– Ahoj,
przygodo! – powtarzałem sobie, pełen podekscytowania, zasłyszany tekst, kiedy
już trzymałem dokumenty potwierdzające moją nową własność. Był to dom we wsi
Spiczyn, położony między meandrami rzeki Wieprz. Otoczony polami, łąkami,
lasami, a przede wszystkim rzeką, w taki sposób, że miało się wrażenie, iż
znajduje się na półwyspie. Nowy nabytek kosztował mnie piętnaście tysięcy, ale
ilu dwudziestoczterolatków może się pochwalić, że ma własny dom.
Najważniejsze
było jednak to, że z tego miejsca najbliżej było donikąd.
Od Lublina, czyli największego miasta Lubelszczyzny, dzieliło mnie dwadzieścia trzy kilometry, Łęczna oddalona była o piętnaście kilometrów, a mój rodzinny Zamość zaczynał się na dziewięćdziesiątym dziewiątym kilometrze. Czyli dość daleko, żeby można było odpocząć, i w sumie na tyle blisko, żeby można było powrócić, kiedy odpoczynek już zmęczy za bardzo.
Od Lublina, czyli największego miasta Lubelszczyzny, dzieliło mnie dwadzieścia trzy kilometry, Łęczna oddalona była o piętnaście kilometrów, a mój rodzinny Zamość zaczynał się na dziewięćdziesiątym dziewiątym kilometrze. Czyli dość daleko, żeby można było odpocząć, i w sumie na tyle blisko, żeby można było powrócić, kiedy odpoczynek już zmęczy za bardzo.
Przed
podpisaniem umowy byłem tam dwukrotnie, pierwszy raz samotnie, na oględziny
tego urokliwego miejsca, kiedy dostałem cynk od znajomego, że właściciel chce
się go pozbyć. Za drugim razem z ojcem, Edytą i co ważniejsze, ówczesnym
gospodarzem wyposażonym w komplet kluczy do domu, w którym wcześniej byłem,
wchodząc przez okno. Na pięćdziesięcio-arowej działce stał niewielki, dwuizbowy
drewniany domek obity pomalowaną na żółto płytą pilśniową i pokryty eternitem,
murowany chlewik, w którym oczami wyobraźni już widziałem mój warsztat
snycerski. Była tam też rozpadająca się stodoła, trzymająca się tylko dzięki
temu, że po jej obu stronach rosły potężne topole. W obejściu znajdowała się
wiekowa studnia z ceglaną cembrowiną i drewnianym kołowrotem, który od jakiś
trzech dekad musiał błagać o naprawę.
-1-
Wszystko tam
było cudowne, chociaż moja narzeczona Edyta w żadnym razie nie podzielała
mojego zdania. Przeszkadzało jej to, że rzeka jest za blisko, komary, bobry,
sarny i ogólnie alergia na wszystko. W trakcie jak byłem właścicielem tego
miejsca, była tam zaledwie dwukrotnie i to niechętnie.
Kiedy
pierwszy raz od zakończenia pielgrzymki od urzędu do notariusza i od notariusza
do urzędu jechałem tam jako prawomocny gospodarz z plecakiem pełnym młotków,
gwoździ i, ogólnie rzecz biorąc, ciężkiego żelastwa, nie spodziewałem się, że
dojazd środkami komunikacji będzie taki trudny. Najpierw Zamość-Łęczna później
Łęczna-Spiczyn, a na koniec piesze błądzenie po miejscowości przez około cztery
kilometry.
– Witaj
przygodo… – powtarzałem sobie, idąc z potwornie ciężkim plecakiem, smagany
majowym deszczem i wiatrem, zastanawiając się, czy zabrałem ze sobą jakieś
suche ubrania. Okazało się, że nie.
Na miejscu
dowiedziałem się, że już nie mam stodoły - bobrom najwidoczniej nie podobała
się jedna z topoli i obaliły ją wzdłuż rzeki, stodoła poszła śladem drzewa,
tworząc malownicze rumowisko najeżone połamanymi deskami. Jednak jedyne, co
mnie wtedy interesowało, to wysuszenie ubrań oraz ogrzanie się. Porządnie
napaliłem w kaflowej kuchni, jedynym piecu znajdującym się w domu, rozebrałem
do naga, a mokre ciuchy obłożyłem dookoła pieca. Komin nie był drożny, o czym wcześniej
nie wiedziałem. Dosyć szybko znalazłem się na zewnątrz w deszczu, nagi jak mnie
pan Bóg stworzył, czekając, aż polana w piecu się wypalą, a przez okna
przestaną wydobywać się chmury dymu.
-2-
– … przygodo!
– powtarzałem sobie wściekły, trzęsąc się jak osika przed domem. Deszcz, ni z
tego ni z owego, przestał padać, co wyglądało tak, jakby ktoś zakręcił wodę w
kranie i natychmiast pokazało się słońce. Nie było to w sumie takie dziwne. Maj
znał tylko dwa stany skupienia – upalny lub deszczowy i bardzo lubił je ze sobą
mieszać. Łąki momentalnie zaczęły parować i nie było nic widać. W odległości
jakichś trzydziestu metrów otaczała mnie ściana falującej bieli. Na domiar
złego zrobiło się tak duszno, że prawie nie było czym oddychać. I kiedy
myślałem, że już nic gorszego się nie wydarzy, stało się coś jeszcze.
Ale to
ukazało się przy ceglanej studni. Pojawiły się tam… jak bym nie chciał tego
nazwać, widmowe, na wpół przezroczyste stopy i zaczęły dookoła niej chodzić.
Same stopy, jakby zrobione z unoszącej się na łące pary wodnej. Strach mnie
sparaliżował. Przez długą chwile nie mogłem się poruszać, moje ciało
zachowywało się, jakby było wykonane z żelbetonu, a serce z całą pewnością
musiało być na wysokości przełyku, aż gardło mnie bolało od jego szybkich uderzeń.
W jednej chwili zrobiło mi się tak gorąco, że się cały spociłem. Widmowe stopy
wykonały kilka okrążeń wokół ceglanej cembrowiny i rozpłynęły się w powietrzu. Wszystko
to trwało może z trzy minuty, ale ja i tak odnosiłem wrażenie, że patrzę na to
od dobrej godziny. Kiedy to się skończyło, długo jeszcze stałem, nie mogąc się
ruszyć, oparty o drzwi mojego domu. Kiedy strach mnie powoli opuścił,
podszedłem do studni. Na ziemi nie było ani śladu odcisku.
-3-
Tego dnia
rozmyśliłem się z planów remontowania, jak i zostania tu na noc. Wpadłem do
domu, ubrałem się i wybiegłem łapać autostop do Zamościa. Nie było to wcale
takie proste. Ci, co się zatrzymywali, niechętnie zabierali ze sobą mokrego
człowieka pachnącego wędzonką. Powrót do Zamościa zajął mi pięć godzin.
Dopiero dwa
tygodnie później przyjechałem z powrotem do Spiczyna. Pierwszy tydzień byłem
zajęty przeziębieniem, którego się nabawiłem, oraz słuchaniem Edyty, która w
kółko powtarzała – Po co ci to było? – Wmówiłem sobie, że przezroczyste stopy,
które nawiedzają moją studnię, były efektem halucynacji powstałych na skutek
wychłodzenia organizmu oraz nawdychania się dwutlenku węgla, a przynajmniej
dość rozsądnie to brzmiało.
Drugi tydzień
spędziłem, czytając najróżniejsze poradniki remontowe typu „Piękny dom” i
„Remont na 102!”. W poradnikach serialowi aktorzy wiercili dziury w ścianach, ustawiali
pustaki i tynkowali ściany z minami, na których wypisane były słowa: „Spójrz
jakie to proste.”. Byłem naiwny i im uwierzyłem. Na szczęście udało mi się
namówić mojego kolegę z czasów technikum, żeby pojechał ze mną i mi trochę
pomógł, co było podwójnym strategicznym posunięciem. Po pierwsze, Piotrek miał
samochód. Po drugie, pracował w firmie ojca zajmującej się wykończeniami
wnętrz. Coś musiał się znać na remontach.
-4-
Kiedy
dojechaliśmy na miejsce, zauważyłem, że nie ma obalonej topoli, jak i co
ładniejszych desek z przewróconej stodoły. Za to jest sporo trocin w miejscu
leżącego drzewa i dwa ślady wygniecione w trawie, zapewne po ciągniku z długą
przyczepą. Resztki drewnianego płotu
okalającego część mojej posesji, które
wcześniej i tak bardziej leżały niż stały, zostały po prostu staranowane. W ten sposób dowiedziałem się, że mam gdzieś
pomocnego sąsiada, który przybędzie w potrzebie. Chociaż wolałbym, gdyby ze mną
to wcześniej uzgadniał.
Piotrek
oglądający moje nowe włości z trudem powstrzymywał się od sarkazmu i ironii.
Ograniczył to do przeciągłych gwizdnięć mających na celu uświadomienie mi
ilości pracy i kosztów remontu.
Zaczęliśmy od
pozbycia się ptasich gniazd z komina oraz dokładnego przetkania go, co
zrobiliśmy za pomocą ciężarka na sznurku. Piotrek miał ze sobą parę
elektronicznych zabawek takich jak czujnik CO2, mikromanometr i inne
urządzenia, bez których byśmy sobie nie poradzili. Kiedy ogień w piecu palił
się, nie wypełniając całego domu dymem, przeszliśmy do zrywania dykty, którą
był obity cały dom. Uwierzcie mi na słowo, aktorzy z kolorowych magazynów typu
„Piękny dom”, mówiący „Nie takie to trudne”, kłamią w żywe oczy. To była nudna,
monotonna i ciężka praca, żeby pozbyć się całej pilśniowej płyty, jak i
wystających z brusów gwoździ, którymi była przybita. Wyglądało to, tak jakby
ktoś strzelał gwoździami ze strzelby w ściany domu lub miał jako misję życia
wbić sto gwoździ dziennie w przeciągu dekady. Brus pod płytą, na moje
szczęście, okazał się zdrowy, ani śladu próchna, co nawet Piotrka wprowadziło w
stan zdziwienia.
-5-
Dochodziła
szesnasta i był najwyższy czas na przerwę z puszką piwa w jednym ręku i
kiełbasą w bułce w drugim. Rozsiedliśmy się przed domem na przywiezionych ze
sobą krzesłach ogrodowych i kiedy już miałem w ustach pierwszy kęs kiełbasy to,
co mnie wypędziło ze Spiczyna za pierwszym razem, pojawiło się ponownie - widmowe
stopy zmaterializowały się z powietrza i, jakby nigdy nic, rozpoczęły obchód
wokół studni. Włosy stanęły mi dęba. Czyli to jednak nie były halucynacje ani
przywidzenia. Pomyślałem, że może coś złego się dzieje z moją głową, ale te
obawy rozwiał Piotrek, który zaczął dziwnie bulgotać nosem próbując złapać
oddech. Obejrzałem się na niego. Był biały jak ściana, wybałuszone oczy
śledziły ruch przy studni, a z ust wystawało mu prawie pół pęta kiełbasy,
oblepionej keczupem. Bułka w której była, leżała mu teraz u stóp. Niewiele
myśląc złapałem za wystającą kiełbasę i wyciągnąłem odblokowując mu drogi
oddechowe. Piotrek odetchnął głęboko, krzyknął krótko i natychmiast zamknął
usta. Spojrzałem na studnię. Stopy zniknęły. Mój przyjaciel ochrypłym głosem
cichutko zapytał:
– Widziałeś
to?
– Tak, i to
już drugi raz – odpowiedziałem, zniżając głos.
Wyraz jego
twarzy zmienił się. Przerażenie niemal już całkowicie wyparowało, zastąpiła je
nieopisana fascynacja. Zerwał się z krzesła i podbiegł do studni. Powoli
obszedł ją po czym zajrzał do środka.
– Jak
myślisz… Czy to był duch? – zapytał, nie wyciągając głowy ze studni, co
spowodowało, że jego głos był naprawdę przerażający. Podszedłem nieco mniej
odważnie do niego.
-6-
– Nie mam
pojęcia. Ale dlaczego tylko same jego nogi? Jakby to był duch, to chyba
powinien być cały…
– Może ktoś
wpadł do tej studni? I teraz to oznajmia. Chyba gdzieś słyszałem podobną
historię, nie z całym duchem, ale tylko z odgłosem bijącego serca pod podłogą,
czy coś takiego.
Aż ciarki
mnie przeszły
– Nie wiem… znam
się na duchach.
I faktycznie
tak było. Z duchami jak do tej pory miałem do czynienia tyle, że jednego
uderzyłem w nos, kiedy z krzykiem „BUUU!” wyskoczył mi zza pleców podczas
zwiedzania podziemi w Chełmie. Okazało się jednak, że jak na ducha klnie
całkiem po ludzku. I po ludzku ma rozbity nos. Z resztą nic dziwnego. Był to
pracownik tych podziemi w czymś w rodzaju białego prześcieradła. Jego zadaniem
było straszenie turystów zwiedzających
trasę. Mnie przestraszył, i skończyło się to tak, że ja oraz Edyta zostaliśmy
wyproszeni z podziemi za rozboje.
– Musimy to sprawdzić.
Kiedy ostatnim razem to widziałeś? – zapytał Piotrek, a podniecenie wręcz
emanowało z jego twarzy.
– Dwa
tygodnie temu… chyba o podobnej porze.
Spojrzał na
zegarek.
– Siedem po
czwartej. Zaczaimy się tu jutro przed czwartą i spróbujemy to nagrać –
powiedział podekscytowany, a ja nie miałem wyjścia, więc się zgodziłem. Jednak,
ku mojej ogromnej uldze, ani następnego dnia ani w niedzielę do chwili naszego
odjazdu widmowe stopy już się nam nie pokazały.
-7-
Cały tydzień
przekopywaliśmy razem z Piotrkiem Internet w poszukiwaniu pojawiających się
części ciała ducha. Możecie mi uwierzyć, że naczytaliśmy się tylu głupot, że
nie było łatwo zasypiać we własnym łóżku i ciemnym pokoju. Wszystko też trzeba
było zataić przed Edytą, bo gdyby się dowiedziała, że to piękne siedlisko
nawiedzają stopy, to musiałbym pożegnać się z tym miejscem w trybie
przyśpieszonym, a wcale tego nie chciałem. Tak naprawdę nie znaleźliśmy nic, co
byłoby godne jakiejkolwiek uwagi.
Następny
wypad do Spiczyna zaplanowany był na piątek o siódmej rano tak, aby jak
najwcześniej wziąć się za robotę. Zaspałem. Obudziłem się po dziewiątej, a
zanim doprowadziłem się do porządku, dochodziła dziesiąta. Zadzwoniłem do
Piotra i obudziłem go.
Po godzinie
trzynastej minęliśmy tabliczkę Spiczyn. Zjechaliśmy z szosy na drogę gruntową
prowadzącą do mojej posesji i Renault Kangoo Piotrka zagrzebał się w błocie i
koleinach. Był to owoc pracy kilku ulew, które postanowiły na trochę zabawić
nad Lubelszczyzną. Tak czy inaczej, nie byliśmy w stanie ruszyć auta. Do mojego
ranczo został kilometr. Przenieśliśmy z Kangura Piotrka najbardziej delikatne
przedmioty do domu. Były to dwie zgrzewki piwa, które z każdym krokiem w błocie
ciążyły coraz bardziej. Dalszy plan był prosty - Piotrek zostaje pod domem i
czeka aż znajdę sąsiada z ciągnikiem. Ja oczywiście musiałem znaleźć takiego
sąsiada.
-8-
Gdy tylko
odszedłem od domu rozpadał się deszcz.
– Jak ja się
w to wpakowałem?! – powtarzałem sobie po drodze, ociekając wodą lub wdeptując w
kałuże, tak czy inaczej będąc mokrym. W trzech najbliższych domach, które
odwiedziłem, poinformowano mnie, że rodzice udali się na festyn w pobliskich
Zawieprzycach, więc odszedłem z kwitkiem. Do czwartego dotarłem tylko do
furtki, gdzie pies, który najwyraźniej chciał odgryźć mi głowę również
poinformował mnie, że nikogo nie ma w domu. Deszcz przestał padać i wyjrzało
słońce. Natychmiast zrobiło się parno. Byłem już wykończony, ale „do pięciu
razy sztuka” jak mówi zmodyfikowane przysłowie.
Wszedłem
ostrożnie na podwórek piątej posesji, uważnie rozglądając się, czy nie ma tam
psa. Nie zauważyłem. Prawda była taka, że nie zauważyłem go w tamtej chwili.
Moją uwagę przykuł raczej zgrabnie zrzucony stos szarych, nieco połamanych
desek oraz przyczepa wyładowana topolowymi balami.
– Więc to tu
zniknęło – powiedziałem sam do siebie i wtedy z niewielkiego otworu w dolnej
części stodoły wybiegł, a właściwie wyleciał pies. Prawie udało mi się zerwać
do biegu, ale kiedy się zorientowałem, że to i tak było by bezsensowne, psu
skończył się łańcuch. Jeszcze chwilę zajęło mi zauważenie, że zwierzę w
najmniejszym stopniu nie jest mną zainteresowane, tylko przywarło do jednej ze
ścian stodoły i zaczęło drżeć, żałośnie ujadając.
-9-
Zobaczyłem,
co je tak wystraszyło. Przez zmurszałe deski przeniknęła widmowa dłoń, poniżej
podążała jej śladem bezkształtna masa, również prawie przejrzysta. Nim dotarła
do psa on rzucił się skomląc z powrotem do otworu w stodole.
W mojej
kieszeni zawibrował telefon. Mechanicznie, nie mogąc oderwać oczu od tego, na
co patrzyłem, odebrałem i przyłożyłem do ucha, to był Piotrek.
– Stopy!
Słyszysz? Pojawiły się! Kończę nagram to!
Stałem tak
nadal z telefonem przy uchu, patrząc na to zjawisko, które, gdyby nie wyraźna
dłoń wziąłbym za grę światła. Duch okrążył ceglany filar stodoły i przeniknął
przez deski, jak można się tego domyśleć pies ze skowytem wybiegł na zewnątrz.
- skul mordę!… – huknęło za mną. Aż podskoczyłem obracając się, na ganku domu, do którego
miałem właśnie zapukać, pojawił się niski mężczyzna, pewnie po czterdziestce, ale
oceniając na oko był około sześćdziesiątki. Flanelowa, poplamiona koszula
wychodząca z przydużych płóciennych portek, których jedna nogawka była w
gumofilcu, druga na gumofilcu, dawno nie golona broda miała odcienie od siwego
do żółtego zaraz przy ustach, na głowie wyciuchana maciejówka. Mężczyzna
przyjrzał mi się i pobladł.
– Nie dzwoń
pan na policję. Dogadamy się jakoś, nie? – powiedział, przeciągając każde słowo
już prawie nieznaną wschodnią gwarą.
-10-
Zrozumiałem,
że nadal trzymam telefon przy uchu. Nonszalancko odsunąłem go i teatralnie
drugą ręką nacisnąłem środek wyświetlacza. Musiało to wyglądać tak jakbym
właśnie się rozłączył, bo niski mężczyzna odetchnął i wyraźnie się uspokoił
powracając do chyba naturalnych czerwonawych barw.
– Najpierw
potrzebuję ciągnika – powiedziałem twardo z udawaną pewnością siebie. Gdybym
miał krótkie spodnie na pewno by zauważył, że moje nogi są teraz jak z ciepłego
wosku.
– Łoo! Łoo!
Panie! Ciungnik za parę desek?! – prawie to krzyknął, a moje nogi zrobiły się
jeszcze miększe.
– Nie, trzeba
wyciągnąć mi ciągnikiem auto z błota – powiedziałem wyraźnie artykułując każdy
wyraz. Mężczyzna najwyraźniej potrzebował chwili na przetworzenie sobie w
pamięci polskiego na miejscowy. W końcu przemówił ze śpiewnym akcentem.
– Ano. Da się
zrobić.
Pies zaskomlał
i wbiegł do stodoły, a ja widziałem wyraźnie to, co z niej właśnie wychodzi.
– I tak co
piątek! Bydle robi tyle rumoru, że zmarłego by zbudził. A u co, u te błyski co
krążą – powiedział schodząc z ganku.
– Zawsze tak
było? – zapytałem zaciekawiony.
– Ano chiba
ta, ale jak był uwiązany u obory – wskazał palcem niewielki murowany budynek, a
ja zobaczyłem, jak coś w nim właśnie niknie – to taki jazgot wszczynał, żem
myślał, że uduszę. I to ni ten jeden. Od małego, jak żem tu, każdy pies w
piątki wariował. Ksiudz ojcu jeszcze mówił, że pewnie postu w piątek nie
przestrzega i go bydlęta napominają. Ale co un tam wiedział. Ni tylko u nas psy
warują. U Wolaków w piątki, konie w stajni dęba stojo.
-11-
Tym razem ja
musiałem przetłumaczyć w głowie lokalny zaśpiew na polski. Zrozumiałem, że coś
zaczynało się układać. Tyle, że nie byłem jeszcze w stanie tego nazwać. Nie
przeciągałem rozmowy. Mój przemiły sąsiad poszedł po ciągnik i w ciągu
piętnastu minut byliśmy pod Kangurem Piotrka.
Kolega musiał
widzieć nadjeżdżający traktor i już na nas czekał. Miejscowy podholował nas pod
mój dom i na odjezdne zapytał, siląc się na coś, co prawie przypominało
uśmiech:
– No i co?
Już myśmy kwita, ni?
– Jeszcze ni,
ale już jest bliżej – odparłem, ukazując mu mój uśmiech. Zmarkotniał i splunął
na ziemię.
– Ano. Byleś
ni przesadzał za te próchno. W końcu sąsiady jesteśmy ni?
– Ano chiba
ta – powiedziałem naśladując jego wymowę. Zlustrował spojrzeniem mnie i
Piotrka, pokręcił zniechęcony głową i odjechał.
– O co
chodziło? – zapytał Piotrek, kiedy ciągnik oddalił trochę od nas, ale nie
pozwolił mi wyjaśnić. – Słuchaj, dokładnie o szesnastej stopy pojawiły się
znowu, okrążyły kilka razy studnię i zniknęły.
– Nagrałeś? –
przerwałem mu.
– Tak, tyle
że… sam zobacz.
Wyjął telefon
i włączył film. Na nagraniu widoczna była tylko studnia i nic więcej, nie
licząc drżenia ręki Piotrka i kilku niecenzuralnych epitetów padających z
głośników.
– Nic z tego.
Ja to widziałem, ale obiektyw jakoś nie.
-12-
Opowiedziałem
mu historię z psem i to, co widziałem przy stodole naszego wybawcy z traktorem.
Przez cały piątek nie byliśmy w stanie wpaść na nic, co miałoby jakiś sens. Co
prawda już wiedzieliśmy, że zjawisko jest cykliczne, dzieje się od dawna w
określonym dniu i o określonej godzinie, ale żaden z nas nie mógł wyciągnąć z
tego jakichkolwiek wniosków.
Niestety
prace remontowe, a może raczej, jak dotychczas, rozbiórkowe również ani trochę
się nie posunęły. Byliśmy tak pochłonięci rozwikłaniem tej zagadki, że nawet
nie zwróciliśmy uwagi na to, kiedy pierwsza zgrzewka piwa się opróżniła. Zaraz
po niej zniknęły dwie butelki nalewki, cichego zabójcy, którego produkował
ojciec Piotrka. Rano, około siódmej, obudziły mnie ślimaki. Chyba zza ściany i
drzwi słyszałem jak głośno przeżuwają trawę, potem dopadł mnie Piotrek, na moje
oko zbyt pobudzony jak na ilość płynów, którą spożyliśmy zeszłej nocy.
– Rozbierzmy
studnię! – powtarzał, potrząsając mną zdecydowanie zbyt mocno, zważywszy na mój
obecny stan.
– Ale po co?
– wydaje mi się, że właśnie to wtedy powiedziałem, słysząc ten niedorzeczny
pomysł i czując, jak mój kac się nasila.
– Nie wiem…
jeszcze tego nie wiem. Ale może to nam coś wyjaśni.
Nadal mną
potrząsał. Więc nie miałem wyjścia i musiałem wyjść z łóżka. Jak tylko wstałem,
to nie bardzo mogłem odpowiedzieć na pytanie, gdzie powinna znajdować się
studnia - czy drabinką na strych, czy może gdzieś w dużej izbie. Całe
szczęście, Piotrek pomógł mi i z tym problemem. Wyprowadził mnie na zewnątrz i
od razu zaatakowało mnie wściekłe słońce. Po kubku kawy i godzinie letargu
mogłem wziąć się do pracy. Za pomocą przecinaków i młotków odkuwaliśmy z
cembrowiny cegłę po cegle. Dla mnie ta straszna praca w pełnym słońcu trwała w
nieskończoność, co parę minut musiałem wkładać głowę do wiadra z wodą i chwilę
odpocząć w cieniu.
-13-
Kiedy
studzienny murek sięgał nam do kostek, zauważyliśmy pewną odmianę. Cegły na tej
wysokości były inne. Były nieco większe, mniej więcej o jedną czwartą, od
wcześniejszych, oprócz tego na każdej cegle dolnego rzędu były odciśnięte
litery: JNG. To był jakiś konkret, coś, co było twarde i czego można było
dotknąć.
Piotrek
pobiegł do domu. Wrócił po krótkiej chwili z plecakiem. Wrzucił jedną z cegieł
do środka i wyprostował się dumnie.
– Idziemy do
twojego przyjaciela, coś jest ci chyba winien.
Mój nowo
nabyty przyjaciel charkał smarkał i zapluwał się, krzycząc, że to nie jest tyle
warte. Dał się udobruchać dopiero kiedy wyciągnąłem telefon i dałem mu wybór:
albo odda nam wybrane przez nas cegły, i dorzucamy mu zgrzewkę piwa, albo to.
Pomachałem mu telefonem przed nosem. Nie zastanawiał się długo i pozwolił nam
powydłubywać cegły z filarów stodoły oraz z obórki. Nie była to łatwa praca,
mimo że kac był już o wiele słabszy. Wydobyte przez nas cegły musieliśmy
błyskawicznie zastępować świeżymi, gospodarz rozrobił nam trochę zaprawy w
dwóch wiadrach, więc uszkodzenia, które wyrządziliśmy, nie powinny znacząco
wpłynąć na konstrukcje budynków. Właściwie, kiedy skończyliśmy wyglądało to
lepiej niż wcześniej. Boczący się na nas miejscowy, z ociąganiem i
przygadywaniem odwiózł nas pod dom. Obiecaliśmy mu kolejną zgrzewkę, jeżeli
uzbiera nam od sąsiadów cegły z podobną inskrypcją. Powiedział, że to
przemyśli. My zabraliśmy się za budowę czegoś w rodzaju studni, ale do
następnego piątku nie mogliśmy ocenić rezultatów.
-14-
Kolejny
tydzień ciągnął się okropnie. Do Spiczyna wróciliśmy już w czwartek w nocy.
Okazało się, że sąsiad faktycznie przemyślał propozycję, bo na podwórku leżał
stos dowiezionych cegieł. Nie rzucam obietnic na wiatr, zawieźliśmy mu więc
skrzynkę piwa. Nowy budulec ułożyliśmy na naszej nowej studni i zostało tylko
czekać do szesnastej. Ten czas umilaliśmy sobie pracą przy domu. Starą studnię,
a może raczej to, co z niej zostało - wielki otwór w ziemi - przykryliśmy
zbitymi ze sobą deskami, żeby nikt czasem do niej nie wpadł.
Kiedy alarm
nastawiony w telefonie zawibrował za pięć czwarta, z podnieceniem usiedliśmy
naprzeciw naszego dzieła. Pojawiło się, jak zawsze nagle, i nie spodziewaliśmy
się ani trochę tego co się pokazało. Różne części ciała na przypadkowych
wysokościach. Czyli część twarzy poniżej dłoni, ramie przy stopach, fragment
torsu obok kolana, i mnóstwo bezkształtnych kawałków okrążało nasz stos cegieł.
Niektóre poruszały się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, inne przeciwnie. Od
patrzenia na to dostawało się widmowego oczopląsu. Wyglądało to tak, jakby ktoś
ciął mgłę i zmuszał jej fragmenty do szaleńczego tańca.
Piotrek
zorientował się pierwszy. Bez strachu w oczach rzucił się do stosu i zaczął
przekładać cegły - mgła zmieniała kierunki i przeobrażała się, lecz po chwili
znikła. Na podstawie pamięci, z tego co widzieliśmy, próbowaliśmy poukładać
cegły, ale bez obejrzenia rezultatów nie było na to szans. Wpadłem na pomysł
ponumerowania ich. Resztę piątku spędziliśmy na nadawaniu numerów cegłom za
pomocą markera.
Nim udało nam
się ułożyć niepełne ciało kobiety w nocnej koszuli okrążającej ceglaną studnię,
minął już czerwiec i nastała połowa lipca. Nadal nie znaleźliśmy odpowiedzi na
to, dlaczego duch nawiedza cegły, mimo uporczywych pytań do wujaszka Google.
-15-
Edyta była tu
dwukrotnie, na szczęście za każdym razem w sobotę, i niczego nie zauważyła.
Zapytała o budowlę na środku podwórka. Piotrek odpowiedział z naiwną prostotą:
– To cegły.
Prychnęła i
straciła tym zainteresowanie.
W środę
dziewiętnastego lipca, w dzień czerwonego kapturka, jak podpowiadał mi
kalendarz, zadzwonił do mnie mój przyjaciel i z podnieceniem w głosie
przeczytał mi pewną legendę, w której to niejaki Jan Nepomucen Granowski, w
Zawieprzycach miał zamurować w lochu, żywcem, piękną greczynkę Teofanię, jej
kochanka, a później brata. Piotr z drżeniem w głosie krzyczał do słuchawki:
– To musi być
to! Kiedy zamek zaczynał podupadać, chłopi, najpewniej po cichu, wynosili
wszystko, co mogłoby się przydać, w tym i cegły, i tak trafiły one na twoją
posesję i do sąsiadów.
Poprosiłem, żeby wysłał mi link do tej legendy
i rozłączyłem się, aby móc spokojnie to przeczytać. Teraz już wiedziałem, o co
chodzi, miałem to napisane, czarno na białym. Chodziło o okrutne morderstwo, którego
dokonano, co prawda paręset lat temu, ale jednak. Legenda mówiła o białej damie,
która pojawiała się czasem na ruinach zamku w Zawieprzycach. Wiedziałem, że ta
legenda kłamie, ponieważ biała dama pojawia się w Spiczynie, punktualnie o
szesnastej w piątki, kilkukrotnie okrąża budowlę, którą zrobiłem na własnej
działce obok własnej dziury, która kiedyś była studnią, i znika, aby pojawić
się w następny piątek i wykonać swój pośmiertny taniec. Pewnie biała dama
kiedyś faktycznie pojawiała się na ruinach, ale ją rozczłonkowano, rozkradziono
i wmurowano w chlewy i stodoły.
Zmroziło mi to
krew w żyłach. Uświadomiłem sobie, że na podwórku mam ducha zamurowanej
kobiety. Co gorsze, właśnie poznałem jej imię. Dopóki nie byłem do końca
przekonany, że jest to duch i nie znałem jego imienia, nie było to takie
straszne, może dziwne, ale nie straszne. Z tą informacją moje nastawienie
całkowicie się odmieniło. Byłem najzwyczajniej w świecie przerażony. Poczułem
się tak, jakbym otworzył drzwi, których nigdy nie powinien otwierać żaden
śmiertelnik, na domiar złego przeszedłem jeszcze przez ich próg. Nie chciałem
tam wracać już nigdy więcej, ani w sobotę ani w czwartek, a z całą pewnością
nie w piątek.
-16-
W pierwszym odruchu
chciałem od razu wystawić siedlisko na sprzedaż. Nie wiedziałem, co mam ze sobą
zrobić, ale musiałem komuś opowiedzieć tę historię. Nawet jakby mnie wyśmiano.
Opisałem ją, na jednym z forów internetowych poświęconych zjawiskom
nadprzyrodzonym. Od jakiegoś czasu byłem stałym bywalcem takich stron.
Zanim moja historia
dostała sześć polubień i jakikolwiek komentarz, zniknęła ze strony. Myślałem,
że to jakiś błąd i już miałem ją ponownie załadować, lecz w tamtej chwili
zadzwonił mój telefon. Aż podskoczyłem na krześle. Opanowałem się i spojrzałem
na wyświetlacz. Numer nieznany. Ciarki mnie przeszły, ale upomniałem się, że
duchy chyba nie dzwonią. Odebrałem połączenie. Przywitał mnie męski nieco
znużony głos.
– Czy
historia, którą pan opisał, jest prawdziwa?
Oblał mnie
zimny pot. W pierwszej chwili chciałem cisnąć telefonem za okno, tyle, że nie
mogłem. Odnosiłem wrażenie, jakby moja ręka przyrosła mi do ucha, a telefon
utknął jakoś między nią a twarzą. Wydusiłem z siebie tylko:
– Kto mówi?
Westchnienie
i ponownie ten znudzony głos:
– Czy jest
prawdziwa? Tylko tyle.
– Tak –
odpowiedziałem czując, że zaraz mój głos skapituluje, tak jak moja ręka.
– W takim
razie chciałbym zobaczyć to miejsce - człowiek po drugiej stronie słuchawki
ożywił się znacznie i zrobił się nieco uprzejmy. Nie wiem dlaczego, ale zgodziłem
się i umówiłem na najbliższy piątek w Spiczynie.
-17-
Pojechałem na
miejsce razem z Piotrkiem, sam bym się nie odważył, i z siekierą w bagażniku,
bez niej też bym się nie odważył. Kiedy dotarliśmy, z wielką ulgą zauważyłem,
że będę miał do czynienia z człowiekiem, który ma krew i kości, i ładny
samochód zaparkowany na moim błocie. Mężczyzna, który rozmawiał ze mną przez
telefon, z wyglądu nie był tak straszny, jak mi się wydawało. Był niski,
łysiejący i pulchny. Raczej w typie biurokraty, krecia niż istoty spoza tego
świata. Piotrek zarzucił go od razu pytaniami rodzaju: Czy jest łowcą duchów
lub pracuje dla czegoś w rodzaju archiwum X. Ale nasz gość tylko się zaśmiał.
Okazał się być jakimś badaczem, bliżej nieokreślonym naukowcem. Piotrek
oznajmił, że nic mu nie pokażemy, dopóki nie wyjaśni nam, o co w tym chodzi.
Badacz ponownie się zaśmiał i przystał na ten układ. Pod warunkiem, że nikomu o
tym nie będziemy mówić. I tak nikt by nam nie uwierzył, więc zgodziliśmy się.
Wedle teorii, jak nam tłumaczył, pewien rodzaj ceramiki potrafi kumulować różne
rzeczy - takie, jak na przykład dźwięki, z miejsca, w którym się znajdują.
Dzięki czemu może będziemy kiedyś w stanie posłuchać Chopina w oryginale,
badając wazy lub cegły z miejsc, w których grywał. Nikt nie wie, jak wykonać
taką ceramikę i najczęściej udaje się to przez przypadek. Posłużył się
przykładem wazy z kultury Łużyckiej, na której nagrana była rozmowa
rzemieślnika i kogoś obcego podczas tworzenia tejże wazy. Wszystkie tego typu
znaleziska były zbierane, badane i utajniane, a jeżeli coś trafiało do opinii
publicznej, odpowiednie służby zajmowały się tym, żeby opinia publiczna
potraktowała to jako żart. Jego teoria nieco się rozszerzała. Wierzył w to, że
ceramika jest w stanie zapisać również silne emocje, które emanują obok niej i
nie mają żadnego innego ujścia, więc po prostu zapisują się w wypalonej glinie,
w taki sposób, jak dźwięk można zapisać na woskowym walcu. W odpowiednich
warunkach te emocje mogą być odtwarzane, dopóki tylko ceramika, w tym wypadku cegła,
nie znajdzie się pod wpływem silniejszego ich źródła.
-18-
Byłem
skołowany. Musiał to zauważyć, bo za chwile zapytał mnie, czy wiem, co to jest
echolokacja. Odpowiedziałem mu, że to chyba wydawanie dźwięków, które odbijają
się od przedmiotu i powracają do nas jako informacja, gdzie ten przedmiot się
znajduje. Uśmiechnął się i tłumaczył, że podobnie jest z różnymi rzeczami. Na
przykład: my widzimy rzeczy od których odbijają się fale światła i powracają do
naszego odbiornika, czyli oka, jako obrazy.
Nigdy nie
myślałem o tym w ten sposób, właściwie zmieniło to mój pogląd na realność
wszystkiego co mnie otacza.
Nasz gość
mówił dalej. Był przekonany, że silne emocje działają również jak fale, które
wysyłamy. I z jakiegoś powodu te fale zapisują się w odpowiednio ulepionej lub
wypalonej glinie. Zakończył wykład z miną człowieka zmuszonego do podawania
wiedzy łopatą. Z tego, co do mnie mówił, zrozumiałem tylko to, że kobieta,
którą widzieliśmy, ba! co z trudem układaliśmy w miarę sensowną całość, nie
była duchem, tylko odtworzonym zapisem, jakby ktoś puszczał nam zapętlony
kawałek filmu. To było pocieszające, a przynajmniej mniej straszne.
Odczekaliśmy
we trzech do szesnastej. Teofania nas nie zawiodła, pojawiła się punktualnie,
okrążyła kilkukrotnie swój stos cegieł i rozpłynęła się w powietrzu. Naukowiec
był zachwycony. W tamtej chwili przypominał dziesięciolatka, który jako prezent
urodzinowy dostał pudełko klocków lego dwukrotnie przewyższające go wzrostem.
Wyciągnął telefon i pośpiesznie odbiegł od nas, poza granice słyszalności.
Długo rozmawiał, zamaszyście gestykulując, aż z uśmiechem na twarzy powrócił do
nas.
– Ile? –
zapytał mnie. A w tamtej chwili jeszcze nie wiedziałem, o co mu chodzi.
– A jaka jest
propozycja? – zapytał Piotrek, który był szybszy ode mnie w kojarzeniu faktów.
-19-
Badacz podał
cenę, wysoką cenę. Mi zwisła szczęka, ale Piotrek prychnął wzgardliwie. Padła
kolejna propozycja. Piotrek skwitował ją tym, że za tyle to mogę to wystawić
przez neta dokładając nagranie z duchem. Obaj wiedzieliśmy, że nie da się
nagrać Teofanii. Naukowiec też powinien o tym wiedzieć, bo przecież czytał moją
historię, ale najwidoczniej i na całe szczęście, był chyba zbyt pochłonięty
negocjacjami, żeby o tym pamiętać. Ponownie się oddalił i rozmawiał przez
telefon. Kiedy wrócił, wyglądał na człowieka twardego, zdecydowanego i
składającego ostateczną propozycję. To było dużo pieniędzy, bardzo dużo. Nie
mogłem się nie zgodzić, i tego nie zrobiłem.
Dwa miesiące
później budowałem od nowa własny dom, pod samym Zamościem. Ilu
dwudziestoczterolatków może się pochwalić, że buduje wielki dom pod miastem, za
własne pieniądze? Piotrkowi za twarde negocjacje i wszelką pomoc oddałem
dwadzieścia procent mojej wygranej. Na więcej się nie zgodził. I tak dobrze,
powiedziałem. Wygranej. Okazało się, że strzeliłem szóstkę w Totka.
Przysiągłbym, że nawet nie skreślałem żadnego kuponu.
Przepisałem
swoją nieruchomość na własność pewnej fundacji i parę dni później, zwykłą
pocztą, przyszedł do mnie zwykły list, ze skreślonym kuponem w środku. Dziwnym
zbiegiem okoliczności wygrana idealnie pokrywała się z ustaloną przeze mnie, a
właściwie Piotrka, kwotą za pewne siedlisko w Spiczynie. Należało co prawda
odliczyć od niej podatek, ale to było do przełknięcia.
Piotr, kiedy
przyjeżdżał mnie odwiedzić na placu budowy, zawsze naśmiewał się, że z wielką
starannością sprawdzam czy przywiezione cegły są nowe, a ja, faktycznie, bardzo
rygorystycznie tego przestrzegałem. Jak na tamtą chwilę miałem stanowczo dosyć
przygód ze starym surowcem i nagranym na niego echem przeszłości. Wolałem
nagrywać swoje własne przeżycia na czystych ścieżkach.
Pomysł na to
opowiadanie wpadł mi do głowy dosyć dawno temu. Tylko moje lenistwo utrzymywało
mnie z dala od klawiatury. Jako uczestnik Majówki Historycznej właśnie w
Zawieprzycach usłyszałem legendę o nieszczęsnej Teofanii i jej duchu
pojawiającym się na ruinach zamku. Od razu przyszło mi do głowy, jak wyglądałby
duch zamku, w którym zabrakło ścian, które były świadkiem jego uduchowienia. I ot,
cały powód popełnienia tej dykteryjki.
Co do cegieł, waz i, ogólnie rzecz biorąc, ceramiki i zapisanych w niej dźwiękach, usłyszałem to chyba w Teleekspresie, ale nie mam pewności, czy to nie był odcinek nadawany pierwszego kwietnia.
Natomiast pomysł, aby stworzyć bohatera, o którym nie wiadomo nic poza tym, że ma ojca, narzeczoną i pochodzi z Zamościa podsunął mi Michał Wajdyk (za co bardzo mu dziękuję). Przez niego teraz sam będę się zastanawiał, czy osoby, które znają mnie i czytają ten tekst, będą słyszeć mój głos, który opowiada im tę historię :D Pisząc ją chciałem, aby czytelnik miał wrażenie, że opowiada mu ją ktoś znajomy przy ognisku czy piwku, a co za tym idzie, nie ma potrzeby bohatera przedstawiać z imienia ani opisywać, kierując się zasadą „koń jaki jest każdy widzi”. Mam nadzieję, że udało mi się ten efekt osiągnąć.
Podziękowania dla Agaty Pietrzykowskiej za poprawienie tekstu oraz dobre rady po jego pierwszym przeczytaniu.
Dziękuje również Tomaszowi Gomole za zezwolenie na kradzież jego własnej anegdotki o Duchu Bieluchu, opowiedzianej kiedyś przy kieliszku wina.
Naprawdę świetne opowiadania!!! Przeczytałam że smakiem, lecz czuję niedosyt i proszę o JESZCZE ! Kiedy następne ???
OdpowiedzUsuń