środa, 26 lipca 2017

Szumy przeszłości






– Ahoj, przygodo! – powtarzałem sobie, pełen podekscytowania, zasłyszany tekst, kiedy już trzymałem dokumenty potwierdzające moją nową własność. Był to dom we wsi Spiczyn, położony między meandrami rzeki Wieprz. Otoczony polami, łąkami, lasami, a przede wszystkim rzeką, w taki sposób, że miało się wrażenie, iż znajduje się na półwyspie. Nowy nabytek kosztował mnie piętnaście tysięcy, ale ilu dwudziestoczterolatków może się pochwalić, że ma własny dom.

Najważniejsze było jednak to, że z tego miejsca najbliżej było donikąd.
Od Lublina, czyli największego miasta Lubelszczyzny, dzieliło mnie dwadzieścia trzy kilometry, Łęczna oddalona była o piętnaście kilometrów, a mój rodzinny Zamość zaczynał się na dziewięćdziesiątym dziewiątym kilometrze. Czyli dość daleko, żeby można było odpocząć, i w sumie na tyle blisko, żeby można było powrócić, kiedy odpoczynek już zmęczy za bardzo.

Przed podpisaniem umowy byłem tam dwukrotnie, pierwszy raz samotnie, na oględziny tego urokliwego miejsca, kiedy dostałem cynk od znajomego, że właściciel chce się go pozbyć. Za drugim razem z ojcem, Edytą i co ważniejsze, ówczesnym gospodarzem wyposażonym w komplet kluczy do domu, w którym wcześniej byłem, wchodząc przez okno. Na pięćdziesięcio-arowej działce stał niewielki, dwuizbowy drewniany domek obity pomalowaną na żółto płytą pilśniową i pokryty eternitem, murowany chlewik, w którym oczami wyobraźni już widziałem mój warsztat snycerski. Była tam też rozpadająca się stodoła, trzymająca się tylko dzięki temu, że po jej obu stronach rosły potężne topole. W obejściu znajdowała się wiekowa studnia z ceglaną cembrowiną i drewnianym kołowrotem, który od jakiś trzech dekad musiał błagać o naprawę.



-1-



Wszystko tam było cudowne, chociaż moja narzeczona Edyta w żadnym razie nie podzielała mojego zdania. Przeszkadzało jej to, że rzeka jest za blisko, komary, bobry, sarny i ogólnie alergia na wszystko. W trakcie jak byłem właścicielem tego miejsca, była tam zaledwie dwukrotnie i to niechętnie.

Kiedy pierwszy raz od zakończenia pielgrzymki od urzędu do notariusza i od notariusza do urzędu jechałem tam jako prawomocny gospodarz z plecakiem pełnym młotków, gwoździ i, ogólnie rzecz biorąc, ciężkiego żelastwa, nie spodziewałem się, że dojazd środkami komunikacji będzie taki trudny. Najpierw Zamość-Łęczna później Łęczna-Spiczyn, a na koniec piesze błądzenie po miejscowości przez około cztery kilometry.

– Witaj przygodo… – powtarzałem sobie, idąc z potwornie ciężkim plecakiem, smagany majowym deszczem i wiatrem, zastanawiając się, czy zabrałem ze sobą jakieś suche ubrania. Okazało się, że nie.

Na miejscu dowiedziałem się, że już nie mam stodoły - bobrom najwidoczniej nie podobała się jedna z topoli i obaliły ją wzdłuż rzeki, stodoła poszła śladem drzewa, tworząc malownicze rumowisko najeżone połamanymi deskami. Jednak jedyne, co mnie wtedy interesowało, to wysuszenie ubrań oraz ogrzanie się. Porządnie napaliłem w kaflowej kuchni, jedynym piecu znajdującym się w domu, rozebrałem do naga, a mokre ciuchy obłożyłem dookoła pieca. Komin nie był drożny, o czym wcześniej nie wiedziałem. Dosyć szybko znalazłem się na zewnątrz w deszczu, nagi jak mnie pan Bóg stworzył, czekając, aż polana w piecu się wypalą, a przez okna przestaną wydobywać się chmury dymu.



-2-



– … przygodo! – powtarzałem sobie wściekły, trzęsąc się jak osika przed domem. Deszcz, ni z tego ni z owego, przestał padać, co wyglądało tak, jakby ktoś zakręcił wodę w kranie i natychmiast pokazało się słońce. Nie było to w sumie takie dziwne. Maj znał tylko dwa stany skupienia – upalny lub deszczowy i bardzo lubił je ze sobą mieszać. Łąki momentalnie zaczęły parować i nie było nic widać. W odległości jakichś trzydziestu metrów otaczała mnie ściana falującej bieli. Na domiar złego zrobiło się tak duszno, że prawie nie było czym oddychać. I kiedy myślałem, że już nic gorszego się nie wydarzy, stało się coś jeszcze.

Ale to ukazało się przy ceglanej studni. Pojawiły się tam… jak bym nie chciał tego nazwać, widmowe, na wpół przezroczyste stopy i zaczęły dookoła niej chodzić. Same stopy, jakby zrobione z unoszącej się na łące pary wodnej. Strach mnie sparaliżował. Przez długą chwile nie mogłem się poruszać, moje ciało zachowywało się, jakby było wykonane z żelbetonu, a serce z całą pewnością musiało być na wysokości przełyku, aż gardło mnie bolało od jego szybkich uderzeń. W jednej chwili zrobiło mi się tak gorąco, że się cały spociłem. Widmowe stopy wykonały kilka okrążeń wokół ceglanej cembrowiny i rozpłynęły się w powietrzu. Wszystko to trwało może z trzy minuty, ale ja i tak odnosiłem wrażenie, że patrzę na to od dobrej godziny. Kiedy to się skończyło, długo jeszcze stałem, nie mogąc się ruszyć, oparty o drzwi mojego domu. Kiedy strach mnie powoli opuścił, podszedłem do studni. Na ziemi nie było ani śladu odcisku.



-3-



Tego dnia rozmyśliłem się z planów remontowania, jak i zostania tu na noc. Wpadłem do domu, ubrałem się i wybiegłem łapać autostop do Zamościa. Nie było to wcale takie proste. Ci, co się zatrzymywali, niechętnie zabierali ze sobą mokrego człowieka pachnącego wędzonką. Powrót do Zamościa zajął mi pięć godzin.

Dopiero dwa tygodnie później przyjechałem z powrotem do Spiczyna. Pierwszy tydzień byłem zajęty przeziębieniem, którego się nabawiłem, oraz słuchaniem Edyty, która w kółko powtarzała – Po co ci to było? – Wmówiłem sobie, że przezroczyste stopy, które nawiedzają moją studnię, były efektem halucynacji powstałych na skutek wychłodzenia organizmu oraz nawdychania się dwutlenku węgla, a przynajmniej dość rozsądnie to brzmiało.

Drugi tydzień spędziłem, czytając najróżniejsze poradniki remontowe typu „Piękny dom” i „Remont na 102!”. W poradnikach serialowi aktorzy wiercili dziury w ścianach, ustawiali pustaki i tynkowali ściany z minami, na których wypisane były słowa: „Spójrz jakie to proste.”. Byłem naiwny i im uwierzyłem. Na szczęście udało mi się namówić mojego kolegę z czasów technikum, żeby pojechał ze mną i mi trochę pomógł, co było podwójnym strategicznym posunięciem. Po pierwsze, Piotrek miał samochód. Po drugie, pracował w firmie ojca zajmującej się wykończeniami wnętrz. Coś musiał się znać na remontach.



-4-



Kiedy dojechaliśmy na miejsce, zauważyłem, że nie ma obalonej topoli, jak i co ładniejszych desek z przewróconej stodoły. Za to jest sporo trocin w miejscu leżącego drzewa i dwa ślady wygniecione w trawie, zapewne po ciągniku z długą przyczepą. Resztki  drewnianego płotu okalającego część mojej posesji,  które wcześniej i tak bardziej leżały niż stały, zostały po prostu staranowane.  W ten sposób dowiedziałem się, że mam gdzieś pomocnego sąsiada, który przybędzie w potrzebie. Chociaż wolałbym, gdyby ze mną to wcześniej uzgadniał.

Piotrek oglądający moje nowe włości z trudem powstrzymywał się od sarkazmu i ironii. Ograniczył to do przeciągłych gwizdnięć mających na celu uświadomienie mi ilości pracy i kosztów remontu.

Zaczęliśmy od pozbycia się ptasich gniazd z komina oraz dokładnego przetkania go, co zrobiliśmy za pomocą ciężarka na sznurku. Piotrek miał ze sobą parę elektronicznych zabawek takich jak czujnik CO2, mikromanometr i inne urządzenia, bez których byśmy sobie nie poradzili. Kiedy ogień w piecu palił się, nie wypełniając całego domu dymem, przeszliśmy do zrywania dykty, którą był obity cały dom. Uwierzcie mi na słowo, aktorzy z kolorowych magazynów typu „Piękny dom”, mówiący „Nie takie to trudne”, kłamią w żywe oczy. To była nudna, monotonna i ciężka praca, żeby pozbyć się całej pilśniowej płyty, jak i wystających z brusów gwoździ, którymi była przybita. Wyglądało to, tak jakby ktoś strzelał gwoździami ze strzelby w ściany domu lub miał jako misję życia wbić sto gwoździ dziennie w przeciągu dekady. Brus pod płytą, na moje szczęście, okazał się zdrowy, ani śladu próchna, co nawet Piotrka wprowadziło w stan zdziwienia.



-5-



Dochodziła szesnasta i był najwyższy czas na przerwę z puszką piwa w jednym ręku i kiełbasą w bułce w drugim. Rozsiedliśmy się przed domem na przywiezionych ze sobą krzesłach ogrodowych i kiedy już miałem w ustach pierwszy kęs kiełbasy to, co mnie wypędziło ze Spiczyna za pierwszym razem, pojawiło się ponownie - widmowe stopy zmaterializowały się z powietrza i, jakby nigdy nic, rozpoczęły obchód wokół studni. Włosy stanęły mi dęba. Czyli to jednak nie były halucynacje ani przywidzenia. Pomyślałem, że może coś złego się dzieje z moją głową, ale te obawy rozwiał Piotrek, który zaczął dziwnie bulgotać nosem próbując złapać oddech. Obejrzałem się na niego. Był biały jak ściana, wybałuszone oczy śledziły ruch przy studni, a z ust wystawało mu prawie pół pęta kiełbasy, oblepionej keczupem. Bułka w której była, leżała mu teraz u stóp. Niewiele myśląc złapałem za wystającą kiełbasę i wyciągnąłem odblokowując mu drogi oddechowe. Piotrek odetchnął głęboko, krzyknął krótko i natychmiast zamknął usta. Spojrzałem na studnię. Stopy zniknęły. Mój przyjaciel ochrypłym głosem cichutko zapytał:

– Widziałeś to?

– Tak, i to już drugi raz – odpowiedziałem, zniżając głos.

Wyraz jego twarzy zmienił się. Przerażenie niemal już całkowicie wyparowało, zastąpiła je nieopisana fascynacja. Zerwał się z krzesła i podbiegł do studni. Powoli obszedł ją po czym zajrzał do środka.

– Jak myślisz… Czy to był duch? – zapytał, nie wyciągając głowy ze studni, co spowodowało, że jego głos był naprawdę przerażający. Podszedłem nieco mniej odważnie do niego.



-6-



– Nie mam pojęcia. Ale dlaczego tylko same jego nogi? Jakby to był duch, to chyba powinien być cały…

– Może ktoś wpadł do tej studni? I teraz to oznajmia. Chyba gdzieś słyszałem podobną historię, nie z całym duchem, ale tylko z odgłosem bijącego serca pod podłogą, czy coś takiego.

Aż ciarki mnie przeszły

– Nie wiem… znam się na duchach.

I faktycznie tak było. Z duchami jak do tej pory miałem do czynienia tyle, że jednego uderzyłem w nos, kiedy z krzykiem „BUUU!” wyskoczył mi zza pleców podczas zwiedzania podziemi w Chełmie. Okazało się jednak, że jak na ducha klnie całkiem po ludzku. I po ludzku ma rozbity nos. Z resztą nic dziwnego. Był to pracownik tych podziemi w czymś w rodzaju białego prześcieradła. Jego zadaniem było straszenie turystów  zwiedzających trasę. Mnie przestraszył, i skończyło się to tak, że ja oraz Edyta zostaliśmy wyproszeni z podziemi za rozboje.

– Musimy to sprawdzić. Kiedy ostatnim razem to widziałeś? – zapytał Piotrek, a podniecenie wręcz emanowało z jego twarzy.

– Dwa tygodnie temu… chyba o podobnej porze.

Spojrzał na zegarek.

– Siedem po czwartej. Zaczaimy się tu jutro przed czwartą i spróbujemy to nagrać – powiedział podekscytowany, a ja nie miałem wyjścia, więc się zgodziłem. Jednak, ku mojej ogromnej uldze, ani następnego dnia ani w niedzielę do chwili naszego odjazdu widmowe stopy już się nam nie pokazały.



-7-



Cały tydzień przekopywaliśmy razem z Piotrkiem Internet w poszukiwaniu pojawiających się części ciała ducha. Możecie mi uwierzyć, że naczytaliśmy się tylu głupot, że nie było łatwo zasypiać we własnym łóżku i ciemnym pokoju. Wszystko też trzeba było zataić przed Edytą, bo gdyby się dowiedziała, że to piękne siedlisko nawiedzają stopy, to musiałbym pożegnać się z tym miejscem w trybie przyśpieszonym, a wcale tego nie chciałem. Tak naprawdę nie znaleźliśmy nic, co byłoby godne jakiejkolwiek uwagi.

Następny wypad do Spiczyna zaplanowany był na piątek o siódmej rano tak, aby jak najwcześniej wziąć się za robotę. Zaspałem. Obudziłem się po dziewiątej, a zanim doprowadziłem się do porządku, dochodziła dziesiąta. Zadzwoniłem do Piotra i obudziłem go.

Po godzinie trzynastej minęliśmy tabliczkę Spiczyn. Zjechaliśmy z szosy na drogę gruntową prowadzącą do mojej posesji i Renault Kangoo Piotrka zagrzebał się w błocie i koleinach. Był to owoc pracy kilku ulew, które postanowiły na trochę zabawić nad Lubelszczyzną. Tak czy inaczej, nie byliśmy w stanie ruszyć auta. Do mojego ranczo został kilometr. Przenieśliśmy z Kangura Piotrka najbardziej delikatne przedmioty do domu. Były to dwie zgrzewki piwa, które z każdym krokiem w błocie ciążyły coraz bardziej. Dalszy plan był prosty - Piotrek zostaje pod domem i czeka aż znajdę sąsiada z ciągnikiem. Ja oczywiście musiałem znaleźć takiego sąsiada.



-8-



Gdy tylko odszedłem od domu rozpadał się deszcz.

– Jak ja się w to wpakowałem?! – powtarzałem sobie po drodze, ociekając wodą lub wdeptując w kałuże, tak czy inaczej będąc mokrym. W trzech najbliższych domach, które odwiedziłem, poinformowano mnie, że rodzice udali się na festyn w pobliskich Zawieprzycach, więc odszedłem z kwitkiem. Do czwartego dotarłem tylko do furtki, gdzie pies, który najwyraźniej chciał odgryźć mi głowę również poinformował mnie, że nikogo nie ma w domu. Deszcz przestał padać i wyjrzało słońce. Natychmiast zrobiło się parno. Byłem już wykończony, ale „do pięciu razy sztuka” jak mówi zmodyfikowane przysłowie.

Wszedłem ostrożnie na podwórek piątej posesji, uważnie rozglądając się, czy nie ma tam psa. Nie zauważyłem. Prawda była taka, że nie zauważyłem go w tamtej chwili. Moją uwagę przykuł raczej zgrabnie zrzucony stos szarych, nieco połamanych desek oraz przyczepa wyładowana topolowymi balami.

– Więc to tu zniknęło – powiedziałem sam do siebie i wtedy z niewielkiego otworu w dolnej części stodoły wybiegł, a właściwie wyleciał pies. Prawie udało mi się zerwać do biegu, ale kiedy się zorientowałem, że to i tak było by bezsensowne, psu skończył się łańcuch. Jeszcze chwilę zajęło mi zauważenie, że zwierzę w najmniejszym stopniu nie jest mną zainteresowane, tylko przywarło do jednej ze ścian stodoły i zaczęło drżeć, żałośnie ujadając.



-9-



Zobaczyłem, co je tak wystraszyło. Przez zmurszałe deski przeniknęła widmowa dłoń, poniżej podążała jej śladem bezkształtna masa, również prawie przejrzysta. Nim dotarła do psa on rzucił się skomląc z powrotem do otworu w stodole.

W mojej kieszeni zawibrował telefon. Mechanicznie, nie mogąc oderwać oczu od tego, na co patrzyłem, odebrałem i przyłożyłem do ucha, to był Piotrek.

– Stopy! Słyszysz? Pojawiły się! Kończę nagram to!

Stałem tak nadal z telefonem przy uchu, patrząc na to zjawisko, które, gdyby nie wyraźna dłoń wziąłbym za grę światła. Duch okrążył ceglany filar stodoły i przeniknął przez deski, jak można się tego domyśleć pies ze skowytem wybiegł na zewnątrz.

- skul mordę!… – huknęło za mną. Aż podskoczyłem  obracając się, na ganku domu, do którego miałem właśnie zapukać, pojawił się niski mężczyzna, pewnie po czterdziestce, ale oceniając na oko był około sześćdziesiątki. Flanelowa, poplamiona koszula wychodząca z przydużych płóciennych portek, których jedna nogawka była w gumofilcu, druga na gumofilcu, dawno nie golona broda miała odcienie od siwego do żółtego zaraz przy ustach, na głowie wyciuchana maciejówka. Mężczyzna przyjrzał mi się i pobladł.

– Nie dzwoń pan na policję. Dogadamy się jakoś, nie? – powiedział, przeciągając każde słowo już prawie nieznaną wschodnią gwarą.



-10-



Zrozumiałem, że nadal trzymam telefon przy uchu. Nonszalancko odsunąłem go i teatralnie drugą ręką nacisnąłem środek wyświetlacza. Musiało to wyglądać tak jakbym właśnie się rozłączył, bo niski mężczyzna odetchnął i wyraźnie się uspokoił powracając do chyba naturalnych czerwonawych barw.

– Najpierw potrzebuję ciągnika – powiedziałem twardo z udawaną pewnością siebie. Gdybym miał krótkie spodnie na pewno by zauważył, że moje nogi są teraz jak z ciepłego wosku.

– Łoo! Łoo! Panie! Ciungnik za parę desek?! – prawie to krzyknął, a moje nogi zrobiły się jeszcze miększe.

– Nie, trzeba wyciągnąć mi ciągnikiem auto z błota – powiedziałem wyraźnie artykułując każdy wyraz. Mężczyzna najwyraźniej potrzebował chwili na przetworzenie sobie w pamięci polskiego na miejscowy. W końcu przemówił ze śpiewnym akcentem.

– Ano. Da się zrobić.

Pies zaskomlał i wbiegł do stodoły, a ja widziałem wyraźnie to, co z niej właśnie wychodzi.

– I tak co piątek! Bydle robi tyle rumoru, że zmarłego by zbudził. A u co, u te błyski co krążą – powiedział schodząc z ganku.

– Zawsze tak było? – zapytałem zaciekawiony.

– Ano chiba ta, ale jak był uwiązany u obory – wskazał palcem niewielki murowany budynek, a ja zobaczyłem, jak coś w nim właśnie niknie – to taki jazgot wszczynał, żem myślał, że uduszę. I to ni ten jeden. Od małego, jak żem tu, każdy pies w piątki wariował. Ksiudz ojcu jeszcze mówił, że pewnie postu w piątek nie przestrzega i go bydlęta napominają. Ale co un tam wiedział. Ni tylko u nas psy warują. U Wolaków w piątki, konie w stajni dęba stojo.



-11-



Tym razem ja musiałem przetłumaczyć w głowie lokalny zaśpiew na polski. Zrozumiałem, że coś zaczynało się układać. Tyle, że nie byłem jeszcze w stanie tego nazwać. Nie przeciągałem rozmowy. Mój przemiły sąsiad poszedł po ciągnik i w ciągu piętnastu minut byliśmy pod Kangurem Piotrka.

Kolega musiał widzieć nadjeżdżający traktor i już na nas czekał. Miejscowy podholował nas pod mój dom i na odjezdne zapytał, siląc się na coś, co prawie przypominało uśmiech:

– No i co? Już myśmy kwita, ni?

– Jeszcze ni, ale już jest bliżej – odparłem, ukazując mu mój uśmiech. Zmarkotniał i splunął na ziemię.

– Ano. Byleś ni przesadzał za te próchno. W końcu sąsiady jesteśmy ni?

– Ano chiba ta – powiedziałem naśladując jego wymowę. Zlustrował spojrzeniem mnie i Piotrka, pokręcił zniechęcony głową i odjechał.

– O co chodziło? – zapytał Piotrek, kiedy ciągnik oddalił trochę od nas, ale nie pozwolił mi wyjaśnić. – Słuchaj, dokładnie o szesnastej stopy pojawiły się znowu, okrążyły kilka razy studnię i zniknęły.

– Nagrałeś? – przerwałem mu.

– Tak, tyle że… sam zobacz.

Wyjął telefon i włączył film. Na nagraniu widoczna była tylko studnia i nic więcej, nie licząc drżenia ręki Piotrka i kilku niecenzuralnych epitetów padających z głośników.

– Nic z tego. Ja to widziałem, ale obiektyw jakoś nie.



-12-



Opowiedziałem mu historię z psem i to, co widziałem przy stodole naszego wybawcy z traktorem. Przez cały piątek nie byliśmy w stanie wpaść na nic, co miałoby jakiś sens. Co prawda już wiedzieliśmy, że zjawisko jest cykliczne, dzieje się od dawna w określonym dniu i o określonej godzinie, ale żaden z nas nie mógł wyciągnąć z tego jakichkolwiek wniosków.

Niestety prace remontowe, a może raczej, jak dotychczas, rozbiórkowe również ani trochę się nie posunęły. Byliśmy tak pochłonięci rozwikłaniem tej zagadki, że nawet nie zwróciliśmy uwagi na to, kiedy pierwsza zgrzewka piwa się opróżniła. Zaraz po niej zniknęły dwie butelki nalewki, cichego zabójcy, którego produkował ojciec Piotrka. Rano, około siódmej, obudziły mnie ślimaki. Chyba zza ściany i drzwi słyszałem jak głośno przeżuwają trawę, potem dopadł mnie Piotrek, na moje oko zbyt pobudzony jak na ilość płynów, którą spożyliśmy zeszłej nocy.

– Rozbierzmy studnię! – powtarzał, potrząsając mną zdecydowanie zbyt mocno, zważywszy na mój obecny stan.

– Ale po co? – wydaje mi się, że właśnie to wtedy powiedziałem, słysząc ten niedorzeczny pomysł i czując, jak mój kac się nasila.

– Nie wiem… jeszcze tego nie wiem. Ale może to nam coś wyjaśni.

Nadal mną potrząsał. Więc nie miałem wyjścia i musiałem wyjść z łóżka. Jak tylko wstałem, to nie bardzo mogłem odpowiedzieć na pytanie, gdzie powinna znajdować się studnia - czy drabinką na strych, czy może gdzieś w dużej izbie. Całe szczęście, Piotrek pomógł mi i z tym problemem. Wyprowadził mnie na zewnątrz i od razu zaatakowało mnie wściekłe słońce. Po kubku kawy i godzinie letargu mogłem wziąć się do pracy. Za pomocą przecinaków i młotków odkuwaliśmy z cembrowiny cegłę po cegle. Dla mnie ta straszna praca w pełnym słońcu trwała w nieskończoność, co parę minut musiałem wkładać głowę do wiadra z wodą i chwilę odpocząć w cieniu.



-13-



Kiedy studzienny murek sięgał nam do kostek, zauważyliśmy pewną odmianę. Cegły na tej wysokości były inne. Były nieco większe, mniej więcej o jedną czwartą, od wcześniejszych, oprócz tego na każdej cegle dolnego rzędu były odciśnięte litery: JNG. To był jakiś konkret, coś, co było twarde i czego można było dotknąć.

Piotrek pobiegł do domu. Wrócił po krótkiej chwili z plecakiem. Wrzucił jedną z cegieł do środka i wyprostował się dumnie.

– Idziemy do twojego przyjaciela, coś jest ci chyba winien.

Mój nowo nabyty przyjaciel charkał smarkał i zapluwał się, krzycząc, że to nie jest tyle warte. Dał się udobruchać dopiero kiedy wyciągnąłem telefon i dałem mu wybór: albo odda nam wybrane przez nas cegły, i dorzucamy mu zgrzewkę piwa, albo to. Pomachałem mu telefonem przed nosem. Nie zastanawiał się długo i pozwolił nam powydłubywać cegły z filarów stodoły oraz z obórki. Nie była to łatwa praca, mimo że kac był już o wiele słabszy. Wydobyte przez nas cegły musieliśmy błyskawicznie zastępować świeżymi, gospodarz rozrobił nam trochę zaprawy w dwóch wiadrach, więc uszkodzenia, które wyrządziliśmy, nie powinny znacząco wpłynąć na konstrukcje budynków. Właściwie, kiedy skończyliśmy wyglądało to lepiej niż wcześniej. Boczący się na nas miejscowy, z ociąganiem i przygadywaniem odwiózł nas pod dom. Obiecaliśmy mu kolejną zgrzewkę, jeżeli uzbiera nam od sąsiadów cegły z podobną inskrypcją. Powiedział, że to przemyśli. My zabraliśmy się za budowę czegoś w rodzaju studni, ale do następnego piątku nie mogliśmy ocenić rezultatów.



-14-



Kolejny tydzień ciągnął się okropnie. Do Spiczyna wróciliśmy już w czwartek w nocy. Okazało się, że sąsiad faktycznie przemyślał propozycję, bo na podwórku leżał stos dowiezionych cegieł. Nie rzucam obietnic na wiatr, zawieźliśmy mu więc skrzynkę piwa. Nowy budulec ułożyliśmy na naszej nowej studni i zostało tylko czekać do szesnastej. Ten czas umilaliśmy sobie pracą przy domu. Starą studnię, a może raczej to, co z niej zostało - wielki otwór w ziemi - przykryliśmy zbitymi ze sobą deskami, żeby nikt czasem do niej nie wpadł.

Kiedy alarm nastawiony w telefonie zawibrował za pięć czwarta, z podnieceniem usiedliśmy naprzeciw naszego dzieła. Pojawiło się, jak zawsze nagle, i nie spodziewaliśmy się ani trochę tego co się pokazało. Różne części ciała na przypadkowych wysokościach. Czyli część twarzy poniżej dłoni, ramie przy stopach, fragment torsu obok kolana, i mnóstwo bezkształtnych kawałków okrążało nasz stos cegieł. Niektóre poruszały się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, inne przeciwnie. Od patrzenia na to dostawało się widmowego oczopląsu. Wyglądało to tak, jakby ktoś ciął mgłę i zmuszał jej fragmenty do szaleńczego tańca.

Piotrek zorientował się pierwszy. Bez strachu w oczach rzucił się do stosu i zaczął przekładać cegły - mgła zmieniała kierunki i przeobrażała się, lecz po chwili znikła. Na podstawie pamięci, z tego co widzieliśmy, próbowaliśmy poukładać cegły, ale bez obejrzenia rezultatów nie było na to szans. Wpadłem na pomysł ponumerowania ich. Resztę piątku spędziliśmy na nadawaniu numerów cegłom za pomocą markera.

Nim udało nam się ułożyć niepełne ciało kobiety w nocnej koszuli okrążającej ceglaną studnię, minął już czerwiec i nastała połowa lipca. Nadal nie znaleźliśmy odpowiedzi na to, dlaczego duch nawiedza cegły, mimo uporczywych pytań do wujaszka Google.



-15-



Edyta była tu dwukrotnie, na szczęście za każdym razem w sobotę, i niczego nie zauważyła. Zapytała o budowlę na środku podwórka. Piotrek odpowiedział z naiwną prostotą:

– To cegły.

Prychnęła i straciła tym zainteresowanie.

W środę dziewiętnastego lipca, w dzień czerwonego kapturka, jak podpowiadał mi kalendarz, zadzwonił do mnie mój przyjaciel i z podnieceniem w głosie przeczytał mi pewną legendę, w której to niejaki Jan Nepomucen Granowski, w Zawieprzycach miał zamurować w lochu, żywcem, piękną greczynkę Teofanię, jej kochanka, a później brata. Piotr z drżeniem w głosie krzyczał do słuchawki:

– To musi być to! Kiedy zamek zaczynał podupadać, chłopi, najpewniej po cichu, wynosili wszystko, co mogłoby się przydać, w tym i cegły, i tak trafiły one na twoją posesję i do sąsiadów.

 Poprosiłem, żeby wysłał mi link do tej legendy i rozłączyłem się, aby móc spokojnie to przeczytać. Teraz już wiedziałem, o co chodzi, miałem to napisane, czarno na białym. Chodziło o okrutne morderstwo, którego dokonano, co prawda paręset lat temu, ale jednak. Legenda mówiła o białej damie, która pojawiała się czasem na ruinach zamku w Zawieprzycach. Wiedziałem, że ta legenda kłamie, ponieważ biała dama pojawia się w Spiczynie, punktualnie o szesnastej w piątki, kilkukrotnie okrąża budowlę, którą zrobiłem na własnej działce obok własnej dziury, która kiedyś była studnią, i znika, aby pojawić się w następny piątek i wykonać swój pośmiertny taniec. Pewnie biała dama kiedyś faktycznie pojawiała się na ruinach, ale ją rozczłonkowano, rozkradziono i wmurowano w chlewy i stodoły.

Zmroziło mi to krew w żyłach. Uświadomiłem sobie, że na podwórku mam ducha zamurowanej kobiety. Co gorsze, właśnie poznałem jej imię. Dopóki nie byłem do końca przekonany, że jest to duch i nie znałem jego imienia, nie było to takie straszne, może dziwne, ale nie straszne. Z tą informacją moje nastawienie całkowicie się odmieniło. Byłem najzwyczajniej w świecie przerażony. Poczułem się tak, jakbym otworzył drzwi, których nigdy nie powinien otwierać żaden śmiertelnik, na domiar złego przeszedłem jeszcze przez ich próg. Nie chciałem tam wracać już nigdy więcej, ani w sobotę ani w czwartek, a z całą pewnością nie w piątek.



-16-



W pierwszym odruchu chciałem od razu wystawić siedlisko na sprzedaż. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić, ale musiałem komuś opowiedzieć tę historię. Nawet jakby mnie wyśmiano. Opisałem ją, na jednym z forów internetowych poświęconych zjawiskom nadprzyrodzonym. Od jakiegoś czasu byłem stałym bywalcem takich stron.

Zanim moja historia dostała sześć polubień i jakikolwiek komentarz, zniknęła ze strony. Myślałem, że to jakiś błąd i już miałem ją ponownie załadować, lecz w tamtej chwili zadzwonił mój telefon. Aż podskoczyłem na krześle. Opanowałem się i spojrzałem na wyświetlacz. Numer nieznany. Ciarki mnie przeszły, ale upomniałem się, że duchy chyba nie dzwonią. Odebrałem połączenie. Przywitał mnie męski nieco znużony głos.

– Czy historia, którą pan opisał, jest prawdziwa?

Oblał mnie zimny pot. W pierwszej chwili chciałem cisnąć telefonem za okno, tyle, że nie mogłem. Odnosiłem wrażenie, jakby moja ręka przyrosła mi do ucha, a telefon utknął jakoś między nią a twarzą. Wydusiłem z siebie tylko:

– Kto mówi?

Westchnienie i ponownie ten znudzony głos:

– Czy jest prawdziwa? Tylko tyle.

– Tak – odpowiedziałem czując, że zaraz mój głos skapituluje, tak jak moja ręka.

– W takim razie chciałbym zobaczyć to miejsce - człowiek po drugiej stronie słuchawki ożywił się znacznie i zrobił się nieco uprzejmy. Nie wiem dlaczego, ale zgodziłem się i umówiłem na najbliższy piątek w Spiczynie.



-17-



Pojechałem na miejsce razem z Piotrkiem, sam bym się nie odważył, i z siekierą w bagażniku, bez niej też bym się nie odważył. Kiedy dotarliśmy, z wielką ulgą zauważyłem, że będę miał do czynienia z człowiekiem, który ma krew i kości, i ładny samochód zaparkowany na moim błocie. Mężczyzna, który rozmawiał ze mną przez telefon, z wyglądu nie był tak straszny, jak mi się wydawało. Był niski, łysiejący i pulchny. Raczej w typie biurokraty, krecia niż istoty spoza tego świata. Piotrek zarzucił go od razu pytaniami rodzaju: Czy jest łowcą duchów lub pracuje dla czegoś w rodzaju archiwum X. Ale nasz gość tylko się zaśmiał. Okazał się być jakimś badaczem, bliżej nieokreślonym naukowcem. Piotrek oznajmił, że nic mu nie pokażemy, dopóki nie wyjaśni nam, o co w tym chodzi. Badacz ponownie się zaśmiał i przystał na ten układ. Pod warunkiem, że nikomu o tym nie będziemy mówić. I tak nikt by nam nie uwierzył, więc zgodziliśmy się. Wedle teorii, jak nam tłumaczył, pewien rodzaj ceramiki potrafi kumulować różne rzeczy - takie, jak na przykład dźwięki, z miejsca, w którym się znajdują. Dzięki czemu może będziemy kiedyś w stanie posłuchać Chopina w oryginale, badając wazy lub cegły z miejsc, w których grywał. Nikt nie wie, jak wykonać taką ceramikę i najczęściej udaje się to przez przypadek. Posłużył się przykładem wazy z kultury Łużyckiej, na której nagrana była rozmowa rzemieślnika i kogoś obcego podczas tworzenia tejże wazy. Wszystkie tego typu znaleziska były zbierane, badane i utajniane, a jeżeli coś trafiało do opinii publicznej, odpowiednie służby zajmowały się tym, żeby opinia publiczna potraktowała to jako żart. Jego teoria nieco się rozszerzała. Wierzył w to, że ceramika jest w stanie zapisać również silne emocje, które emanują obok niej i nie mają żadnego innego ujścia, więc po prostu zapisują się w wypalonej glinie, w taki sposób, jak dźwięk można zapisać na woskowym walcu. W odpowiednich warunkach te emocje mogą być odtwarzane, dopóki tylko ceramika, w tym wypadku cegła, nie znajdzie się pod wpływem silniejszego ich źródła.



-18-



Byłem skołowany. Musiał to zauważyć, bo za chwile zapytał mnie, czy wiem, co to jest echolokacja. Odpowiedziałem mu, że to chyba wydawanie dźwięków, które odbijają się od przedmiotu i powracają do nas jako informacja, gdzie ten przedmiot się znajduje. Uśmiechnął się i tłumaczył, że podobnie jest z różnymi rzeczami. Na przykład: my widzimy rzeczy od których odbijają się fale światła i powracają do naszego odbiornika, czyli oka, jako obrazy.

Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób, właściwie zmieniło to mój pogląd na realność wszystkiego co mnie otacza.

Nasz gość mówił dalej. Był przekonany, że silne emocje działają również jak fale, które wysyłamy. I z jakiegoś powodu te fale zapisują się w odpowiednio ulepionej lub wypalonej glinie. Zakończył wykład z miną człowieka zmuszonego do podawania wiedzy łopatą. Z tego, co do mnie mówił, zrozumiałem tylko to, że kobieta, którą widzieliśmy, ba! co z trudem układaliśmy w miarę sensowną całość, nie była duchem, tylko odtworzonym zapisem, jakby ktoś puszczał nam zapętlony kawałek filmu. To było pocieszające, a przynajmniej mniej straszne.

Odczekaliśmy we trzech do szesnastej. Teofania nas nie zawiodła, pojawiła się punktualnie, okrążyła kilkukrotnie swój stos cegieł i rozpłynęła się w powietrzu. Naukowiec był zachwycony. W tamtej chwili przypominał dziesięciolatka, który jako prezent urodzinowy dostał pudełko klocków lego dwukrotnie przewyższające go wzrostem. Wyciągnął telefon i pośpiesznie odbiegł od nas, poza granice słyszalności. Długo rozmawiał, zamaszyście gestykulując, aż z uśmiechem na twarzy powrócił do nas.

– Ile? – zapytał mnie. A w tamtej chwili jeszcze nie wiedziałem, o co mu chodzi.

– A jaka jest propozycja? – zapytał Piotrek, który był szybszy ode mnie w kojarzeniu faktów.



-19-



Badacz podał cenę, wysoką cenę. Mi zwisła szczęka, ale Piotrek prychnął wzgardliwie. Padła kolejna propozycja. Piotrek skwitował ją tym, że za tyle to mogę to wystawić przez neta dokładając nagranie z duchem. Obaj wiedzieliśmy, że nie da się nagrać Teofanii. Naukowiec też powinien o tym wiedzieć, bo przecież czytał moją historię, ale najwidoczniej i na całe szczęście, był chyba zbyt pochłonięty negocjacjami, żeby o tym pamiętać. Ponownie się oddalił i rozmawiał przez telefon. Kiedy wrócił, wyglądał na człowieka twardego, zdecydowanego i składającego ostateczną propozycję. To było dużo pieniędzy, bardzo dużo. Nie mogłem się nie zgodzić, i tego nie zrobiłem.

Dwa miesiące później budowałem od nowa własny dom, pod samym Zamościem. Ilu dwudziestoczterolatków może się pochwalić, że buduje wielki dom pod miastem, za własne pieniądze? Piotrkowi za twarde negocjacje i wszelką pomoc oddałem dwadzieścia procent mojej wygranej. Na więcej się nie zgodził. I tak dobrze, powiedziałem. Wygranej. Okazało się, że strzeliłem szóstkę w Totka. Przysiągłbym, że nawet nie skreślałem żadnego kuponu.

Przepisałem swoją nieruchomość na własność pewnej fundacji i parę dni później, zwykłą pocztą, przyszedł do mnie zwykły list, ze skreślonym kuponem w środku. Dziwnym zbiegiem okoliczności wygrana idealnie pokrywała się z ustaloną przeze mnie, a właściwie Piotrka, kwotą za pewne siedlisko w Spiczynie. Należało co prawda odliczyć od niej podatek, ale to było do przełknięcia.

Piotr, kiedy przyjeżdżał mnie odwiedzić na placu budowy, zawsze naśmiewał się, że z wielką starannością sprawdzam czy przywiezione cegły są nowe, a ja, faktycznie, bardzo rygorystycznie tego przestrzegałem. Jak na tamtą chwilę miałem stanowczo dosyć przygód ze starym surowcem i nagranym na niego echem przeszłości. Wolałem nagrywać swoje własne przeżycia na czystych ścieżkach.





Pomysł na to opowiadanie wpadł mi do głowy dosyć dawno temu. Tylko moje lenistwo utrzymywało mnie z dala od klawiatury. Jako uczestnik Majówki Historycznej właśnie w Zawieprzycach usłyszałem legendę o nieszczęsnej Teofanii i jej duchu pojawiającym się na ruinach zamku. Od razu przyszło mi do głowy, jak wyglądałby duch zamku, w którym zabrakło ścian, które były świadkiem jego uduchowienia. I ot, cały powód popełnienia tej dykteryjki.

Co do cegieł, waz i, ogólnie rzecz biorąc, ceramiki i zapisanych w niej dźwiękach, usłyszałem to chyba w Teleekspresie, ale nie mam pewności, czy to nie był odcinek nadawany pierwszego kwietnia. 

Natomiast pomysł, aby stworzyć bohatera, o którym nie wiadomo nic poza tym, że ma ojca, narzeczoną i pochodzi z Zamościa podsunął mi Michał Wajdyk (za co bardzo mu dziękuję). Przez niego teraz sam będę się zastanawiał, czy osoby, które znają mnie i czytają ten tekst, będą słyszeć mój głos, który opowiada im tę historię :D Pisząc ją chciałem, aby czytelnik miał wrażenie, że opowiada mu ją ktoś znajomy przy ognisku czy piwku, a co za tym idzie, nie ma potrzeby bohatera przedstawiać z imienia ani opisywać, kierując się zasadą „koń jaki jest każdy widzi”. Mam nadzieję, że udało mi się ten efekt osiągnąć.

Podziękowania dla Agaty Pietrzykowskiej za poprawienie tekstu oraz dobre rady po jego pierwszym przeczytaniu.

Dziękuje również Tomaszowi Gomole za zezwolenie na kradzież jego własnej anegdotki o Duchu Bieluchu, opowiedzianej kiedyś przy kieliszku wina.

1 komentarz:

  1. Naprawdę świetne opowiadania!!! Przeczytałam że smakiem, lecz czuję niedosyt i proszę o JESZCZE ! Kiedy następne ???

    OdpowiedzUsuń