poniedziałek, 15 maja 2017

Drżąc przed Leonem


Zapiski z podróży Gutka






–1–



Gdzieś między Nieliszem a Zamościem jest maleńka wioska. Żeby do niej trafić, należy mieć bardzo dużo cierpliwości i dobre wspomaganie kierownicy. Zarówno jedno jak i dru
gie jest niezbędne do omijania płatów asfaltu frywolnie występujących na głównej drodze oraz  nie do końca trzeźwych przechodniów, szczególnie wieczorową porą, kiedy to, jak miejscowa tradycja nakazuje, należy się ubrać tak, by nie dało się odróżnić przechodnia od otoczenia, i wesoło zataczać się po drodze.

Tak czy inaczej, wiesz, że dojeżdżasz na miejsce kiedy miniesz miejscowości takie jak Średnie-Duże i Średnie-Małe. Nie rozglądaj się za Średnim-Średnim, bo za chwilę będziesz na miejscu.

Gdy już trafisz do tej wioski, musisz wiedzieć, że jest tam jedno szczególne miejsce. Zatrzymaj samochód przy niewielkim Geesie, obróć się do niego plecami i już jesteś u celu. W tych krzakach, które zobaczysz naprzeciwko, jest wejście do innego świata. Ale musisz przekroczyć je świadomie i wiedzieć, czego szukasz, bo inaczej to, co tam zobaczysz, może nigdy nie opuścić twojego umysłu.



***



Jeden z moich dobrych znajomych zaprosił mnie do swojego kowalskiego warsztatu, w celu obejrzenia z bliska, jak wygląda już niemal zapomniana praca kowala, oraz na wieczorne zresetowanie się przy pomocy samogonu nieustraszenie pędzonego przez gospodarza, Jurka. Wypada mi tu opisać postać Jerzego, znanego w różnych kręgach jako Zwierzaka. Postaram się zrobić opis krótki i rzetelny tak, aby czytelnik był w stanie sobie wyobrazić fizjonomię mojego kolegi.

Jerzy jest wzrostu niskopiennego. Kiedy stoi, można śmiało powiedzieć, że jest wysoki jak siedzący pies. Kiedy Jurek siedzi, już tak wysoki nie jest. Zaczynając od góry, łysy jak kolano, chociaż mogę przyznać, że widziałem o wiele hojniej obdarzone owłosieniem kolana niż głowa Jurka. Niewielkie świdrujące oczka, w których odbijają się jego myśli, a raczej wieczne knucie pt. "co by tu nabroić".



–2–



Uśmiech ma szczery i onieśmielający. Kiedy się uśmiechnie w nowym towarzystwie, na chwilę milkną prowadzone w nim rozmowy. Zapewne jest to spowodowane brakiem jedynki, przypadkowo wybitej przez jego latorośl, oraz brody rudej, bujnej i długiej, ale przede wszystkim szerokiej. Podejrzewam, że w takiej brodzie niejeden wcale nie taki mały kręgowiec mógłby zabłądzić i paść z głodu, nim znajdzie wyjście. Koszula najczęściej flanelowa, kraciasta, lub powyciągany sweter. Spodnie, w których go widuję nie zmieniają się od lat, mimo, że lata ich świetności wypadały gdzieś na początku 1970 roku, o ile ich nie odmłodziłem. Są to już odbarwione, chociaż jeszcze gdzieniegdzie lekko niebieskawe ogrodniczki. Cały Jurek jest zakończony glanami, kiedyś czarnymi, teraz przypominającymi kolorem całą jego kuźnię. Mam nadzieję, że przybliżyłem wszystkim wygląd zewnętrzny mojego kolegi.

Co do jego charakteru, będę miał z tym problem, więc posłużę się metaforą, mam nadzieję, że dosyć trafną. Spróbujcie sobie wyobrazić charakter Zwierzaka jako pocieranie pumeksem po szklanej tafli – nigdy nie wiesz, czy coś odpryśnie, czy zaskrzeczy nieznośnym dźwiękiem, ale możesz mieć pewność, że się porysuje.

Kiedy już dotarłem na miejsce, okazało się, że nie byłem jedynym zaproszonym gościem na dzisiaj do Jurka. W kuźni przy rozpalonym palenisku już opróżniali butelki aperitifu (bliżej nieokreślonego piwa) Ginter oraz Sołtys. Ich opis zacznę wedle rozmiarów obwodowych.

Sołtys to potężny mężczyzna, urody stereotypowego wikinga, którego tak samo trudno jest obejść, jak i przeskoczyć, najlepiej jest więc go minąć po prostu drugą stroną ulicy, nie patrząc mu w oczy i nie oglądając się, kiedy już uda się go minąć. Przed sobą dźwiga potężny kałdun taktyczny. Podejrzewam, że pod nim (pod pierwszą fałdą) chowa topór, dosyć sporego saksa i coś na drugie śniadanie, na przykład pół świni. Kiedy wpada w głośny rubaszny śmiech, zaczyna trząść brzuszyskiem tak, że jego drżenie podrywa kurz z podłogi. Podobnie jak Jurek oraz Ginter również on miał gęstą brodę, aczkolwiek mniej okazałą niż gospodarz. Z rozmowy wynikło, że zarabia na życie jako ratownik medyczny, i kiedy już docuci nieszczęśnika, który miał pecha trafić na jego zmianę, raczy go słowami: „Witaj w Walhalli”.



–3–



Ostatnim, świeżo poznanym jegomościem jest Ginter. W jego obwodzie mieszczą się tylko dwa Jurki lub cztery i pół takiego mnie, więc już czytelnik widzi, że nie jest aż tak wielki. Niestety przeskoczyć go nie da się tak łatwo, no chyba, że się ma ze sobą drabinkę. Ginter, w odróżnieniu do swoich poprzedników, ma problem ze swoim pochodzeniem. Cała sprawa polega na tym, że Ginter jest towarem eksportowym prosto spod Sosnowca, z jakiegoś powodu zainstalowanym na Lubelszczyźnie. Oczywiście jego przyjaciele, dbając o jego zdrowie psychiczne i dobre samopoczucie, nie pozwalają mu o tym zapomnieć.

Niby pochodzenie spod Sosnowca nie powinno być powodem uszczypliwości, bo prawie każde polskie miasto ma swój własny mały Sosnowiec. Dla przykładu: Lublin ma Świdnik, Trójmiasto ma Wejherowo, Zamość ma Tomaszów, a Grochów ma Warszawę. Cały szkopuł polega jednak na tym, że Ginter trafił na wschód prosto spod Sosnowca wszystkich polskich Sosnowców, więc tak jakby sam przyjechał tutaj prowokować.

Na miejscu dowiedziałem się o jego ciekawej umiejętności, którą reszta odkryła podczas wcześniejszego brodatego zlotu na Bagnisku. Umiejętność ta zaiste jest inspirująca chyba nawet na tyle, że można by się sugerować nią pisząc scenariusz do kolejnego filmu z cyklu „JANEK BŁOND” - ten nosiłby tytuł „Człowiek z azbestową ręką”. Chodzi o to, że gdy Jurek wyciąga czerwone żelazo z paleniska i zdarzy mu się je upuścić na posadzkę, Ginter zawsze służy pomocną dłonią i podaje zgubę kowalowi. Co prawda musi przy tym odtańczyć dość poparzony taniec i odśpiewać rytualną pieśń złożoną ze słów, których nie wypada mi tu przytaczać, ale wszyscy przecież wiemy, że rękawice czy szczypce są dla słabych, a prawdziwemu sosnowieckiemu twardzielowi nawet nie wypada patrzeć w ich stronę, tak więc bez najmniejszego zawahania chwyta gorący metal gołą dłonią.

To tyle o zgromadzonych na Bagnisku, siebie pomijam, bo przecież jaki jest Gutek, każdy widzi. Teraz wypadałoby mi napisać kilka słów o samym miejscu.



–4–



Zwierzak kilka ładnych lat temu zakupił mały domek w okolicach Nielisza i od tamtej pory remontuje i uzdatnia to miejsce do życia. Bagnisko, bo tak sam właściciel nazywa swą posiadłość, składa się z niewielkiego domku, typowego dla Lubelszczyzny ziemnego loszku, kilku budynków gospodarczych, w tym kuźni, oraz wielkiej stodoły, która trzyma się na słowo honoru. Ściany stodoły wzmocnione są śrutem pochodzenia najróżniejszej broni pneumatycznej, na drzwiach wisi czysta tarcza strzelnicza. Ze względu na to, że w tym miejscu nie ma śrutu, jest to najsłabsza część stodoły. Wszystko znajduje się na dosyć sporej działce osłoniętej przed wścibskimi oczami przez krzaki i drzewka. Zaraz po wprowadzeniu się Jurek w progu domu zakopał martwą żmiję, która wedle jego zapewnień ma odstraszać złe moce, a na wszystkich rogach domostwa umieścił drewniane twarze starców, chyba w celach ozdobnych, ale o to nie dopytywałem.

W środku są trzy pomieszczenia. Duża izba, kuchnia połączona z jadalnią i ekstremalna łazienka wyposażona w turystyczną toaletę. Niewątpliwie najciekawszym pomieszczeniem jest jadalnia, w której znajduje się w pełni sprawna kuchnia angielska, czyli duży kaflowy piec wyposażony w fajerki, na których można gotować. Piec ten ogrzewa całe to pomieszczenie jak i dużą izbę. Jurek podłączył pod niego kaloryfery wypełniając je nalewką marki „Borygo”. Kaloryfery wyprowadził za ścianę, dzięki czemu paląc w piecu ogrzewa całkiem sporą część domu.

Najlepsze jest jednak to, że Zwierzak, nabywając dom, nie wiedział, iż jest w nim już lokator. W piecu bowiem mieszka mały, brzydki i złośliwy Bobok. Jurek, w początkach pomieszkiwania na Bagnisku, miał z nim dosyć dużo problemów, ale wszystkie się skończyły w momencie, w którym na wakacje przywiózł do domu dzieci. Od tej pory, jeśli w piecu nie jest dobrze napalone, albo zacier na bimber niedopilnowany, Zwierzak straszy Boboka, że następnym razem przyjedzie z dziećmi. Groźby działają błyskawicznie i nadprzyrodzona istota zaraz bierze się do roboty, przepraszając za opieszałość.

Nie jest to jedyna fantastyczna istota, która tam pomieszkuje. Jest jeszcze Płonnik - oczywiście nikt go dotąd nie widział, ale to przecież nie jest żaden naukowy dowód, że go tam nie ma. Płonnik podle i z premedytacją dobiera się do każdej wolno pozostawionej otwartej butelki z piwem i bezczelnie opróżnia jej zawartość.



–5–



Z moich informacji wynika, że to właśnie Jurek rozbestwił w ten sposób to bydle, zostawiając mu na progu spodek wypełniony piwem. Ponoć jak jednej nocy o tym zapomniał, podły Płonnik złośliwie skakał po blaszanym parapecie, czyniąc ogromny rumor. Uspokoił się dopiero wtedy, kiedy Zwierzak wystawił przed dom spodeczek z piwem. Rano jak zwykle był opróżniony.

Na Bagnisku i w jego okolicach grasuje jeszcze „Leon Gwałciciel” i, na nieszczęście mieszkańców, jest on z krwi i kości. Leon to ogromny owczarek kaukaski, czyhający w pobliżu Geesu na to, aż jeden z amatorów taniego wina chwiejnym krokiem oddali się od większej grupy. To właśnie na takie okazje czeka Leon i dopada swoją ofiarę w celach zapoznania jej ze swoją wersją psiej miłości.

– Pamiętaj, na tej wsi mądry człowiek chleje w domu i nie włóczy się pijany po okolicy – zawsze powtarza Jurek.

To już chyba wszystko, o czym powinien wiedzieć człowiek nieopatrznie odwiedzający Bagnisko. Postaram się skupić teraz na tym, co działo się właśnie tego wieczora.

Otóż powód przyjazdu do Jurka jego przyjaciół, czyli Sołtysa i Gintera, był dosyć żałobny. Okazało się bowiem, że Sołtys ma mieć usunięte zęby mądrości. Swoją drogą, patrząc na ich nazwę, zastanawiam się, dlaczego w ogóle mu wyrosły. Dentysta z tego powodu nakazał mu ogolić brodę i pośladki.

– Co on chce od twojej brody?! – wykrzyknął zniesmaczony Ginter

– Po co masz golić tyłek? – zapytałem ja, nieco skonsternowany.

Najpierw odpowiedział Ginterowi:

– Brodę mam zgolić z tego powodu, że teoretycznie nie ma jak mnie dobrze chwycić do wyrywania.

Następnie zmierzył mnie dobrze takim wzrokiem, że, uwierzcie mi, w tamtym momencie nie było co mierzyć.

– A ty młody się tak nie interesuj – burknął pod nosem, a ja, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, straciłem całe zainteresowanie tematem. Po posępnej minie gospodarza zrozumiałem również to, że z dzisiejszej obserwacji kowala podczas pracy nic nie będzie. Jurek podszedł do apteczki w formie szafki znajdującej się w kuźni i z namaszczeniem wyjął z niej jedyny medykament, jaki znajdował się w środku. Był to pięciolitrowy butel bimbru.



–6–



Wszyscy przenieśliśmy się do domu i zajęliśmy miejsca dookoła niewielkiego stolika ze szklanym blatem ustawionym na wiklinowych nogach. Przyjaciele pili, pocieszali i opłakiwali nieszczęście, które już pojutrze ma dotknąć Sołtysa. On był im wyraźnie za to wdzięczny.

Tutaj muszę zaznaczyć, że dla całej brodatej trójki zarost na twarzy jest czymś bardzo ważnym, męskim i niemalże mistycznym. Jerzy zawsze mi powtarza, że jeżeli chcę wyglądać jak prawdziwy mężczyzna, to muszę codziennie używać dwóch rzeczy. Te rzeczy to kurze łajno i miód. Kurzym łajnem od środka, miodem na zewnątrz. Działać ma to tak, że od łajna włos ucieka, a do miodu go ciągnie, dzięki czemu możemy się szczycić dość bujnym zarostem.

Każdy z tych dość ekscentrycznych gentelmanów potrafi spędzić długie godziny przy lustrze modelując, gładząc i ozdabiając swoją dumę. Kiedy końcówki na brodzie się rozdwajają, wtedy jej właściciel popada w zachwyt, bowiem jest to najlepszy znak tego, że jest już tak męski, iż jego broda zapuściła własną brodę.

W pewnym momencie użalania się nad biednym Sołtysem Ginter przypomniał sobie, że w samochodzie ma wszystkie niezbędne rzeczy do mądrego korzystania z brody i stwierdził, że może je przynieść. Pomysł ten od razu trafił prosto do serc pozostałych. A ja cały wieczór spędziłem na popijaniu samogonu z literatki i przyglądaniu się najbardziej męskim zajęciom, jakie człowiek może oglądać. Chłopaki nawzajem rozczesywali swoje brody, wygładzali je i smarowali najróżniejszymi specyfikami, o których istnieniu dowiedziałem się właśnie tego wieczora. Wręcz błyskawicznie cały pokój wypełnił się męskimi zapachami olejków różanych, lawendowych, oraz, jak się dowiedziałem, olejku na specjalne okazje, o zapachu potu i łez jednorożca. Co prawda nigdy nie miałem okazji wąchać spoconego jednorożca, takiego nie spoconego też nie, ale olejek pachniał naprawdę męsko.  

Ginter w pudełku z wielkim napisem „MOJA BRODA I JA” oprócz kosmetyków, miał całe mnóstwo gadżetów. Tak więc, po jakiejś godzinie od rozczesywania, cała trójka siedziała przystrojona w najróżniejszej maści kokardy, spinki, klipsy i inne przedmioty dające się zamontować na brodzie. Nie obyło się również bez kolorowego brokatu oraz wielu pozowanych selfie. Ja, jako że mam tylko wąsy i dosyć niedużą bródkę, nie byłem uwzględniany w pozowaniu do wspólnych zdjęć. I tak miałem szczęście, że po prostu tolerowano moją obecność jako obserwatora.



–7–



Kiedy męskie wyczyny z zarostem na twarzy wyczerpały się zupełnie, znowu smutek ogarnął towarzystwo. Po dłuższej chwili ciszy głos zabrał już dobrze podpity gospodarz.

– Nie może tak być, żeby mężczyźnie lekarz...tfu… dentysta… tak bez czci nakazał się ogolić.

Pozostała dwójka smutno potwierdziła to skinieniem głowy.

– Więc to my zgolimy ci brodę i złożymy ją do pudełka z należytym szacunkiem.

Pozostała dwója ponownie skinęła głową, ale w nietrzeźwych oczkach Sołtysa dało się zauważyć błysk niepokoju. Jurek wybiegł wężykiem z domu i po chwili powrócił, trzymając w dłoniach ostry i pokaźny przecinak oraz całkiem spory młotek.

– Dobra! A teraz Sołtys siedź i ani mi się waż poruszyć!

Niepokój w oczach nieszczęśnika przerodził się w prawdziwe przerażenie, ale już nie dał rady zaprotestować, ponieważ zaczęła się ceremonia odkuwania zarostu od jego twarzy. Zwierzak, z prawdziwą wprawą kowala, co chwilę uderzał młotem o przecinak, wybijając nim dosyć skoczną melodię. Ginter z pełną powagą wyłapywał opadające kosmyki włosów w pudełko po butach. Sołtys bezgłośnie łkał, a ja na własne oczy widziałem, jak spod zaostrzonej części przecinaka sypią się iskry, po każdym uderzeniu młota.

Kiedy wybijana melodyjka umilkła, cała trójka pochyliła się nad pudełkiem. Na długi czas zapadła grobowa cisza. Nikt się nie odzywał i nie ruszał. Wydaje mi się, że nawet przestali na chwilę oddychać. Po prostu wszyscy przyglądali się obciętej brodzie tak, jakby miała za chwilę ożyć i mścić się za jej zgolenie. W końcu Zwierzak wstał i, nadal nic nie mówiąc, sięgnął po butel stojący na stole i skropił brodę bimbrem. Ginter obsypał ją brokatem, a Sołtys dołożył do pudełka dwie różowe spinki i puszeczkę pomady do modelowania. Kiedy uznano, że obiata jest spełniona, gospodarz umieścił pudełko na najwyższej części pieca i czule do niego wyszeptał:

– Tu będzie ci dobrze, śpij sobie spokojnie, a ja co jakiś czas coś ci dołożę.

Później spojrzał na Sołtysa, który nadal miał łzy w oczach.



–8–



– Ty już z nami nie pijesz. Na oko masz trzynaście lat, a nikt tutaj smarkaczy nie będzie rozpijał!

Sołtys, który, moim zdaniem, wyglądał raczej jak piętnastolatek, nic nie odpowiedział i chwiejnym krokiem udał się do dużej izby, w której wszyscy mieliśmy spać tej nocy.

– To chyba już koniec imprezy, idę pod drzewko, a potem spać – powiedział Ginter i wyszedł. Ja zostałem sam z posępnym Jurkiem w kuchni. Żaden z nas nie miał ochoty na rozmowy. Po krótkiej chwili zza niedomkniętych drzwi prowadzących na zewnątrz usłyszeliśmy ciche i niepewne:

– Poo… moo… cyyyy… WRRRRR… poo… moo… cyyy…WRRRRR…

Wyjrzeliśmy zza szpary w drzwiach. Przed drzewem stał Ginter z nieco opuszczonymi spodniami, a do niego łasił się największy owczarek kaukaski, jakiego widziałem. Jurek zbladł i chyba od razu wytrzeźwiał.

– Ginter, to Leon! Ja do ciebie nie wyjdę, musisz coś wymyślić! – wyszeptał zza szpary i domknął drzwi, przekręcając klucz w zamku. Teraz obaj obserwowaliśmy całą groźną sytuację przez niewielkie okienko w drzwiach.

Wielkie psisko położyło łapę na ramieniu biedaka, niemal wywracając go na ziemię. Ginter zebrał się w sobie, wyprostował się i powiedział z dumą w głosie:

– Jestem z Sosnowca!

Pies zamarł na chwilę i mruknął pod nosem. Nie znam psiego, ale nie brzmiało to zbyt przyjemnie. Po czym odszedł, nie zaszczycając Gintera ani jednym spojrzeniem. Wszyscy odetchnęliśmy z ulgą.

Rano pożegnałem się ze wszystkimi i wróciłem do Zamościa, za którego normalnością już naprawdę się stęskniłem po nocy spędzonej na Bagnisku.

Niedługo po tym Jurek pochwalił mi się kubkiem, na którym była nadrukowana jedna z fotografii, które robili sobie tego pamiętnego wieczora. Szczerze mówiąc, jakbym miał wziąć chociaż łyk kawy z tak brodatego kubka, zaraz musiałbym wypluwać wyimaginowane włosy z ust. Sołtysowi dentysta przełożył wizytę na dwa tygodnie później, co go rozwścieczyło na dobre, więc niemal codziennie przyjeżdżał na Bagnisko, żeby posiedzieć sobie z pudełkiem po butach na kolanach i czule do niego przemawiać. A Ginter… no cóż, Ginter spakował się i wyjechał na Islandię – usłyszał pogłoskę, że nikt tam nie hoduje owczarków kaukaskich.





Z Dedykacją dla:

Gintera, Sołtysa oraz Zwierzaka
PS.:

Sołtys, słyszałem pogłoski, że broda potrafi odrosnąć.



Podziękowania dla niezastąpionej Agaty Pietrzykowskiej za poprawienie tekstu, oraz za to, że nie pozwoliła mi go wypuścić w eter w jego pierwszej wersji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz