Zapiski z podróży Gutka
–1–
Gdzieś między Nieliszem a
Zamościem jest maleńka wioska. Żeby do niej trafić, należy mieć bardzo dużo
cierpliwości i dobre wspomaganie kierownicy. Zarówno jedno jak i dru
gie jest niezbędne do omijania płatów asfaltu frywolnie występujących na głównej drodze oraz nie do końca trzeźwych przechodniów, szczególnie wieczorową porą, kiedy to, jak miejscowa tradycja nakazuje, należy się ubrać tak, by nie dało się odróżnić przechodnia od otoczenia, i wesoło zataczać się po drodze.
gie jest niezbędne do omijania płatów asfaltu frywolnie występujących na głównej drodze oraz nie do końca trzeźwych przechodniów, szczególnie wieczorową porą, kiedy to, jak miejscowa tradycja nakazuje, należy się ubrać tak, by nie dało się odróżnić przechodnia od otoczenia, i wesoło zataczać się po drodze.
Tak czy inaczej, wiesz, że dojeżdżasz na miejsce
kiedy miniesz miejscowości takie jak Średnie-Duże i Średnie-Małe. Nie rozglądaj
się za Średnim-Średnim, bo za chwilę będziesz na miejscu.
Gdy już trafisz do tej wioski,
musisz wiedzieć, że jest tam jedno szczególne miejsce. Zatrzymaj samochód przy
niewielkim Geesie, obróć się do niego plecami i już jesteś u celu. W tych
krzakach, które zobaczysz naprzeciwko, jest wejście do innego świata. Ale
musisz przekroczyć je świadomie i wiedzieć, czego szukasz, bo inaczej to, co
tam zobaczysz, może nigdy nie opuścić twojego umysłu.
***
Jeden z moich dobrych znajomych
zaprosił mnie do swojego kowalskiego warsztatu, w celu obejrzenia z bliska, jak
wygląda już niemal zapomniana praca kowala, oraz na wieczorne zresetowanie się
przy pomocy samogonu nieustraszenie pędzonego przez gospodarza, Jurka. Wypada
mi tu opisać postać Jerzego, znanego w różnych kręgach jako Zwierzaka. Postaram
się zrobić opis krótki i rzetelny tak, aby czytelnik był w stanie sobie wyobrazić
fizjonomię mojego kolegi.
Jerzy jest wzrostu niskopiennego.
Kiedy stoi, można śmiało powiedzieć, że jest wysoki jak siedzący pies. Kiedy
Jurek siedzi, już tak wysoki nie jest. Zaczynając od góry, łysy jak kolano,
chociaż mogę przyznać, że widziałem o wiele hojniej obdarzone owłosieniem
kolana niż głowa Jurka. Niewielkie świdrujące oczka, w których odbijają się
jego myśli, a raczej wieczne knucie pt. "co by tu nabroić".
–2–
Uśmiech ma szczery i
onieśmielający. Kiedy się uśmiechnie w nowym towarzystwie, na chwilę milkną
prowadzone w nim rozmowy. Zapewne jest to spowodowane brakiem jedynki,
przypadkowo wybitej przez jego latorośl, oraz brody rudej, bujnej i długiej,
ale przede wszystkim szerokiej. Podejrzewam, że w takiej brodzie niejeden wcale
nie taki mały kręgowiec mógłby zabłądzić i paść z głodu, nim znajdzie wyjście.
Koszula najczęściej flanelowa, kraciasta, lub powyciągany sweter. Spodnie, w
których go widuję nie zmieniają się od lat, mimo, że lata ich świetności
wypadały gdzieś na początku 1970 roku, o ile ich nie odmłodziłem. Są to już
odbarwione, chociaż jeszcze gdzieniegdzie lekko niebieskawe ogrodniczki. Cały
Jurek jest zakończony glanami, kiedyś czarnymi, teraz przypominającymi kolorem
całą jego kuźnię. Mam nadzieję, że przybliżyłem wszystkim wygląd zewnętrzny
mojego kolegi.
Co do jego charakteru, będę miał
z tym problem, więc posłużę się metaforą, mam nadzieję, że dosyć trafną.
Spróbujcie sobie wyobrazić charakter Zwierzaka jako pocieranie pumeksem po
szklanej tafli – nigdy nie wiesz, czy coś odpryśnie, czy zaskrzeczy nieznośnym
dźwiękiem, ale możesz mieć pewność, że się porysuje.
Kiedy już dotarłem na miejsce,
okazało się, że nie byłem jedynym zaproszonym gościem na dzisiaj do Jurka. W
kuźni przy rozpalonym palenisku już opróżniali butelki aperitifu (bliżej
nieokreślonego piwa) Ginter oraz Sołtys. Ich opis zacznę wedle rozmiarów
obwodowych.
Sołtys to potężny mężczyzna,
urody stereotypowego wikinga, którego tak samo trudno jest obejść, jak i
przeskoczyć, najlepiej jest więc go minąć po prostu drugą stroną ulicy, nie
patrząc mu w oczy i nie oglądając się, kiedy już uda się go minąć. Przed sobą
dźwiga potężny kałdun taktyczny. Podejrzewam, że pod nim (pod pierwszą fałdą)
chowa topór, dosyć sporego saksa i coś na drugie śniadanie, na przykład pół świni.
Kiedy wpada w głośny rubaszny śmiech, zaczyna trząść brzuszyskiem tak, że jego
drżenie podrywa kurz z podłogi. Podobnie jak Jurek oraz Ginter również on miał
gęstą brodę, aczkolwiek mniej okazałą niż gospodarz. Z rozmowy wynikło, że
zarabia na życie jako ratownik medyczny, i kiedy już docuci nieszczęśnika,
który miał pecha trafić na jego zmianę, raczy go słowami: „Witaj w Walhalli”.
–3–
Ostatnim, świeżo poznanym
jegomościem jest Ginter. W jego obwodzie mieszczą się tylko dwa Jurki lub
cztery i pół takiego mnie, więc już czytelnik widzi, że nie jest aż tak wielki.
Niestety przeskoczyć go nie da się tak łatwo, no chyba, że się ma ze sobą
drabinkę. Ginter, w odróżnieniu do swoich poprzedników, ma problem ze swoim
pochodzeniem. Cała sprawa polega na tym, że Ginter jest towarem eksportowym
prosto spod Sosnowca, z jakiegoś powodu zainstalowanym na Lubelszczyźnie.
Oczywiście jego przyjaciele, dbając o jego zdrowie psychiczne i dobre
samopoczucie, nie pozwalają mu o tym zapomnieć.
Niby pochodzenie spod Sosnowca
nie powinno być powodem uszczypliwości, bo prawie każde polskie miasto ma swój
własny mały Sosnowiec. Dla przykładu: Lublin ma Świdnik, Trójmiasto ma
Wejherowo, Zamość ma Tomaszów, a Grochów ma Warszawę. Cały szkopuł polega
jednak na tym, że Ginter trafił na wschód prosto spod Sosnowca wszystkich
polskich Sosnowców, więc tak jakby sam przyjechał tutaj prowokować.
Na miejscu dowiedziałem się o
jego ciekawej umiejętności, którą reszta odkryła podczas wcześniejszego
brodatego zlotu na Bagnisku. Umiejętność ta zaiste jest inspirująca chyba nawet
na tyle, że można by się sugerować nią pisząc scenariusz do kolejnego filmu z
cyklu „JANEK BŁOND” - ten nosiłby tytuł „Człowiek z azbestową ręką”. Chodzi o
to, że gdy Jurek wyciąga czerwone żelazo z paleniska i zdarzy mu się je upuścić
na posadzkę, Ginter zawsze służy pomocną dłonią i podaje zgubę kowalowi. Co
prawda musi przy tym odtańczyć dość poparzony taniec i odśpiewać rytualną pieśń
złożoną ze słów, których nie wypada mi tu przytaczać, ale wszyscy przecież wiemy,
że rękawice czy szczypce są dla słabych, a prawdziwemu sosnowieckiemu
twardzielowi nawet nie wypada patrzeć w ich stronę, tak więc bez najmniejszego zawahania chwyta gorący
metal gołą dłonią.
To tyle o zgromadzonych na Bagnisku, siebie
pomijam, bo przecież jaki jest Gutek, każdy widzi. Teraz wypadałoby mi napisać
kilka słów o samym miejscu.
–4–
Zwierzak kilka ładnych lat temu
zakupił mały domek w okolicach Nielisza i od tamtej pory remontuje i uzdatnia to
miejsce do życia. Bagnisko, bo tak sam właściciel nazywa swą posiadłość, składa
się z niewielkiego domku, typowego dla Lubelszczyzny ziemnego loszku, kilku
budynków gospodarczych, w tym kuźni, oraz wielkiej stodoły, która trzyma się na
słowo honoru. Ściany stodoły wzmocnione są śrutem pochodzenia najróżniejszej
broni pneumatycznej, na drzwiach wisi czysta tarcza strzelnicza. Ze względu na
to, że w tym miejscu nie ma śrutu, jest to najsłabsza część stodoły. Wszystko
znajduje się na dosyć sporej działce osłoniętej przed wścibskimi oczami przez
krzaki i drzewka. Zaraz po wprowadzeniu się Jurek w progu domu zakopał martwą
żmiję, która wedle jego zapewnień ma odstraszać złe moce, a na wszystkich
rogach domostwa umieścił drewniane twarze starców, chyba w celach ozdobnych,
ale o to nie dopytywałem.
W środku są trzy pomieszczenia.
Duża izba, kuchnia połączona z jadalnią i ekstremalna łazienka wyposażona w
turystyczną toaletę. Niewątpliwie najciekawszym pomieszczeniem jest jadalnia, w
której znajduje się w pełni sprawna kuchnia angielska, czyli duży kaflowy piec
wyposażony w fajerki, na których można gotować. Piec ten ogrzewa całe to
pomieszczenie jak i dużą izbę. Jurek podłączył pod niego kaloryfery wypełniając
je nalewką marki „Borygo”. Kaloryfery wyprowadził za ścianę, dzięki czemu paląc
w piecu ogrzewa całkiem sporą część domu.
Najlepsze jest jednak to, że
Zwierzak, nabywając dom, nie wiedział, iż jest w nim już lokator. W piecu
bowiem mieszka mały, brzydki i złośliwy Bobok. Jurek, w początkach
pomieszkiwania na Bagnisku, miał z nim dosyć dużo problemów, ale wszystkie się
skończyły w momencie, w którym na wakacje przywiózł do domu dzieci. Od tej
pory, jeśli w piecu nie jest dobrze napalone, albo zacier na bimber
niedopilnowany, Zwierzak straszy Boboka, że następnym razem przyjedzie z
dziećmi. Groźby działają błyskawicznie i nadprzyrodzona istota zaraz bierze się
do roboty, przepraszając za opieszałość.
Nie jest to jedyna fantastyczna
istota, która tam pomieszkuje. Jest jeszcze Płonnik - oczywiście nikt go dotąd
nie widział, ale to przecież nie jest żaden naukowy dowód, że go tam nie ma.
Płonnik podle i z premedytacją dobiera się do każdej wolno pozostawionej
otwartej butelki z piwem i bezczelnie opróżnia jej zawartość.
–5–
Z moich informacji wynika, że to
właśnie Jurek rozbestwił w ten sposób to bydle, zostawiając mu na progu spodek
wypełniony piwem. Ponoć jak jednej nocy o tym zapomniał, podły Płonnik
złośliwie skakał po blaszanym parapecie, czyniąc ogromny rumor. Uspokoił się
dopiero wtedy, kiedy Zwierzak wystawił przed dom spodeczek z piwem. Rano jak
zwykle był opróżniony.
Na Bagnisku i w jego okolicach
grasuje jeszcze „Leon Gwałciciel” i, na nieszczęście mieszkańców, jest on z
krwi i kości. Leon to ogromny owczarek kaukaski, czyhający w pobliżu Geesu na
to, aż jeden z amatorów taniego wina chwiejnym krokiem oddali się od większej
grupy. To właśnie na takie okazje czeka Leon i dopada swoją ofiarę w celach
zapoznania jej ze swoją wersją psiej miłości.
– Pamiętaj, na tej wsi mądry
człowiek chleje w domu i nie włóczy się pijany po okolicy – zawsze powtarza
Jurek.
To już chyba wszystko, o czym
powinien wiedzieć człowiek nieopatrznie odwiedzający Bagnisko. Postaram się
skupić teraz na tym, co działo się właśnie tego wieczora.
Otóż powód przyjazdu do Jurka
jego przyjaciół, czyli Sołtysa i Gintera, był dosyć żałobny. Okazało się
bowiem, że Sołtys ma mieć usunięte zęby mądrości. Swoją drogą, patrząc na ich
nazwę, zastanawiam się, dlaczego w ogóle mu wyrosły. Dentysta z tego powodu
nakazał mu ogolić brodę i pośladki.
– Co on chce od twojej brody?! – wykrzyknął
zniesmaczony Ginter
– Po co masz golić tyłek? –
zapytałem ja, nieco skonsternowany.
Najpierw odpowiedział Ginterowi:
– Brodę mam zgolić z tego powodu,
że teoretycznie nie ma jak mnie dobrze chwycić do wyrywania.
Następnie zmierzył mnie dobrze
takim wzrokiem, że, uwierzcie mi, w tamtym momencie nie było co mierzyć.
– A ty młody się tak nie
interesuj – burknął pod nosem, a ja, jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki, straciłem całe zainteresowanie tematem. Po posępnej minie gospodarza
zrozumiałem również to, że z dzisiejszej obserwacji kowala podczas pracy nic
nie będzie. Jurek podszedł do apteczki w formie szafki znajdującej się w kuźni
i z namaszczeniem wyjął z niej jedyny medykament, jaki znajdował się w środku.
Był to pięciolitrowy butel bimbru.
–6–
Wszyscy przenieśliśmy się do domu
i zajęliśmy miejsca dookoła niewielkiego stolika ze szklanym blatem ustawionym
na wiklinowych nogach. Przyjaciele pili, pocieszali i opłakiwali nieszczęście,
które już pojutrze ma dotknąć Sołtysa. On był im wyraźnie za to wdzięczny.
Tutaj muszę zaznaczyć, że dla całej brodatej trójki
zarost na twarzy jest czymś bardzo ważnym, męskim i niemalże mistycznym. Jerzy
zawsze mi powtarza, że jeżeli chcę wyglądać jak prawdziwy mężczyzna, to muszę
codziennie używać dwóch rzeczy. Te rzeczy to kurze łajno i miód. Kurzym łajnem
od środka, miodem na zewnątrz. Działać ma to tak, że od łajna włos ucieka, a do
miodu go ciągnie, dzięki czemu możemy się szczycić dość bujnym zarostem.
Każdy z tych dość ekscentrycznych gentelmanów potrafi
spędzić długie godziny przy lustrze modelując, gładząc i ozdabiając swoją dumę.
Kiedy końcówki na brodzie się rozdwajają, wtedy jej właściciel popada w zachwyt,
bowiem jest to najlepszy znak tego, że jest już tak męski, iż jego broda
zapuściła własną brodę.
W pewnym momencie użalania się nad biednym Sołtysem
Ginter przypomniał sobie, że w samochodzie ma wszystkie niezbędne rzeczy do
mądrego korzystania z brody i stwierdził, że może je przynieść. Pomysł ten od
razu trafił prosto do serc pozostałych. A ja cały wieczór spędziłem na
popijaniu samogonu z literatki i przyglądaniu się najbardziej męskim zajęciom,
jakie człowiek może oglądać. Chłopaki nawzajem rozczesywali swoje brody,
wygładzali je i smarowali najróżniejszymi specyfikami, o których istnieniu
dowiedziałem się właśnie tego wieczora.
Wręcz błyskawicznie cały pokój wypełnił się męskimi zapachami olejków różanych,
lawendowych, oraz, jak się dowiedziałem, olejku na specjalne okazje, o zapachu potu i
łez jednorożca. Co prawda nigdy nie miałem okazji wąchać spoconego jednorożca,
takiego nie spoconego też nie, ale olejek pachniał naprawdę męsko.
Ginter w pudełku z wielkim napisem „MOJA BRODA I JA”
oprócz kosmetyków, miał całe mnóstwo gadżetów. Tak więc, po jakiejś godzinie od
rozczesywania, cała trójka siedziała przystrojona w najróżniejszej maści
kokardy, spinki, klipsy i inne przedmioty dające się zamontować na brodzie. Nie
obyło się również bez kolorowego brokatu oraz wielu pozowanych selfie. Ja, jako
że mam tylko wąsy i dosyć niedużą bródkę, nie byłem uwzględniany w pozowaniu do
wspólnych zdjęć. I tak miałem szczęście, że po prostu tolerowano moją obecność
jako obserwatora.
–7–
Kiedy męskie wyczyny z zarostem
na twarzy wyczerpały się zupełnie, znowu smutek ogarnął towarzystwo. Po
dłuższej chwili ciszy głos zabrał już dobrze podpity gospodarz.
– Nie może tak być, żeby
mężczyźnie lekarz...tfu… dentysta… tak bez czci nakazał się ogolić.
Pozostała dwójka smutno
potwierdziła to skinieniem głowy.
– Więc to my zgolimy ci brodę i
złożymy ją do pudełka z należytym szacunkiem.
Pozostała dwója ponownie skinęła
głową, ale w nietrzeźwych oczkach Sołtysa dało się zauważyć błysk niepokoju.
Jurek wybiegł wężykiem z domu i po chwili powrócił, trzymając w dłoniach ostry
i pokaźny przecinak oraz całkiem spory młotek.
– Dobra! A teraz Sołtys siedź i
ani mi się waż poruszyć!
Niepokój w oczach nieszczęśnika
przerodził się w prawdziwe przerażenie, ale już nie dał rady zaprotestować,
ponieważ zaczęła się ceremonia odkuwania zarostu od jego twarzy. Zwierzak, z
prawdziwą wprawą kowala, co chwilę uderzał młotem o przecinak, wybijając nim
dosyć skoczną melodię. Ginter z pełną powagą wyłapywał opadające kosmyki włosów
w pudełko po butach. Sołtys bezgłośnie łkał, a ja na własne oczy widziałem, jak
spod zaostrzonej części przecinaka sypią się iskry, po każdym uderzeniu młota.
Kiedy wybijana melodyjka umilkła,
cała trójka pochyliła się nad pudełkiem. Na długi czas zapadła grobowa cisza. Nikt się nie odzywał i nie
ruszał. Wydaje mi się, że nawet przestali na chwilę oddychać. Po prostu wszyscy
przyglądali się obciętej brodzie tak, jakby miała za chwilę ożyć i mścić się za
jej zgolenie. W końcu Zwierzak wstał i, nadal nic nie mówiąc, sięgnął po butel
stojący na stole i skropił brodę bimbrem. Ginter obsypał ją brokatem, a Sołtys
dołożył do pudełka dwie różowe spinki i puszeczkę pomady do modelowania.
Kiedy uznano, że obiata jest spełniona, gospodarz umieścił pudełko na
najwyższej części pieca i czule do niego wyszeptał:
– Tu będzie ci dobrze, śpij sobie
spokojnie, a ja co jakiś czas coś ci dołożę.
Później spojrzał na Sołtysa,
który nadal miał łzy w oczach.
–8–
– Ty już z nami nie pijesz. Na
oko masz trzynaście lat, a nikt tutaj smarkaczy nie będzie rozpijał!
Sołtys, który, moim zdaniem,
wyglądał raczej jak piętnastolatek, nic nie odpowiedział i chwiejnym krokiem
udał się do dużej izby, w której wszyscy mieliśmy spać tej nocy.
– To chyba już koniec imprezy,
idę pod drzewko, a potem spać – powiedział Ginter i wyszedł. Ja zostałem sam z
posępnym Jurkiem w kuchni. Żaden z nas nie miał ochoty na rozmowy. Po krótkiej
chwili zza niedomkniętych drzwi prowadzących na zewnątrz usłyszeliśmy ciche i
niepewne:
– Poo… moo… cyyyy… WRRRRR… poo… moo… cyyy…WRRRRR…
Wyjrzeliśmy zza szpary w
drzwiach. Przed drzewem stał Ginter z nieco opuszczonymi spodniami, a do niego
łasił się największy owczarek kaukaski, jakiego widziałem. Jurek zbladł i chyba
od razu wytrzeźwiał.
– Ginter, to Leon! Ja do ciebie
nie wyjdę, musisz coś wymyślić! – wyszeptał zza szpary i domknął drzwi, przekręcając klucz w zamku. Teraz
obaj obserwowaliśmy całą groźną sytuację przez niewielkie okienko w drzwiach.
Wielkie psisko położyło łapę na
ramieniu biedaka, niemal wywracając go na ziemię. Ginter zebrał się w sobie,
wyprostował się i powiedział z dumą w głosie:
– Jestem z Sosnowca!
Pies zamarł na chwilę i mruknął
pod nosem. Nie znam psiego, ale nie brzmiało to zbyt przyjemnie. Po czym
odszedł, nie zaszczycając Gintera ani jednym spojrzeniem. Wszyscy odetchnęliśmy
z ulgą.
Rano pożegnałem się ze wszystkimi
i wróciłem do Zamościa, za którego normalnością już naprawdę się stęskniłem po
nocy spędzonej na Bagnisku.
Niedługo po tym Jurek pochwalił
mi się kubkiem, na którym była nadrukowana jedna z fotografii, które robili
sobie tego pamiętnego wieczora. Szczerze mówiąc, jakbym miał wziąć chociaż łyk
kawy z tak brodatego kubka, zaraz musiałbym wypluwać wyimaginowane włosy z ust.
Sołtysowi dentysta przełożył wizytę na dwa tygodnie później, co go rozwścieczyło na dobre, więc niemal
codziennie przyjeżdżał na Bagnisko, żeby posiedzieć sobie z pudełkiem po butach
na kolanach i czule do niego przemawiać. A Ginter… no cóż, Ginter spakował się
i wyjechał na Islandię – usłyszał pogłoskę, że nikt tam nie hoduje owczarków
kaukaskich.
Z Dedykacją dla:
Gintera, Sołtysa oraz
Zwierzaka
PS.:
PS.:
Sołtys, słyszałem pogłoski,
że broda potrafi odrosnąć.
Podziękowania dla niezastąpionej Agaty Pietrzykowskiej za poprawienie
tekstu, oraz za to, że nie pozwoliła mi go wypuścić w eter w jego pierwszej
wersji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz