niedziela, 2 czerwca 2019

Bajka "W poszukiwaniu Białej Pani"


Dawno, dawno temu było sobie królestwo. Jego ziemie zaczynały się zaraz przy wielkim słonym morzu, a kończyły na wysokich skalnych górach. Między morzem a górami były ziemie ozdobione miastami, wioskami, zielenią łąk, złotem zbóż, bezkresem lasów i błękitem jezior. Jakby ktoś spojrzał na tę krainę z góry, ujrzałby wielobarwny obraz malowany pracą człowieka oraz siłą natury.
W tym królestwie mieszkali Wojtuś i jego siostra Kasia. Żyli szczęśliwie z rodzicami w niewielkiej drewnianej chatce pokrytej strzechą.
Pewnego dnia, pod sam koniec jesieni do ich chatki przyjechał królewski posłaniec z bardzo ważną wiadomością.
Na wezwanie króla z każdego domu miała stawić się jedna osoba i dołączyć do orszaku, który wyruszał na poszukiwanie Zimy. Do króla doszły słuchy, że Zima zaginęła i w tym roku miała nie nadejść. Za to Mróz już przemierzał królestwo i z każdym dniem był coraz dalej.

Ta wiadomość bardzo zmartwiła ojca Wojtka.
– Ja wyruszę razem z tobą i królem. Odnajdziemy Zimę i pomożemy jej znaleźć drogę do naszego królestwa – powiedział posłańcowi.
Po czym spakował w wielki plecak wszystko, co mogło mu się przydać do wędrówki, osiodłał konia, ucałował żonę oraz dzieci i wyruszył razem z posłańcem, żeby dołączyć do królewskiego orszaku. Wojtek nie rozumiał, dlaczego poszukiwanie Zimy jest takie ważne. Przecież jak spadnie śnieg, jest o wiele gorzej pracować na zewnątrz, ciężko jest chodzić przez zaspy, a samo odnajdywanie drogi, choćby na targ, jest bardzo trudne, kiedy wszystko przykrywa biały puch. Ale nikomu nie wyjawił swoich myśli. Skoro król, a przede wszystkim ojciec, stwierdzili, że to ważne, to takie właśnie musiało być.
Dni mijały, a na zewnątrz robiło się coraz chłodniej. Pewnej nocy nad ich domem przeszedł Mróz. Obudził wszystkich, krocząc ponad dachem niewielkiej chatki. Domownicy natychmiast wstali z łóżek i podbiegli do okien aby przyjrzeć się wielkiemu wędrowcowi przemierzającemu krainę, ale w oknach ujrzeli tylko oszronione szyby. Przechodzącego Mrozu nie byli wstanie przez nie dojrzeć, ale jego kroki w ciszy nocy było bardzo dobrze słychać. Jeszcze przez długi czas odbijały się echem, kiedy olbrzym przechodził nad lasem. Wyszli z domu jak tylko wstało słońce. Okazało się, że każda jedna kałuża była zamarznięta. Szron pokrywał łąkę i pola, a całe jezioro widoczne z oddali było skute lodem. Było też bardzo zimno, a z ust wydobywały się kłęby pary przy każdym oddechu. Wszystko oprócz śniegu wskazywało na to, że właśnie zaczęła się zima.
– Już do samej wiosny nie będziemy mogli łowić ryb w jeziorze – powiedziała mama do dzieci.
Kasię i Wojtka bardzo to zmartwiło.
– Nie martwcie się, mamy dość pieniędzy żeby przeczekać zimę. Teraz będziemy mieli więcej czasu dla siebie i razem będziemy wyglądać powrotu ojca – mama nachyliła się do nich, aby oboje objąć i pocałować w czoła.
– Wojtuś, proszę narąb drewna na opał i poukładaj je w stodole, tak aby nie zamokło, a ty Kasiu chodź ze mną. Pomożesz mi wybrać jajka z kurnika.
Dzieci skinęły głowami i ochoczo wzięły się do spełniania jej prośby. Nie minęła chwilka, a Kasia stała już obok mamy z wiklinowym koszykiem. Wojtek wziął dużą ojcowską siekierę i zaniósł ją do stodoły. W zaledwie parę minut przytoczył tam kilka pniaczków, po to żeby je podzielić na kawałki mieszczące się do pieca. Ustawił pierwszy pniaczek, zatarł ręce i już miał brać zamach siekierą, kiedy usłyszał zza pleców smutny głos.
– Żeby przeczekać te mrozy, trzeba byłoby wyciąć chyba cały las. A może nawet jeszcze więcej.
Wojtek podskoczył. Obrócił się, ale nikogo za nim nie było.
– Kto to powiedział?! – zakrzyknął, chowając się za ułożonymi pniaczkami.
Wytężył wzrok, ale w miejscu, z którego dobiegł głos, nikogo nie było. W stodole leżało tylko ułożone siano, słoma i dwie naprawdę ogromne skrzynie z ziarnem.
– Kto to powiedział? – powtórzył Wojtek, próbując dostrzec kogokolwiek zza pniaczków.
– Ja – odparł smutny głos.
Wojtek już wiedział, że głos wydobywa się ze sterty siana.
– Co za „ja”? Odpowiadaj, bo zawołam mamę! – zakrzyknął, prostując się i stając w dumnej pozycji.
Siano zaszeleściło i zaczęło się poruszać. Wojtek w pierwszej chwili chciał cofnąć się o parę kroków, ale powiedział sobie w myślach, że jest dużym chłopcem i nie boi się smutnego głosu z siana. Ze sterty wyszedł niewielki lisek, otrzepał się i stanął na środku stodoły. Przyjrzał się chłopcu i przysiadł na klepisku.
– Ja. I nie musisz wołać mamy – powiedział lisek i ziewnął, tak jakby Wojtek właśnie wybudził go z najlepszej drzemki na świecie.
– Nazywasz się Wojciech, prawda? – zapytało zwierzątko i przeciągnęło się, prostując długi puszysty ogon.
– Tak, a skąd to wiesz? I co robisz w naszej stodole? –  Dopytywał się chłopiec zdziwiony tym, że lis zna jego imię.
– Pamiętam cię jak byłeś bardzo malutki. Jestem Owin. Pilnuję tu zboża przed szkodnikami i doglądam, aby nie zaprószył się tu ogień. To bardzo ważne zajęcie i dlatego mam mało czasu, żeby wychodzić na zewnątrz – wytłumaczył lisek, położył się na klepisku i zamknął oczy.
Wyglądał tak, jakby właśnie szykował się do snu. Wojtek przypomniał sobie o tym, że ojciec opowiadał mu kiedyś o Owinie, który mieszka w stodole i pilnuje plonów. Ojciec mówił też, że nie wolno go denerwować, bo łatwo się obraża, a jak się zezłości, to może zamienić się w ogień. Ale z reguły jest przyjazny. Nie namyślając się długo przytoczył jeden z pniaczków bliżej zwierzątka i usiadł na nim.
– Dlaczego jesteś taki smutny? – zapytał.
Lisek otworzył jedno oko i westchnął.
– Bo Zima nie przyszła.
– Wiem, ojciec i cały królewski orszak wyruszyli na jej poszukiwanie – powiedział chłopiec, nie obawiając się już liska ani trochę.
– Nie znajdą jej, Mróz im nie pozwoli, a ty nie dajesz mi pospać – burknęło zwierzę ponownie siadając.
– To może kiedy jej nie znajdą, to wrócą do domów i już wszyscy poczekamy do Wiosny. To nie jest takie złe, że nie ma Zimy. Nie ma też zasp śnieżnych, łatwo jest chodzić i śnieg nie dostaje się wszędzie, gdzie tylko może – wyliczał Wojtek, pierwszy raz zdradzając przed kimś swoje myśli.
Rude futerko liska rozjaśniło się trochę. Dokładnie w taki sposób, jakby ktoś dmuchnął na żar w kominku. Ale po chwili przygasło i powróciło do swojego wcześniejszego koloru. Wojtek zrozumiał, że Owin musiał się trochę zdenerwować, ale najwyraźniej się uspokoił, bo pokręcił smutno łebkiem i powiedział:
– To nie jest takie proste, jak myślisz. Jesteś jeszcze mały i nie rozumiesz wielu rzeczy.
– Nie prawda, nie jestem już mały. Cztery wiosny temu ojciec ściął mi włosy i od tej pory pomagam mu w wielu obowiązkach! – obruszył się Wojtek.
Lis wstał i obszedł chłopca siedzącego na pniaczku.
– Masz już jedenaście lat. Faktycznie tak mały to nie jesteś. Ale jeszcze wielu rzeczy nie rozumiesz.
– To może byś mi je wytłumaczył.
Lis ponownie usiadł i najwyraźniej się namyślał. W końcu zaczął mówić.
– Jeżeli nie przyjdzie prawdziwa Zima, taka nie tylko z mrozem, ale też ze śniegiem, to wszystkie rośliny mogą zmarznąć. Śniegi są bardzo potrzebne. To one chowają zboża, trawy i wiele małych zwierząt oraz owadów przed Mrozem, prawie tak dobrze, jakby były schowane pod pierzyną. Rośliny śpią sobie tak w najlepsze, czekając na wiosnę, a Mróz nie ma do nich dostępu. I jeżeli Zima nie opuści swojego pałacu, to Wiosna, wracająca z drugiej strony gór, nie będzie wiedziała, kiedy ma nadejść tutaj. Czyli jej powrót może się bardzo wydłużyć. Może to nawet potrwać kilka lat. Dawno temu już tak się zdarzyło. Mróz był wszędzie gdzie okiem sięgnąć i przez długi czas nie chciał oddać swojego panowania. Było takie zamieszanie, że Wiosna zasnęła, czekając na swoją kolej. Zima później dołączyła do Mrozu i cały świat był przez długie lata pokryty tylko śniegiem i lodem. Dlatego tak ważne jest, aby Zima wróciła w swojej zwykłej porze.
– Ale przecież król i mieszkańcy wyruszyli, żeby odnaleźć Zimę. Musi im się udać. Jest ich wielu i wszyscy są duzi jak mój ojciec! – zakrzyknął Wojtek i zeskoczył z pniaka.
Sierść liska znowu na bardzo krótko rozżarzyła się. Owin smętnie pokręcił główką.
– I to może być problemem. Żeby dostać się do pałacu Zimy należy wejść w góry. Później odszukać jej zamek. Dorosły człowiek, nawet ten, który zna drogę, może nie przecisnąć się przez drzwi w jej zamku. Wychodząca w świat Zima jest jeszcze mniejsza od ciebie. Więc w jej domu nie ma wielkich wrót. No i Mróz z pewnością też zadbał o to, żeby poszukiwacze tam nie dotarli. Podejrzewam, że mógł ich uwięzić.
Wojtek usiadł zmartwiony na klepisku. Myślał o swoim ojcu uwięzionym przez okrutny Mróz. Jedna łezka pociekła mu po policzku i poczuł się mały i bezsilny.
– Ale dlaczego Mróz miałby to robić? – zapytał smutno.
Lisek westchnął i przysiadł obok chłopca.
– Widzisz, Mróz jest bardzo zazdrosny. Chciałby sam władać przyrodą bez niczyjej pomocy i stara się zwodzić Pory Roku tak, aby to one były podporządkowane jemu, a nie on im – powiedział Owin spokojnym głosem.
– Mróz jest zły! – krzyknął rozżalony Wojtek.
– Nie, wcale nie jest zły. Jest nawet potrzebny, ale czasem się gubi i nie umie docenić tego, co ma.
– To co powinniśmy zrobić?
– My? – zdziwił się lisek.
– Tak, my. Owin, ty znasz drogę, prawda? A ja jestem już na tyle silny, żeby tam pójść i na tyle mały, żeby się wszędzie zmieścić.
Lisek zamyślił się. Wstał i chodził po stodole w tę i z powrotem. Jego rude futerko raz rozjaśniało się, po czym znów ciemniało. W końcu zatrzymał się przed samym chłopcem i rzekł:
– Znam drogę, ale jest bardzo niebezpieczna. Trzeba przejść pół kraju, przemierzyć lasy i przepłynąć rzeki, a później jeszcze wejść w góry. Czy jesteś pewien, że chcesz wyruszyć na poszukiwanie Zimy?
Wojtek wstał, wyprostował się dumnie i powiedział:
– Chcę wyruszyć. Chcę uwolnić ojca i odnaleźć Zimę.
– W takim razie przyszykuj się – odparł lisek i zagrzebał się w sianie, z którego wcześniej wyszedł.
Wojtek przytoczył do stodoły jeszcze więcej drewnianych pniaczków, tak żeby mamie starczyło opału na długi czas, kiedy jego nie będzie. Porąbał drewno na małe kawałeczki nadające się do pieca. Poukładał je i odniósł siekierę na miejsce. Jak skończył poszedł do chatki i opowiedział mamie i siostrze o wszystkim, co go spotkało i o długiej drodze, w którą chce wyruszyć. Mama zapłakała i przytuliła syna do siebie. Mimo tego, że było jej bardzo smutno, że Wojtek chce udać się w daleką podróż, to była z niego bardzo dumna. Kasia również przytuliła się do brata i powiedziała:
– Idź braciszku, przyprowadź ojca do domu i odnajdź Zimę. I pamiętaj, że w domu będziemy wyczekiwać waszego powrotu.
Wojtek podziękował siostrze za te słowa i zabrał się za pakowanie potrzebnych rzeczy. Kiedy już był gotowy wyszedł przed dom, gdzie czekała na niego mama i siostra. Od Kasi dostał zawiniątko z płaskim chlebem przypominającym placki nazywanym podpłomykami. W zawiniątku znajdowały się również suszone ryby i owczy ser. Podarowała mu też bukłak wypełniony mlekiem.
Mama przyprowadziła osiodłanego konia Siwka ze stajni. Pochyliła się przed synem i ucałowała go trzy razy w policzki.
– Ruszaj w drogę synku. Weź konia ze sobą, żeby podróżować szybko. Przy siodle naszykowałam koc i skórę owczą, żeby żaden mróz nie był ci straszny. Bądź bezpieczny i wracaj szybko do domu.
Wojtek usiadł na chwilę przed podróżą, po czym jeszcze raz uściskał matkę i siostrę. Wsiadł na konia i ruszył. Przejeżdżając przed stodołą zawołał na Owina. Lisek wyszedł ze stodoły i spojrzał na chłopca.
–  I ja się przygotowałem przed podróżą. Poprosiłem kota, żeby pod moją nieobecność przeganiał myszy tak, by żadna ziarna nie pogryzła. Nie lubię odkładać swoich obowiązków, więc mam nadzieję, że szybko wrócimy – powiedział lis i wybiegł przed konia tak, by pokazywać drogę.
Rozmawiając w drodze dotarli do brzegu jeziora. Po jego drugiej stronie ledwo widoczny był wielki las.
– Teraz musimy przepłynąć przez jezioro i wejść do lasu – lis rozejrzał się uważnie. – Obejść się go nie da, za dużo dni by to zajęło. A czasu wiele nie mamy.
– Nie możemy przepłynąć, spójrz. Całe jest zamarznięte. Lód na wodzie niczym kamień – odrzekł Wojtek schodząc z konia i podchodząc do brzegu jeziora.
Lis się zmartwił, ale po chwili wskoczył na lód i zakrakał kilkukrotnie niczym prawdziwa wrona. Dwa wielkie kruki o czarnych błyszczących piórach przyleciały i przysiadły obok niego. Kruki zaczęły krakać i podskakiwać machając skrzydłami i podlatując do góry po to, żeby opaść z powrotem obok lisa. Hałas przy tym był tak wielki, jakby pięknych ptaków było o wiele więcej niż tylko te dwa, które Wojtek widział. W końcu Owin pochylił łepek najwyraźniej dziękując za coś krukom, a ptaki odleciały.
– Kruki powiedziały, że lód jest gruby na całym jeziorze. Jeszcze dziś widziały jak przejeżdżali po nim ludzie z końmi i saniami. Przejdziemy po lodzie i szybko dostaniemy się na drugą stronę.
Wojtek zgodził się z Owinem i wszedł na lód wprowadzając na niego konia. Niestety duże zwierzę ślizgało się strasznie i nie mogło spokojnie zrobić kroku tak, by mu się nie rozjeżdżały nogi. Wojtek też miał problemy z utrzymaniem równowagi. Wszyscy więc zeszli na brzeg, żeby naradzić się, jak pokonać tę przeszkodę. Niestety nic im nie przychodziło do głowy i nie mogli podjąć żadnej decyzji. Już myśleli nawet, żeby obchodzić jezioro dookoła, ale usłyszeli brzęczenie dzwoneczków. Obrócili się żeby zobaczyć skąd dochodzi ten dźwięk. Po jeziorze jechały nieduże sanie zaprzężone w jednego konia, którego poganiał wąsaty woźnica. Sanie rosły w oczach zbliżając się coraz bardziej, a dzwonienie dzwonków nasilało z każdą chwilą. Woźnica był coraz bliżej. Pomachał im, kiedy był już tak blisko, że Wojtek mógł go rozpoznać. Był to Tomasz, kowal z pobliskiej wioski. Zatrzymał sanie tuż przy nich i zapytał.
– A cóż Wojtusiu tu robisz? Jesteś daleko od domu.
Wojciech pokłonił się kowalowi na przywitanie i opowiedział całą historię, po co wyruszyli i jaki teraz mają problem. Kowal podziwiał odwagę Wojtka. Podszedł do konia i uniósł jedną z jego nóg. Mruknął pod nosem i pogładził wąsy. Nic nie mówiąc podszedł do swoich sań i ściągnął z nich wielką i ciężką skrzynię.
– Dwie niedziele temu królewski orszak przybył do mojej kuźni. Wszystkim konie podkułem i zostało mi jeszcze dużo podków. Twój koń nie ma żadnej, więc podkuję go teraz, żeby nie ślizgał się na lodzie – powiedział Tomasz, wyciągając ze skrzyni cztery podkowy, gwoździe i młotek.
– Nie będę miał ci czym zapłacić, nie mam pieniędzy – zaprotestował Wojtek, ale kowal machnął tylko ręką i odparł:
– Nie chcę od ciebie żadnych pieniędzy. Jeżeli twoja wyprawa się powiedzie, to tym mi wynagrodzisz moją pracę.
Od razu zabrał się za podkuwanie konia. Kiedy skończył, schował narzędzia do skrzyni i wyjął z niej coś jeszcze.
– Proszę, to dla ciebie. Zrobiłem te łyżwy dla mojego syna, ale teraz tobie będą bardziej potrzebne.
Wojtek podziękował serdecznie kowalowi. Tomasz uśmiechnął się do niego, życzył mu powodzenia, wsiadł na sanie i odjechał z brzękiem małych dzwoneczków.
Lód nie sprawiał teraz żadnego problemu. W niecałą godzinę pokonali zamarznięte jezioro i byli pod lasem. Owin wprowadził ich w leśną ścieżkę. Las z daleka wydawał się ciemny i mroczny, ale kiedy weszli na ścieżkę, okazało się, że wcale taki nie był. Drzewa już dawno zrzuciły liście, więc słońce bez żadnego problemu przebijało się przez nagie korony drzew. Wojtek pierwszy raz był w lesie po drugiej stronie jeziora i bardzo się cieszył, że ma przyjaciela, który zna drogę i zgodził się podróżować razem z nim. Lisek nagle przystanął, cała sierść się mu zjeżyła i rozjaśniła do bardzo jasnego koloru. Wojtek miał wrażenie, że Owin za chwilę zapłonie. Zeskoczył z konia i zbliżył się do liska. Podszedł zaledwie o parę kroków, a już odczuł gorąco, które aż buchało od przyjaciela. Cały szron pod jego łapkami roztopił się i zniknął.
– Co się stało? – zapytał Wojtek. Lisek natychmiast się uspokoił i wskazał spiczastym nosem na metalowe zęby ukryte na ścieżce tuż pod ściółką z liści.
– To pułapka zostawiona przez kłusownika. Kiedy zwierzę na nią stanie, zęby zatrzasną się i nie pozwolą mu uciec. To straszny los dla każdego leśnego stworzenia – wyjaśnił Owin, obchodząc pułapkę dookoła.
Wojtek zboczył ze ścieżki i podniósł patyk, zważył go w dłoniach i cisnął nim w pułapkę. Metalowe szczęki natychmiast zatrzasnęły się na suchym drewnie ze strasznym trzaskiem.
– Teraz już nie jest groźna – powiedział lisek, a jego futerko wróciło do normalnego rudego koloru.
– Czy możesz znaleźć inne pułapki? – zapytał Wojtek.
Lis zaczął węszyć, aż w końcu odpowiedział:
– Tak, czuję zapach tego człowieka, który je tu pozostawiał. Znajdę wszystkie pułapki. Możesz je rozbrajać w taki sposób, jak zrobiłeś to przed chwilą, a ja będę je zakopywał. Dzięki temu już nikt nigdy nie będzie mógł ich użyć. Ale to nam może zająć bardzo dużo czasu, musisz się zastanowić, czy nie będzie lepiej dla ciebie, żeby je wszystkie ominąć i pozostawić na swoim miejscu.
Wojtek nawet się nie zawahał, od razu odparł:
– Nie. Znajdźmy je wszystkie i schowajmy, niech nikomu nie wyrządzą krzywdy.
Lisek skinął głową i zabrał się za szukanie kolejnych pułapek. Kiedy Wojtek wrzucał w ich szczęki kolejne patyki, Owin zakopywał je tak głęboko, że kłusownik, który je tu pozostawił z całą pewnością nie dałby rady ich odszukać. Wojtkowi w trakcie tej pracy wydawało się, że ktoś go obserwuje, ale za każdym razem, kiedy się oglądał, nie widział nikogo. Lisek miał rację. Pułapek było sporo i bardzo dużo czasu zajęło schowanie ich wszystkich. Kiedy zakopali ostatnią, byli już bardzo zmęczeni, a słońce już prawie całkiem zniknęło z nieba.
– Co my teraz zrobimy? – zapytał Wojtek smutnym głosem. – Zobacz, już zmierzcha, a my nie jesteśmy nawet w połowie lasu. Bardzo trudno będzie nam odnaleźć drogę w ciemnościach, a zostać tutaj na noc też jest trochę strasznie.
– Ostrzegałem ciebie Wojtusiu, że tak może być, ale cieszę się, że jednak postanowiłeś zostać i poukrywać te pułapki. Zrobiłeś bardzo dobry uczynek pomagając mieszkańcom lasu. Możemy spokojnie spędzić tutaj noc, będę czuwał i ogrzewał cię, więc nie zmarzniesz i nie musisz się niczego obawiać. Rano wyruszymy w dalszą drogę – odpowiedział Owin, a jego futerko rozbłysło ciepłym pomarańczowym blaskiem.
Wojtek zdjął z konia koc i owczą skórę. Rozłożył je na ściółce i położył się wygodnie, życząc Owinowi dobrej nocy. Lis ułożył się obok niego. Fala ciepła bijąca z jego pomarańczowego futra natychmiast dotarła do chłopca i nawet nie zorientował się, kiedy zasnął. Obudziły go pierwsze promienie słońca. Podniósł się i ze zdziwieniem zobaczył, że już nie są w lesie tylko na jego skraju. Lisek spał w najlepsze obok jego koca i cicho pochrapywał.
– Co się stało?! – zakrzyknął nieco przestraszony Wojtek. Ucho Owina uniosło się na chwilkę, ale sam lis nie wstał, wymruczał tylko przez sen.
– Zjedz śniadanie i daj mi jeszcze trochę pospać. Później wszystko ci opowiem.
Nie zadawał więcej pytań przyjacielowi i pozwolił mu się wyspać. Rozwinął pakunek, który przygotowała mu siostra i z wdzięcznością zobaczył, jakie skarby się w nim kryją. Były tam cztery owcze serki, trzy suszone ryby i cały stosik podpłomyków. Wyjął dwa placki i ser. Resztę prowiantu starannie zapakował i odłożył na później. Jeden z placków odłożył na bok dla Owina, żeby mógł zjeść kiedy się obudzi. Ser podzielił na dwie połówki i jedną z nich odłożył obok placka przygotowanego dla lisa. Kiedy ugryzł zaledwie pierwszy kęs swojego kawałka sera, zobaczył na skraju lasu starszą kobietę niosącą złożony w chustę pęk chrustu. Chrust musiał być bardzo ciężki ponieważ staruszka ledwo go niosła, potykając się niemalże co krok. Odłożył swoje śniadanie na bok i podbiegł do niej.
– Jeżeli pozwolicie, pani, to pomogę wam.
Staruszka odłożyła chrust na ziemię i przyjrzała się chłopcu. Jej szare oczy były pokryte lekką mgiełką i wyglądały na zmęczone. Ubrana była w długi brązowy, wełniany płaszcz, a głowę miała opatuloną kwiecistą chustką. Wojtek był trochę zdziwiony, że staruszka nie ubrała się nieco cieplej, ale nie wyglądała, jakby było jej zimno mimo mrozu, który już szczypał po nosie.
– Byłabym ci bardzo wdzięczna, ale powiedz mi chłopcze, co robisz sam pod takim wielkim lasem – zapytała staruszka.
Wojtek odpowiedział jej, że wcale nie jest sam i wskazał dłonią na stojącego dalej konia i liska śpiącego przy rozłożonym kocu.
– Ale nadal mi nie powiedziałeś, co tutaj robisz.
Wojtek odparł, że chętnie jej opowie tą historię, ale przy śniadaniu, bo właśnie zaczynał je jeść. Wziął z ziemi ciężki pęk chrustu i zaproponował, że może się podzielić z nią śniadaniem, jeżeli lubi podpłomyki, owczy ser i suszoną rybę. Starsza pani zgodziła się i pozwoliła się poprowadzić pod obozowisko. Kiedy dotarli na miejsce lis otworzył jedno oko, skinął głową gościowi i spał dalej. Wojtek poczęstował starowinkę rybą, chlebem i serem. Kobieta przyjęła to z wdzięcznością, urwała kawałeczek ryby, a na jej ramieniu usiadł zaraz niebieski ptaszek o pomarańczowym brzuszku. Wsunęła mu w dziobek kawałeczek ryby, a ptak odleciał. Wyjaśniła, że jest to jej przyjaciel.
Podczas śniadania Wojtek opowiedział jej o ich dotychczasowych przygodach. Kobieta słuchała uważnie, zadając od czasu do czasu jakieś pytania. Powiedziała mu też, że niecałe dwie niedziele temu mijał ją orszak królewski, który również wyruszył na poszukiwanie Zimy, ale tak im się śpieszyło, że nie zaproponowali jej pomocy przy chruście, a już tym bardziej śniadania. Zapytali tylko o drogę i ruszyli dalej.
– My też nie mamy dużo czasu – wyjaśnił Wojtek. – Więc jak tylko pomożemy z chrustem, musimy ruszać. Ale mamy konia więc mogę zebrać więcej gałęzi na koc i przewieźć do waszego domu. Wtedy na pewno starczy wam na dłużej.
Staruszka podziękowała mu.
– Ale powiedz mi chłopcze, jak przeszliście przez las? – zapytała zaciekawiona.
– Sam tego nie wiem – Wojtek zamyślił się na chwilę. – Kładłem się spać jeszcze w lesie, a obudziłem się już na jego skraju.
Lis ziewnął przeciągle, wstał, przez chwilę prostował grzbiet i rozciągał łapki. W końcu ukłonił się głęboko staruszce.
– Przenieśliśmy cię, kiedy spałeś – powiedział.
Staruszka ani trochę się nie zdziwiła, że lis umie mówić. Uśmiechnęła się do niego i wyciągnęła dłoń, żeby podrapać go za uchem. Zwierzątko nie zaprotestowało, wręcz przeciwnie – nastawiło łebek na pieszczotę.
– Jacy „my”? – zapytał Wojtek.
– To, co zrobiłeś z pułapkami kłusowników, spodobało się zwierzętom, które przez cały czas obserwowały twoje poczynania. Wieść o tym doszła również do uszu starego żubra, który jest królem tego lasu i w środku nocy przyszedł obejrzeć cię osobiście. Nie pozwoliłem cię budzić, abyś miał siłę na dalszą drogę, ale opowiedziałem mu, co nas tu sprowadza. On nakazał jeleniom pomóc ci w wędrówce i delikatnie przeniosły cię, dokąd tylko mogły najdalej. Tak znaleźliśmy się tutaj. Podziękowałem żubrowi i jeleniom za pomoc w swoim i twoim imieniu. Bez tej pomocy musielibyśmy wędrować lasem zapewne dwa lub nawet trzy dni. Na szczęście mieszkańcy znali drogi, o których nawet ja nie słyszałem. Dzięki temu dostaliśmy się tu w zaledwie jedną noc.
Wojtek aż otworzył usta ze zdziwienia. Było mu trochę żal, że Owin nie obudził go podczas tej wędrówki, ale patrząc na lisa i to, jak był zmęczony, zrozumiał, że to była dobra decyzja. Potrzebował snu i siły na dalszą drogę, więc nie mógł mieć do niego żalu. Staruszka również była pod wrażeniem tej opowieści. Kiedy Owin ją opowiadał, klaskała czasem w dłonie, uśmiechała się szczerze do chłopca i lisa, a jej oczy wydawały się jakby młodsze. Kiedy wszyscy już zjedli, Wojtek rozłożył na ziemi swój koc. Nazbierał na niego tyle chrustu i grubszych gałęzi, ile tylko dał radę. Przywiązał to wszystko do siodła, żeby Siwek mógł to za sobą ciągnąć i staruszka poprowadziła ich do swojej chatki. Okazało się, że nie jest to wcale taka mała chatka. Był to młyn wodny z wielkim drewnianym kołem położony przy rwącej rzece. Wojtek z nieukrywanym podziwem oglądał budowlę i obracające się koło. Staruszka opowiedziała mu, że wiele lat temu była tu wioska, a ten młyn jest pozostałością po niej. Zdarzało się, że rzeka wiosną wylewała i łąki oraz pola potrafiły na długo pozostać pod wodą. Mieszkańcy opuścili wieś i postanowili wybudować nowe osady za lasem.
– Kto wie? Może i twoja rodzina pochodzi z tych stron – zastanowiła się staruszka.
– A wy dlaczego zostaliście? – zapytał Wojtek.
Kobieta pogładziła go po włosach i wyjaśniła, że tutaj się urodziła, jest tu szczęśliwa i wcale nie jest samotna. Opowiedziała o zwierzętach, które do niej przychodzą i o swojej siostrze, która mieszka daleko w górze rzeki i często ją odwiedza płynąc łódką. Jakby przeniosła się za las, dalej od rzeki, nie mogłaby tego robić tak często, jakby chciała.
– Płynięcie łodzią w górę rzeki musi być bardzo trudne – powiedział Wojtek, dziwiąc się, jak w ogóle to było możliwe.
Staruszka zaśmiała się cicho.
– Nie tak trudne, jak ci się wydaje – odrzekła z tajemniczym uśmiechem. – Nie chcę cię zatrzymywać, ale mam do ciebie jeszcze jedną prośbę. Chciałabym, żebyś porąbał mi większe gałęzie, sama chyba nie dam już rady.
Wojtek zabrał się więc do pracy. Kiedy stos gałęzi był już ułożony, staruszka podziękowała mu serdecznie i zaprowadziła wszystkich na brzeg rzeki. Pokazała im maleńką łódkę przypominającą kształtem łupinę od orzecha. Łódka nie miała ani żagla, ani wiosła, co niezmiernie zdziwiło Wojtka.
– Proszę, możecie ją sobie ode mnie pożyczyć – powiedziała staruszka z miłym uśmiechem.
– Nie popłyniemy nią w górę rzeki. Łódka jest za mała, żeby zmieścić nas wszystkich i nie ma ani wioseł, ani żagla. Jak tylko odepchniemy się od brzegu, prąd rzeki zniesie nas w dół, a nie w górę – odparł chłopiec, nie mogąc się nadziwić takiemu pomysłowi.
Staruszka zaśmiała się perliście.
– Każda inna łódka tak właśnie by zrobiła. Ale moja jest wyjątkowa. Zmieści was wszystkich i popłynie, gdzie tylko będziecie chcieli. Wystarczy to powiedzieć głośno. Żadne wiosła i żagle nie będą wam potrzebne.
Wojtkowi w tym momencie wydało się, że staruszka znacznie odmłodniała. Zmarszczek już prawie wcale nie było widać, a szare oczy nabrały niebieskiego blasku. Uwierzył jej i wsiadł do łupinki. Łódka sama się rozszerzyła. Następnie do środka wskoczył Owin i ponownie łódka się rozszerzyła.
– Twoja kolej – kobieta klepnęła Siwka w bok.
Koń przekroczył burtę łodzi, aż w końcu wszedł na nią cały.
– Teraz Wojciechu powiedz głośno, gdzie chcesz płynąć, a łódź cię tam zabierze. I pozdrów moją siostrę jak ją spotkasz. Nazywam się Dobrawa – powiedziała kobieta, wcale już nie przypominająca staruszki.
Wojtek podziękował jej serdecznie i zakrzyknął:
– W górę rzeki!
Łódź oderwała się od brzegu i popłynęła, nie zwracając uwagi na prąd rzeki, który płynął w przeciwnym kierunku.
Płynęli trzy dni, zatrzymując się na brzegu tylko po to, aby zjeść posiłek i spędzić noc na lądzie. Robiło się coraz zimniej i zdarzało się, że na rzece pojawiały się ogromne lodowe kry. Łódź omijała te przeszkody sama, bez niczyjej pomocy, w taki sposób, jakby kierowała się własnym wzrokiem. Wojtek z zapartym tchem podziwiał wsie i krainy, przez które przepływali. Wijące się zielone pagórki ustępowały powoli miejsca gołym skałom coraz częściej wyrastającym z ziemi. Liściaste lasy zamieniały się w lasy iglaste, aż w końcu mijali już tylko skały i piętrzące się górki ozdobione wysokimi sosnami i świerkami. Owin wytłumaczył Wojtkowi, że podróżują o wiele krócej, niż gdyby szli wzdłuż rzeki. Z całą pewnością dzięki Dobrawie zaoszczędzili już około tygodnia podróży. Chłopiec zawinął się szczelniej w koc i podziękował w myślach dziwnej staruszce za jej bezcenną pomoc. W końcu, czwartego dnia Owin stanął na burcie łodzi. Wskazał pyszczkiem wielkie stare drzewo z dziuplą tak wielką, że mógłby skryć się w niej dorosły mężczyzna, i zawołał:
– Tutaj powinniśmy wysiąść. Przy tym drzewie, po drugiej stronie rzeki!
Wojciech wstał i powiedział głośno:
– Zatrzymaj się na drugim brzegu!
Łódka posłuchała i zatrzymała się wedle polecenia. Cała trójka opuściła jej pokład i wypakowała z niej bagaż. Łódka skurczyła się i popłynęła z prądem. Wojtek osiodłał konia i już chciał na niego wsiadać, ale usłyszał z góry kobiecy głos:
– Skąd masz tę łódź?
Uniósł głowę, ale słońce świecące mu w oczy nie pozwoliło mu dostrzec, kto o to zapytał.
– Nie widzę was, pani – odrzekł.
Z dziupli drzewa wyszła młoda kobieta przyodziana w zieloną powłóczystą szatę. Podeszła do chłopca i ponowiła pytanie:
– Skąd masz tą łódź?
– Pani Dobrawa nam ją wypożyczyła – odparł Wojtek zgodnie z prawdą.
Zielona Pani uśmiechnęła się.
– Skoro moja siostra wypożyczyła swoją łódź, to znaczy, że okazałeś jej dobre serce, za co mogę ci tylko podziękować. Ale nie przepuszczę ciebie dalej. Pilnuję tej drogi i nie pozwalam nikomu jej przebyć, jeżeli nie odgadnie mojej zagadki – powiedziała pani w zieleni, a jej oczy rozświetliły się delikatną niebieską poświatą.
Lisek zbliżył się do chłopca i wyszeptał prawie niedosłyszalnie:
– Już wszystko rozumiem. To Rusałki.
Wojtkowi niestety niewiele to wyjaśniało. Słyszał o Rusałkach tylko z bajek, które opowiadała mu babcia, ale jak dotąd żadnej chyba nie spotkał.
– Dobrze, pani, powiedzcie mi waszą zagadkę – odpowiedział.
Rusałka nabrała tchu i wyrecytowała.
Trzy razy mnie ujrzysz,
W trzech sukniach różnych.
W jednej jak kamień.
W drugiej z wydrami się bawię.
W trzeciej w chmurach tańczę.
Gdy mnie zabraknie,
Już nikt nie zapłacze.
Owin ziewnął i zwinął się w kulkę układając się zaraz przy rzece. Wojtek usiadł obok niego i rozmyślał o zagadce. Kamień, wydry i chmury. Co je łączy i dlaczego nikt nie zapłacze, gdy tego zabraknie? Przez długi czas żadna odpowiedź nie przychodziła mu do głowy.
– Znasz już rozwiązanie mojej zagadki? – zapytała Rusałka.
Lisek wstał i napił się prosto z szumiącej rzeki. Wojtek podskoczył.
– Znam. To woda! – zakrzyknął uradowany. – Woda może być jak kamień, kiedy jest zamarznięta, bawią się w niej wydry, kiedy płynie i tańczy w chmurach, kiedy jest parą. A kiedy zabraknie wody, to nie będzie już komu płakać!
Powiedział to niemal jednym tchem. Rusałka uśmiechnęła się do niego.
– Tak, to jest dobra odpowiedź. Możesz przejść – powiedziała i zeszła im z drogi.
Na jej ramieniu przysiadł niewielki zimorodek o długim ciemnym dziobku, pomarańczowym brzuszku i niebieskich piórkach. Przez chwilę wydawało się, że szepcze jej coś do ucha.
– Poczekajcie jeszcze trochę – odparła i wspięła się na drzewo, by zniknąć w ogromnej dziupli.
Nie minęła chwilka, a stała ponownie obok chłopca. W dłoniach trzymała niewielką drewnianą szkatułkę.
– Proszę, Wojciechu. Przyjmij to ode mnie i otwórz wtedy, kiedy będziesz tego najbardziej potrzebował. Ale nie otwieraj szkatułki pochopnie. Możesz zrobić to tylko raz. Pamiętaj moje słowa.
Wojtek przyjął podarunek i podziękował za niego serdecznie. Miał już odchodzić, ale obrócił się i powiedział:
– Pani siostra Dobrawa posyła wam pozdrowienia.
Rusałka skinęła mu głową.
– I ty Wojciechu bądź zdrów. I odnajdź Zimę, by mogła wrócić na swoje miejsce.
Wojtek ukłonił się jej nisko. Nie chciał nadwyrężać cierpliwości Zielonej Pani pytaniami, skąd wie jak ma na imię i jaki jest cel jego wędrówki.
Wsiadł na konia i ruszył za prowadzącym go liskiem. Kiedy już nie dało się dostrzec ani rzeki, ani wielkiego drzewa, Owin obrócił się do chłopca i rzekł:
– Bardzo dobrze odgadłeś zagadkę Rusałki.
– Pomogłeś mi. W momencie, w którym pomyślałem, że nic do siebie nie pasuje, ty napiłeś się wody.
Lisek pokręcił przecząco łebkiem:
– Po prostu chciało mi się pić. Ale cieszę się, że to okazało się pomocne.
– Powiedz mi, Owinie, dlaczego przy Zielonej Pani nie odezwałeś się ani słowem? – zapytał Wojtek, nachylając się w siodle, żeby jego towarzysz mógł go lepiej usłyszeć.
– Nie chciałem żeby Rusałka wiedziała, że umiem mówić. Mogłaby zadać nam drugą zagadkę. Gdybyśmy jej nie zgadli, musielibyśmy długo wędrować, żeby obejść ziemie, których pilnuje. Ale wydaje mi się, że i tak to wiedziała. O nic nie spytała po prostu z uprzejmości. Czasami warto zachować niektóre rzeczy tylko dla bliskich osób.
– Jak myślisz, czy orszak przejeżdżał tędy?
Lis zaprzeczył, kręcąc łebkiem.
– Nie. Widziałem ślady kopyt tylko na jednym brzegu rzeki. To znaczy, że nie zgadli zagadki Rusałki, albo nie chcieli tracić na nią czasu i pojechali dalej. Dobrze, że nam się udało, bo inaczej musielibyśmy obchodzić rzekę. Ale powiedz mi, Wojtku, czy nie ciekawi cię, co jest w szkatule, którą podarowała ci Rusałka?
Chłopiec sięgnął do kieszeni po niewielką szkatułkę i przyjrzał się jej, ale nie uchylił jej wieczka ani odrobinę, żeby zajrzeć do środka. Schował podarowany mu prezent z powrotem do kieszeni.
– Bardzo mnie ciekawi, ale nie mogę go teraz otworzyć. Można to zrobić tylko raz, kiedy będziemy tego potrzebować. Zostawię to na ważniejszą okazję – powiedział Wojtek i odniósł wrażenie, że lis skrycie się uśmiechnął.
Prawie cały dzień minął na wędrówce przez góry i najróżniejszych rozmowach z Owinem. Nieraz bywało, że musieli objeżdżać drogę, którą wybrał lis, z tego powodu, że trzeba było wspiąć się na półkę skalną, a podróżując konno nie było to możliwe. Powietrze zrobiło się naprawdę mroźne, a świszczący wiatr prawie zdmuchiwał z Wojtka wełniany koc, w który był owinięty. Owin przypuszczał, że Mróz z jakiegoś powodu musiał niedawno powrócić w góry, bo było zimniej, niż się tego spodziewał. Kiedy już się ściemniało, a Wojtek zaproponował, żeby się zatrzymać i poszukać jakiegoś schronienia na noc, Lis wskazał pyszczkiem najbliższą wysoką górę, ze szczytem ściętym i prostym niczym blat stołu.
– Musimy tam dotrzeć. Na tej górze, na samym jej szczycie jest jaskinia, która pełni rolę bramy do pałacu Zimy. Ale nie wiem jeszcze, jak my się tam wdrapiemy. Wojtusiu, myślę, że...
Nie skończył mówić, bo ziemia zadrżała. Zza płaskiej góry podniósł się ogromny olbrzym. Był cały biały, odziany w szatę z tysiąca lodowych kryształków. Miał długą brodę sięgającą mu do samego pasa, a na głowie koronę zrobioną z sopli lodu. Wstał i ziewnął. Natychmiast zerwał się lodowaty wiatr, który sprawiał, że całe ciało pokrywało się gęsią skórką.
– Szybko Wojtusiu! Zeskocz z konia i nakryj się kocem. Może cię nie zauważy. To jest właśnie Mróz – krzyknął Owin.
Wojtek nie zadawał pytań. Natychmiast zeskoczył z Siwka, położył się na ziemi i nałożył na siebie koc. Owin błyskawicznie wśliznął się pod niego i tak razem czekali.
Ziemia drżała z każdym krokiem olbrzyma. Małe kamyczki podskakiwały, kiedy się zbliżał. W końcu wszystko ucichło. Tylko zatrwożony koń rżał z cicha. Wojtek sięgnął do kieszeni po szkatułkę, ale Owin położył na niej łapkę i wyszeptał:
– Jeszcze nie, chyba nas nie zauważył. Koc, pod którym jesteśmy ma taki sam kolor jak otaczające nas skały.
Wojtek skinął głową liskowi na znak, że zrozumiał i schował szkatułkę do kieszeni.
– A cóż tu robisz koniku? Chyba mi uciekłeś – powiedział Mróz głosem tak niskim, że sprawiał wrażenie, jakby wydobywał się ze studni.
Jego słowa jeszcze przez chwilę niosło echo, powtarzając je po górach. Wojtek delikatnie uniósł połę koca i razem z liskiem wyjrzeli spod niego. Olbrzym stał tuż przy nich, majestatyczny i potężny. Serce Wojtka zaczęło bić tak mocno, że obawiał się, iż Mróz je usłyszy. Olbrzym nachylił się i delikatnie wziął konia w dłonie.
– Pozwól, że ciebie odprowadzę – rzekł, a echo znowu powtórzyło jego słowa.
Mróz obrócił się na pięcie i zaczął iść w stronę góry.
– Teraz szybko. Weź mnie pod pachę i przytrzymaj się buta olbrzyma. Może nas nie zauważy i sam doprowadzi nas do pałacu – wyszeptał lis.
Wojtek bał się bardzo, ale policzył w myślach do trzech i, podnosząc Owina, zrzucił z siebie koc i pobiegł pod olbrzyma, żeby przytrzymać się jego buta. Udało się. Mróz stawiał ogromne ciężkie kroki i trudno było się utrzymać, ale Wojtek wiedział, że to jedyna szansa, żeby tak szybko dostać się do serca góry. Więc trzymał się buta z całych sił, pilnując przy tym, żeby lisek nie wysunął się z jego objęć. W końcu dotarli na szczyt.
– Puść olbrzyma i schowaj za skałą! – Szepnął lisek.
Wojtek wypuścił skrawek obuwia, którego się do tej pory trzymał i, nadal trzymając Owina na rękach, pobiegł tak szybko, jak tylko umiał, do najbliższych skał, za którymi mógł się schować. Olbrzym delikatnie postawił konia na szczycie płaskiej góry. Siwek zaczął się zmieniać. Najpierw zrobił się przezroczysty, później zmniejszył się do rozmiaru dziecięcej zabawki. Sam olbrzym również się skurczył. Teraz był wzrostu dorosłego mężczyzny, a jego długa broda zniknęła. Wyglądał jakby odmłodniał o całe wieki. Schylił się po Siwka i zaniósł go do niewielkiej jaskini znajdującej się niedaleko.
– Chodźmy za nim, ale nie pozwólmy mu się zauważyć, bo nas też zamieni w lodowe figurki – powiedział lis i wyszedł z kryjówki.
Wojtek dogonił towarzysza podróży i zapytał z trwogą w głosie:
– A co będzie z Siwkiem?
– Nie bój się. Nic mu się nie stanie. Wystarczy tylko trochę ciepła i wróci do swoich normalnych rozmiarów – wyszeptał Owin i wśliznął się do jaskini.
Wojtek poszedł jego śladem. Jak tylko wszedł do środka, natychmiast zaparło mu dech z wrażenia. Wejście było niepozorne, dorosły człowiek mógł przez nie przejść, ale i tak musiał się pochylać, ale to, co ujrzał w środku, odbierało mowę. Była to ogromna, wysoka sala, cała wykonana z lodu. Ściany, odbijając światło, mieniły się na wszystkie kolory tęczy. Strop trzymały całe rzędy lodowych kolumn tak grubych, że trzech ludzi by ich nie objęło, a sufit upstrzony był milionami sopli, które rozświetlały całą komnatę.
– Gdzie stałeś kochany?
Wojtek rozpoznał głos olbrzyma, ale już nie był taki straszny i donośny. Schowali się za jedną z wysokich kolumn. Wyjrzeli zza niej w kierunku, z którego dobiegał głos. Mróz stał przy szerokim stole, na którym wyłożone były dziesiątki figurek. Trzymał w dłoni Siwka i drapał się po głowie, nie wiedząc najwyraźniej, gdzie go odstawić.
– To musi być cały orszak, z królem i twoim ojcem. Mróz złapał ich i uwięził. Bez trudu wszystkich uwolnię, ale musimy najpierw odnaleźć Zimę. Spójrz tam – powiedział lisek i wskazał niewielkie prostokątne drzwi w ścianie na samym końcu sali. – Wydaje mi się, że to może być właśnie wejście do jej pałacu.
– Ale jak my się tam dostaniemy? – zapytał Wojtek, oglądając się na już nie tak wielkiego olbrzyma nadal stojącego przy stole i szukającego miejsca dla figurki konia.
– Zsuń buty, przemkniemy na paluszkach – wyjaśnił Owin.
Wojtek po cichutku zdjął buty i powoli, noga za nogą, poszedł za lisem, który poruszał się teraz cicho i zwinnie jak kot. Kryli się za każdą z kolumn w wielkiej sali, co chwilę oglądając się na olbrzyma. Wojtek wstrzymywał oddech za każdym razem, kiedy nie zasłaniała go kolumna, aż dotarli pod same drzwi. Były dużo mniejsze, niż chłopak się tego spodziewał, ale stwierdził, że powinien się przez nie przecisnąć. Nacisnął delikatnie klamkę i pociągnął je do siebie. Drzwi skrzypnęły przeraźliwie, a odgłos ten odbił się od ścian komnaty dochodząc do olbrzyma.
– Kto to tu jest?! – zawołał Mróz i zerwał się z miejsca, biegnąc w ich stronę.
– Szybko, szybko! – powtarzał Owin, ponaglając chłopca, żeby przeciskał się przez drzwi.
Wojtek klęknął i z wielkim trudem przeszedł na drugą stronę. Zrobił to w samą porę, bo biała ręka już się wychyliła, żeby go złapać. Wojtek rozejrzał się. Stali teraz we dwóch na wąskim, przezroczystym moście. Po jego drugiej stronie było widać biały zamek, przypominający raczej zamki z piasku robione na plaży, niż majestatyczną budowlę, w jakiej mieszka król wraz ze swoją świtą.
– Zdążyliśmy! – wysapał lisek, łapiąc kilka głębszych wdechów. Niezadowolona twarz olbrzyma pojawiła się w otworze, przez który właśnie się przecisnęli.
– Och, wy! – krzyknął Mróz i zaczął się zmniejszać.
Jego dorosła twarz zmieniała się w buzię dziecka, ręce, nogi i tułów kurczyły się do takich rozmiarów, że mógł już swobodnie przejść przez malutkie drzwiczki. Stanął na moście naprzeciwko chłopca i lisa.
– Tutaj jestem zbyt mały, żeby zamienić was w figurki i dołączyć do mojej kolekcji. Ale jestem na tyle duży, żeby zrobić tak!
Mróz zaklaskał w dłonie. Połowa mostu na którym stali z hukiem załamała się i runęła w przepaść. Już nie było możliwości, żeby dostać się na jego drugą stronę do zamku. Mróz zaśmiał się.
– Chcieliście iść do Zimy i się jej poskarżyć. Już tego nie zrobicie. Teraz jest już tylko jedna droga, przez te drzwi. Kiedy będziecie mieli już dosyć stania na zerwanym moście, zapraszam do mojej komnaty. Przyjmę was z chęcią i z honorami dołączę do mojej kolekcji – powiedział.
Wojtek i lisek przysiedli na zerwanym moście. Chłopak zapłakał pierwszy raz od wyruszenia w długą drogę. Płakał nad swoim losem, nad ojcem, który został uwięziony przez Mróz i za mamą oraz Kasią bojąc się, że już ich nie zobaczy, a one nawet nie będą wiedziały, co się z nim stało. Lis przytulił się do chłopca i wzdychał smutno co jakiś czas. Nie było im zimno, jego futerko przybrało pomarańczowy odcień i grzało ich przyjemnie. Wojtek chcąc pogłaskać Owina przesunął dłoń i oparł ją na swoich spodniach. Wyczuł zapomnianą szkatułkę podarowaną przez Zieloną Panią. Natychmiast wstał i wyjął drewniane pudełko.
– Całkowicie o niej zapomniałem. Chyba już najwyższy czas żeby ją otworzyć!
Położył szkatułkę i otworzył wieko. Zaciekawiony Owin również się zbliżył, żeby nic go nie ominęło. W drewnianym pudełku siedział spokojnie wielki czarny pająk. Obaj odskoczyli od niego przestraszeni. Uwolniony pająk wyskoczył z pudełka i zniknął w jednej ze skalnych szczelin zaraz obok drzwi.
– Zielona Pani dała nam pająka! – krzyknął zdziwiony i nadal trochę przestraszony chłopiec.
Lis najwyraźniej nie wiedział co ma na to odpowiedzieć, bo tylko przysiadł na resztce mostu i przyglądał się szczelinom w ścianach. Wojtek zauważył, że jego futerko się zjeżyło. Spojrzał na kamienną ścianę. Z każdej ze szczelin wychodziły straszne czarne pająki i zbliżały się do nich. Było ich tak dużo, że zdawało się, iż ściany zmieniły kolor, poruszały się i falowały tak, jakby nagle ożyły. Pająki weszły na most i nie było już mowy o tym, żeby się przed nimi skryć. Zajęły już poręcze i drzwi. Z każdą sekundą zbliżały się do stóp przestraszonego chłopca i łapek lisa.
Przyjaciele już nie mieli gdzie się cofnąć, most się skończył. Futro Owina przybrało bardzo jaskrawy kolor i zrobiło się nieznośnie gorące. Pająki były już tak blisko, że mogły na nich wejść, ale wcale nie były nimi zainteresowane. Dotarły do miejsca, w którym most się kończył i zaczęły snuć sieci. Tysiące długich niteczek łączyły się w grube liny. Kiedy lin było już naprawdę dużo, pająki zeszły po nich w dół i rozhuśtały je tak mocno, że połączyły zerwany most z drugim brzegiem. Kiedy skończyły swoją pracę, nie można było dostrzec ani jednego z nich. Zniknęły w skalnych zakamarkach tak szybko, jak się pojawiły. Wojtek i Owin z nieukrywanym zdziwieniem i radością spojrzeli na siebie i ostrożnie przeszli przez most.
– Teraz bardzo się z tego cieszę, że Zielona Pani podarowała nam pająka, i że nie otworzyliśmy wcześniej szkatułki – powiedział Wojtek do lisa, kiedy już stali przy maleńkich drzwiach zamku.
Owin skinął głową, ale przyznał się też, że bał się nie na żarty. Obiecał, że przy najbliższej okazji podziękuje Rusałce za ten wspaniały podarek.
Otworzyli drzwi i weszli do środka. Ich oczom ukazała się olbrzymia komnata podobna do sali z kolumnami, która znajdowała się w jaskini, ale o wiele piękniejsza. Niezliczone wysokie okna oświetlające wnętrze przyozdobione były wiszącymi girlandami haftowanymi w płatki śniegu. Bogactwo ozdób i wszelkiego rodzaju rzeźbionych w śniegu mebli było tak wielkie, że Wojtek nie wiedział, na czym ma skupić wzrok. Sama podłoga była wykonana z polerowanego lodu i przypominała wielkie lustro, po którym można było chodzić. Lisek zastrzygł uszami i wskazał noskiem przestronne łoże przysłonięte baldachimem.
– Tam ktoś płacze.
Wojtek wytężył słuch i usłyszał szloch małej dziewczynki. Lisek podszedł ostrożnie do łoża i wrócił do czekającego na niego chłopca.
– To jest Zima. Tak jak się tego spodziewałem, jest bardzo malutka, bo jeszcze nie opuściła swojego pałacu. Podejdź do niej i wyjaśnij po co tutaj przybyliśmy, ale zrób to bardzo ostrożnie, ponieważ jest teraz bardzo smutna – powiedział Owin.
Chłopiec skinął głową i cichutko podszedł do łoża. Siedziała na nim dziewczynka. Wojtek pomyślał, że jest o jakieś dwie wiosny młodsza od siedmioletniej Kasi. Była do niej bardzo podobna, tyle że miała bardzo jasną, niemalże mleczną cerę. Ubrana była w długą śliczną suknię skrzącą się wszystkimi odcieniami śniegu. Dziewczynka tarła oczka małymi piąstkami i cicho szlochała. Wojtek wyprostował się dumnie i powiedział:
– Przepraszam, że ci przeszkadzam, pani, ale chciałbym cię godnie przywitać. Czy pozwolisz…?
Dziewczynka przestała płakać i nieco zdziwiona spojrzała na niego. Skinęła w końcu głową i zeszła z łoża, pozwalając Wojtkowi ucałować skraj swojej sukni, jak nakazywał obyczaj. Kiedy Wojtek to zrobił, usiadła ponownie na łożu i zapytała.
– Kim jesteś i dlaczego mnie niepokoisz?
– Nazywam się Wojciech, pani, i przebyłem z moim przyjacielem – chłopiec wskazał dłonią liska, który pokłonił się dziewczynce, – bardzo długą drogę, aby ciebie odnaleźć.
Owin podszedł do niego tak, żeby Zima mogła mu się przyjrzeć.
– Ale dlaczego mnie szukaliście? – zapytała Zima, najwyraźniej zdziwiona.
– Nie wyszłaś, pani, w swoją wędrówkę i wszyscy się o ciebie martwiliśmy. Nawet król zebrał wielki orszak i wyruszył na poszukiwania – dziewczynka otworzyła szerzej oczy tak, jakby mocno zdziwiły ją słowa chłopca, ale nie przerywała mu i pozwoliła mówić dalej. – Jesteś nam niezmiernie potrzebna, pani. Bez ciebie nie będzie śniegów, które ukryją przed Mrozem rośliny i zwierzęta. Bez ciebie ziemia nie odpocznie i nie wyda plonów, a wszystko, co nas otacza, pani, padnie ofiarą Mrozu. Jeżeli nie wyruszysz na wyprawę, to Wiosna nie będzie wiedziała, kiedy ma wyjść, a wtedy nie przyjdzie również Lato i Jesień. Właśnie dlatego wszyscy ciebie szukaliśmy, pani – powiedział chłopiec i ukłonił się królowej na znak, że skończył.
– Czy to wszystko prawda, lisie? – zapytała Zima.
Owin pokłonił się i potwierdził każde słowo.
– Już wszystko rozumiem. Mój młodszy brat Mróz powiedział mi, że nikt mnie nie potrzebuje, że ludzie i zwierzęta nie chcą mojego powrotu. Dziękuję wam, że mnie odszukaliście. Długo bym jeszcze tu siedziała i płakała czekając na kogoś, kto mi powie, że brat się ze mną tylko droczył. Chodźmy zatem, bo mój czas nastał już dawno. Zbyt dużo go straciłam.
Zima zeskoczyła z łoża i uśmiechnęła się do chłopca i lisa.
– Zaprowadźcie mnie do mojego brata – poprosiła i pod przewodnictwem Owina wszyscy opuścili zamek.
Przeszli przez most, otworzyli maleńkie drzwiczki i kiedy tylko lis i chłopiec je przekroczyli, usłyszeli rubaszny śmiech.
– Wiedziałem, że w końcu sami do mnie przyjdziecie! – wykrzyknął Mróz zacierając ręce, ale zaraz za chłopcem do komnaty z kolumnami weszła Zima. Przekroczyła drzwi jako mała dziewczynka, ale w środku była już wysoką, piękną kobietą.
– Już dość, bracie. Już dosyć twoich psot! – wykrzyknęła mocnym, dźwięcznym głosem.
Mróz natychmiast zmniejszył się w sobie, aż przybrał postać małego chłopca. Wyglądał na bardzo przestraszonego, opuścił głowę i patrzył na swoje buty. Zima wyciągnęła do niego dłoń i powiedziała ostrym tonem:
– Moja korona.
Mróz zdjął z głowy koronę z sopli i podał ją białej pani. Nałożyła ją na głowę i lekko się do niego uśmiechnęła. Owin pokłonił się przed nią i zapytał:
– Czy pozwolisz mi, pani, żebym ogrzał króla i jego ludzi zmienionych przez Mróz w lodowe figury?
Zima zmrużyła oczy i spojrzała na brata. On jakby zmniejszył się w sobie jeszcze bardziej.
– Pozwalam ci lisie. I proszę was obu o wybaczenie przewin mojego braciszka. Postaram się oczywiście je wynagrodzić. A teraz muszę już iść. Mróz dopilnuje, żeby wszyscy bezpiecznie wrócili do domu, a później dołączy do mnie. Musimy sobie długo porozmawiać – powiedziała Zima tak dumnie, że gdyby Wojtek sam jej nie widział w postaci małej szlochającej dziewczynki, to by nie uwierzył w tę przemianę.
– Tak, siostro – odparł Mróz głosikiem tak cienkim i smutnym, że ledwo go można było usłyszeć.
Kiedy tylko Zima opuściła komnatę, Owin zwinnie wskoczył na stół. Jego futerko rozgrzało się do tak wielkiej temperatury, iż miało się wrażenie, że zaraz zapłonie. Nie minęła dłuższa chwila, a cała sala zaroiła się zdziwionym i gwarnym tłumem ludzi i koni z królewskiego orszaku. Wojtek ze łzami w oczach wskoczył w ramiona ojca, który długo nie mógł uwierzyć, że go tutaj widzi. Natychmiast postawiono chłopca na stole, żeby opowiedział co się stało i jak tu się znalazł. Wojtek długo opowiadał o przygodzie swojej i jego przyjaciela. Kiedy skończył, wszyscy byli pod wielkim wrażeniem. Okrzyki i wiwaty przerwał Mróz, który wszedł do sali i grzecznie poprosił wszystkich o wyjście na zewnątrz. Kiedy gwarny tłum opuścił komnatę, wszyscy ujrzeli, że pada gęsty, pierzasty śnieg. Ich oczom ukazały się również całe rzędy wykonanych z lodu sań. Mróz przybrał postać olbrzyma i zaczął przepraszać każdego z osobna za swoje zachowanie. Wybaczono mu winę pod warunkiem, że już nigdy tak nie postąpi. Mróz obiecał wszystkim, że tak właśnie będzie i zaprosił każdego, by wsiadł do przygotowanego pojazdu. Kiedy każdy człowiek, koń i lis znaleźli się w saniach, Mróz nałożył sobie na kark potężne chomąto i pociągnął rzędy sań tak, żeby każdego z osobna odwieźć do jego domu. Kiedy Zima w królestwie rozgościła się na dobre, król ustanowił w całej krainie święto na cześć Wojciecha i Owina, którzy odnaleźli Zimę. Rodzice i Kasia byli z nich bardzo dumni. Od tej pory co roku świętowano ich wyczyn wielkimi ucztami i budowano ze śniegu piękne pałace. Nikt nie dowiedział się, o czym Zima rozmawiała z Mrozem na osobności, ale wszyscy przez długie lata odczuwali, że Mróz nie dokuczał tak bardzo.

1 komentarz: