalały pociągowy wałach, należący do przemytników. Był umazany krwią, a jego brzuch był rozerwany prawie przez całą długość. W oszalałym galopie gubił i ciągnął za sobą wnętrzności, aż w końcu pełnym pędem uderzył w słup studziennego żurawia i padł na ziemie. Przez jakiś czas wierzgał, rozgrzebując kopytami własne trzewia i próbował się poderwać, ale w końcu opadł z sił. Nie minęło wiele uderzeń serca zanim ucichł, a jego ciałem zaczęły wstrząsać drgawki.
- Co oni zrobili?! - zakrzyknął Jan łapiąc się za głowę.
- To nie oni dziadku, zobacz! - odpowiedział mu Maciej z góry.
Zerknął na stodołę. Przy jej wrotach stało czterech przemytników. Wszyscy byli bladzi i przerażeni, wszyscy wpatrywali się w dogorywającego konia. Ich usta, z tej odległości nieme, poruszały się w rytmie wymawianych modlitw lub przekleństw. Żaden z nich nawet nie zwrócił uwagi, że są w zasięgu strzału z okna. W końcu młodzieniec z poranioną postrzałem twarzą rzucił się przez podwórze do ucieczki w stronę gościńca. Gdy wybiegł za płot, jakiś cień oderwał się od ziemi, pochwycił go i zniknął z oczu. Przez jakiś czas słychać było tylko jego wrzaski, jakby ktoś żywcem darł z niego pasy i w końcu zapanowała głucha cisza. Słońce ostatni raz błysnęło i zupełnie schowało się za horyzontem.
Jan zerwał się i drżącymi dłońmi próbował za pomocą hubki, krzesiwa i krzemienia rozpalić smolną szczapę.
- Dziadku! Wszyscy trzej wyszli na środek podwórza i rzucają tam drewno. Szyć do nich?
Janowi udało się podpalić drewienko i ciemną izbę rozświetlił wątły płomyk. Maciej zobaczył jak na twarzy dziadka maluje się strach.
- Nie! Złaź na dół i szukaj mojej sakiewki.
Chłopiec pomimo zdziwienia nie zadawał pytań. Zeskoczył ze stryszku i, chwilę szukając po izbie, przyniósł Janowi sakiewkę. Ten wysypał jej zawartość na stół i wybierając tylko srebrne monety, kuchennym tasakiem zaczął je siekać na drobne kawałki. Kiedy na stole wyrosła całkiem spora kupka porąbanej i powyginanej srebrnej blachy, załadował broń prochem, po czym do lufy upchał srebro, ciasno je ubijając.
- Dziadku, co się dzieje? - Zapytał Maciek.
- Demon. Uwolniliśmy demona, a teraz przyjdzie nam za to zapłacić - burknął starzec łamiącym się głosem. Wręczył broń wnukowi. Ociężałym krokiem podszedł do ściany, na której wisiały panoplie, zdjął z niej pół-pancerz, przyłożył do piersi i czekał aż wnuk zepnie go trokami. Sięgnął po krótki szeroki dusak i odryglował drzwi. Uchylił je i wyjrzał. Łuna ognia płonącego na podwórzu na chwilę go oślepiła i poczuł na twarzy bijące od niego ciepło. Jeden z przemytników wymierzył do niego z rusznicy, ale za chwilę ją opuścił.
- Maciej, wychodzę. Rygluj drzwi, przywrzyj z siostrą do rogu izby i hakownica cały czas w pogotowiu. Jakby co się stało, to będzie wasza jedyna szansa. Świtem uciekajcie stąd jak najdalej! - warknął i wyszedł na zewnątrz.
Adam z kamienną twarzą skinął mu głową, kiedy się zbliżył i rzucił mu rusznicę oraz torbę z prochem i kulami. Pozostali przemytnicy wcale nie zwracali na niego uwagi, bacznie się rozglądając dookoła.
- Umiesz się tym posłużyć?
- Sam widziałeś - odburknął i włożył nagi dusak za pas. - Pomogę wam, ale jak to się skończy…
- Jak przeżyjemy do rana, to wtedy pomyślimy, kto jest wrogiem a kto przyjacielem - wszedł mu w słowo Adam. Przyjrzał się rzuconej mu broni. Lufa była długa na dwa łokcie, osadzona w solidnym i smukłym orzechowym łożu zakończonym kolbą w kształcie rybiego ogona. Broń była wyposażona w zamek kołowy, dzięki czemu by wystrzelić, nie musiał już drugą ręką przyciskać rozżarzonego drewna do otworu zapałowego. Wystarczyło nakręcić koło, opuścić kurek na pokrywę panewki i nacisnąć spust. Kiedy kończył służbę wojskową, broń z zamkiem kołowym była całkowitą nowością i to wściekle drogą. Jej cena rosła też dzięki zaostrzeniom prawnym. Delikwent złapany na przemycie czegoś takiego, mógł już tylko liczyć zwoje sznura, na którym zawiśnie, a za posiadanie takiej rusznicy groziła wieża i to na długo. Oczywiście zawsze znalazł się ktoś, kto miał chęć kupić taką broń i ktoś, kto ją dostarczy.
- Drogie zabawki – mruknął. Przemytnik tego nie skomentował.
Jan zerknął na otwarte wrota stajni. W migotliwym blasku ognia ledwo dało się dostrzec, że w środku leżały zmasakrowane zwłoki pięciu koni, a u samego progu małe truchełko szarego kota.
- Hardy! - syknął przez zaciśnięte zęby i poczuł, jak jego serce napełnia się trwogą i niezmierzonym żalem. Nie miał jednak na tyle odwagi, by odejść aż tak daleko od ogniska i upewnić się czy gumiennik na pewno nie żyje.
- Tam! - wrzasnął jeden z przemytników, wskazując końcem lufy poruszenie przy płocie. Cztery rusznice natychmiast wypaliły we wskazanym kierunku. Kule rozerwały deski płotu. Niemal niewidoczna w cieniu postać z potwornym warczeniem rzuciła się w ich kierunku. Kiedy tylko znalazła się w blasku ognia, Jan zobaczył szkaradną niewiastę, przyodzianą w podarte giezło, o chudych, zakończonych szponami łapach, ohydnie szarej skórze i rozwartych ustach, obnażających rząd spiczastych zębów. Potwór z zawrotną prędkością leciał wprost na Adama, który nabijał w popłochu broń. Jan, niewiele myśląc, pchnął przemytnika na ziemię, złapał za kraniec lufy rusznicy i zamachnął się kolbą, celując w głowę upiora. Ten uchylił się i, przebiegając pod pachą Jana, zaczepił pazurami o jego tors. Starzec, odepchnięty siłą ataku, runął na Adama. Zanim obaj wstali, po upiorze nie było śladu. Na napierśniku pojawiły się cztery głębokie bruzdy.
- Co to jest!? - zakrzyknął.
- Wąpierz - odpowiedział mu jeden z przemytników i natychmiast wskazał palcem pobliskie krzaki. - Tam jest!
Trzy lufy wypaliły. Jan złożył się do strzału, ale zamiast pociągnąć za spust, wrzasnął.
- Nie na raz, psie syny!
Upiór rzucił się na nich. Starzec wypalił. Trafił prosto w pierś. Stwór z mrożącym krew w żyłach wyciem runął na ziemię, ale nim Jan zdążył wyjąć zza pasa dusak, już go nie było.
- Nie strzelać na raz! Bić po kolei tak by ten, co strzelał pierwszy, był już nabity nim strzeli ostatni!
Wskazał palcem nieznanego mu z imienia przemytnika.
- Ty będziesz pierwszy - wskazał jego kompana i Adama - drugi, trzeci, a ja ostatni - zakomenderował.
Wszyscy zgodnie skinęli mu głową.
- Przeżyje ten postrzał? Kula musiała paść blisko serca - zapytał.
- Przeżyje. A jak się posili, nie będzie po nim nawet śladu - odpowiedział Adam, kończąc nabijać rusznicę.
- Po co i jak żeście złapali tę bestię?
- My ją mieliśmy tylko dostarczyć. Złapał ją bard. Gorsze jest to, że się uwolniła - warknął Adam.
Na długo zapanowała cisza. Nikt nie ważył się poruszyć. Wszyscy nasłuchiwali, ale jedyne dźwięki jakie słyszeli, to wycie wiatru i trzaski płonącego drewna. Długo tak stali. Jan w końcu wskazał każdemu z nich miejsce przy ognisku. Usiedli plecami do siebie, na tyle blisko, na ile się dało usiedzieć w buchającym od niego żarze i na tyle daleko, by każdy mógł pilnować wyznaczonego mu obszaru. Starzec wybrał sobie miejsce z widokiem na chałupę. Słaby poblask światła widoczny z okna uspokajał go, że dzieciom nic nie jest i Maciej musi czuwać i co jakiś czas dorzucać drewienka na blachę. Przez dobre dwie godziny ciszę przerywały tylko krótkie okrzyki “Czuwam!” i podrzucanie do ognia kolejnych drew. Nie działo się absolutnie nic. Jana zaczęła morzyć senność. Co jakiś czas przyłapywał się na tym, że głowa opada mu na pierś. Obejrzał się na przemytników i stwierdził, że nie tylko on walczy ze snem.
- Adama już poznałem, ale nie wiem co wam mam napisać na mogiłach, jak prześpicie - rzucił, patrząc przed siebie.
Na krótką chwilę zapanowało ożywienie i dało się usłyszeć gniewne pomruki. W końcu jeden z przemytników powiedział:
- Silvo.
- Reinhard - rzucił drugi.
- Germanin? - zapytał Jan.
Reinhard przytaknął i umilkł.
- Posłałem kruka z wiadomością do wojewody. Prosiłem, by przysłał tu posiłki i barda lub maga. Może uda się przeczekać.
- Nie uda. Domyśliłem się, że twoja chata to wartownia i poślesz wici. Kruk oberwał śrutem, a wiadomość jest w moich jukach. Nie będzie odsieczy - powiedział Adam.
Nikt już się nie odezwał.
Okrzyki "Czuwam" robiły się coraz cichsze, a sam Jan wypowiadał to machinalnie, nie patrząc z uwagą na to, co się wokoło dzieje. W końcu, mimo usilnych starań, wszystko zaczęło się rozmywać. Przymknął oczy i natychmiast zdjęła go trwoga, że przysnął. Poderwał głowę i zerknął na chatę. Światło widoczne z okna nadal się paliło. Odetchnął spokojniej i wykrzyknął:
- Czuwam!
- Czuwam!
- Czuwam!
Pozostali odpowiedzieli mu z ożywieniem i cała trójka obróciła się jak na rozkaz w kierunku gościńca. Na pniaku, na którym, jak się wydawało mgnienie powiek temu, siedział Reinhard, nikogo nie było. Patrząc na pozostawioną na ziemi rusznicę wszyscy domyślili się, do czego doszło.
- Kurwa mać! - wrzasnął Adam, podrywając się na równe nogi.
- Ile zostało do świtu? - zapytał blady jak kreda Silvo.
Jan spojrzał na wiszącą wysoko połówkę księżyca.
- Jeszcze długo do świtania. Musimy się szerzej rozsiąść i tym razem nie zasnąć.
Pot spływał mu po czole i czuł, że serce tłucze tak, że prawie wali o blachę napierśnika. Rozumiał, że równie dobrze mógłby być to on. Możliwe, że uratowało go miejsce zajęte z dala od gościńca. Przemyślenia przerwał mu huk wystrzału. Zaraz zawtórował mu drugi. Jan obrócił się z wymierzoną bronią, ale nie widział nic nadzwyczajnego.
- Gdzie?! - krzyknął na Silvę, który z drżeniem rąk próbował z worka przewieszonego przez ramię wsypać proch do lufy.
- Przywidziało mi się - wyjąkał i wtedy od strony stodoły z ogromną prędkością ciśnięto w niego cegłą. Dostał prosto w pierś i natychmiast runął w ogień. Zanim udało mu się wstać, zajęła się torba wypełniona prochem. Wszystko na chwilę rozbłysło w akompaniamencie wrzasku Czecha. Błyskawiczne zapalenie się prochu i towarzyszący mu podmuch rozrzucił płonące żagwie dookoła, a po ognisku został tylko żarzący się ślad. Czech wił się w konwulsjach, wyjąc z bólu. Adam wyciągnął go z żaru za nogi, przyjrzał mu się i dobił kordem. Nie licząc porozrzucanych wszędzie pomarańczowych ogników, zrobiło się niemal całkowicie ciemno. Przemytnik i starzec przywarli do siebie plecami i wytężając wzrok oraz słuch, starali się dojść małymi krokami do jakiejkolwiek ściany zabudowań tak, by się o nią oprzeć. Coś zaszeleściło w pobliżu Adama, ten wypalił w kierunku odgłosu i czym prędzej zaczął nabijać broń. Kolejny szelest. Tym razem z drugiej strony. Jan wystrzelił na wysokość biodra. Odliczał w duchu uderzenia serca potrzebne na ponowne załadowanie broni.
- Gotów! - krzyknął Adam, nakręcając zamek i mierząc z rusznicą w otaczającą ich czerń.
Usłyszeli kobiecy śmiech. Adam wystrzelił, a śmiech dobiegał teraz z innej strony.
- Gotów! Ona się bawi nami! Jak kot z myszą - warknął Jan, ocierając pot zalewający mu oczy.
- Widzę.
- Gówno widzisz! Czy ten wąpierz może przekroczyć próg domu?
- Co?
- Czy on jest z tych co mogą same wejść? Czy żeby przekroczyć próg muszą być zaproszone?
Adam przez chwilę się zastanawiał
- Nie wiem, ale warto spróbować.
Coś musnęło go po policzku i krzyknął z trwogą, robiąc szeroki zamach bronią. Ponownie kobiecy śmiech zadzwonił im w uszach. Jan zrobił kolejny mały krok w kierunku chałupy i przystanął, o mały włos się nie wywracając. Przez chwilę się szamotał, aż w końcu uspokoił się i stał bez ruchu.
- Co jest? - zapytał Adam opierając się o jego plecy.
- Kulas mi w czymś utknął. Muszę się schylić i mieć obie ręce wolne - powiedział lodowatym tonem.
Adam zaklął przez zaciśnięte zęby.
- Szybko!
Jan pochylił się odkładając rusznicę na ziemi. Zaraz po tym rozległ się strzał, niemal nad jego głową, Adam jęknął i Jan poczuł jak znika zza jego pleców, a jego kark ochlapuje coś mokrego i ciepłego. Doskonale wiedział co to jest. Starzec zamknął oczy, wziął głęboki oddech i wyprostował się dumnie, nie podnosząc rusznicy. Sięgnął do pasa i zacisnął kurczowo palce na rękojeści dusacka. Odczekał, aż serce mu się uspokoi i powiedział twardym głosem do głuchej czerni:
- Kończ to suko!
Tylko przez krótką chwilę czuł ukłucie bólu i szybko odpłynął w lepką ciemność.

Tuż przed pianiem pierwszego kura szponiasta łapa przebiła się przez drewno i uniosła rygiel blokujący drzwi. Oliwione zawiasy nawet nie jęknęły. Straszna, oblepiona już zbrązowiałą posoką istota stała przed progiem i z zaciekawieniem przyglądała się dwójce śpiących, wtulonych w siebie dzieci. Chłopiec zaciskał palce na osmolonym i wygasłym kawałku drewna. Obok niego leżała potężna rura wyposażona w kuty hak i osadzona na solidnym dębowym trzonku.
Istota uniosła stopę w kierunku progu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz