poniedziałek, 18 stycznia 2021

MENE, TEKEL, FARES





 



- I jak? Widać mnie? Słychać? To moja pierwsza relacja, mam nadzieję, że nie ostatnia. Z tego, co widzę, nikt mnie nie ogląda, ale to nie ma znaczenia. Przygotowałem sobie trochę materiałów. Mam nadzieję, że nikt się nie obrazi, że będę czytał z kartek, ale chciałem zrobić to rzetelnie. Jeżeli ktoś przespał w jakiś cudowny sposób ostatni rok, to zacznę od początku.
 

Wszystko zaczęło się od snu. Wyrazistego, ostrego jak brzytwa i nienaturalnie zapadającego w pamięć. Jeszcze długo po obudzeniu widziałem setki czarnych kamieni, kilka szarych i cztery białe oraz garść żwiru. Wszystko ułożone w taki sposób, że bez najmniejszego problemu dało się to objąć wzrokiem.



Jak pamiętam, pierwszego dnia niemal cały czas powracałem pamięcią do snu. Niby nie był straszny, ale nad tym wszystkim wisiała jakaś niewypowiedziana groźba. Coś, co sprawiało, że nachodziły mnie lęki, których nie byłem w stanie wytłumaczyć, a gdy tylko zamykałem oczy choćby na chwilę, pod powiekami natychmiast rysowały się kamienie.

Sen drugiej nocy wyglądał identycznie. Po obudzeniu miałem wrażenie, że przez cały czas mnie zmuszano do wpatrywania się w jedną nieruchomą fotografię. Przeszło mi przez myśl, że może coś ze mną nie tak, ale okazało się, że nie tylko ze mną.

Ktoś wrzucił na facebooka hasło, że już drugi dzień z rzędu śni o kamykach i zaczęła się lawina. Każdy, dosłownie każdy mój znajomy pisał o tym samym śnie. Telewizja, radio i internet aż huczały o niezwykłym zjawisku. Prawdopodobnie nie było ani jednego człowieka na Ziemi, który nie widział kamieni, gdy tylko zamknął oczy. Włączenie telewizora groziło zasypaniem nic nie wnoszącymi informacjami o dziwnych snach. Naukowcy, teolodzy i politycy zwariowali. Spekulacjom o starożytnych kosmitach, religii i sterowaniu mózgami nie było końca. Gadające głowy z Wiejskiej bez przerwy o tym paplały. Prawdę mówiąc, aż się czekało na to, że rząd zacznie się wychwalać swoimi osiągnięciami lub opozycja postawi sprawę w jej stylu: “za naszych rządów człowiek śnił normalnie! A nie o kamieniach”.

Trzeciej nocy sen się zmienił. Rzędy kamieni zastąpiły sznury z węzłami. Przerażenie i fale memów zalały internet. Dwa kolejne dni i ponowna ogólnoświatowa zmiana w śnieniu.

Po węzłach przyszedł czas kropek i kresek odbitych w błocie i tak już zostało. Nawet teraz, kiedy minęło już kilka miesięcy, w pamięci mam nadal wytarte kreski i kropki.

Ktoś mądry w końcu rozgryzł, na co codziennie patrzymy. Minuta, godzina, dzień, miesiąc i rok, zapisane na glinianej tabliczce pismem klinowym. W moim przypadku dwudziesta trzecia siedemnaście, czternastego kwietnia dwa tysiące pięćdziesiątego pierwszego roku.

Nastał chaos i medialna nawałnica domniemanych faktów, ale nikt nie podawał twardego konkretu. Tylko po cichu wielkie firmy zaczynały upadać lub zmieniać właścicieli, politycy nagle odchodzili z rządu. Firmy ubezpieczeniowe cichuteńko zaczęły znikać tylko ZUS trzymał się twardo. Panował strach, a bezprawie zaczynało się wkradać w codzienne życie.

W końcu rząd wprowadził stan wojenny. Nie wolno było swobodnie poruszać się po kraju, obowiązywała ścisła godzina policyjna, telefony komórkowe przestały działać, odbiorniki radiowe zostały skonfiskowane, a internet po prostu zniknął. Jedyne dozwolone media były państwowe. Nowy premier bez ustanku poruszał ustami na ekranie telewizora powtarzając, że nic się dzieje i panika jest zbędna, a rząd ma wszystko pod kontrolą.

Ale ulica mówiła całkowicie co innego. Poczta pantoflowa doniosła, że rozszyfrowano, co oznacza data ze snu. Znajomy znajomego co znał mechanika, który zrobił radio i złapał zagraniczne stacje donosił, że jedno z boskich praw przestało obowiązywać. Każdy, zupełnie każdy, poznał dzień i godzinę swojej śmierci. Jeżeli zapomniał ją choćby na krótką chwilę, wystarczyło mrugnąć. “Memento mori” cały czas było wyryte pod powiekami, towarzyszyło nam we śnie i na jawie. Człowiek albo się przyzwyczajał albo wariował, starając się nie zamykać oczu.

Słyszałem o pewnym policjancie, który oszalał i postanowił przyspieszyć przeznaczenie. Za pomocą broni służbowej zaczął strzelać do ludzi w parku. Ponoć zginęli tylko ci, którzy przyszli do parku by umrzeć. Pewnie zastanawiali się, jak ma to nastąpić na parkowej ławce. Policjant zostawił sobie jedną kulę, przyłożył lufę do czoła i wystrzelił. Ręka mu zadrżała, zapadł w śpiączkę i zmarł trzy dni później w szpitalu. Takich przykładów pojawiało się z dnia na dzień coraz więcej.

Koszmar izolacji od świata trwał trzy miesiące. Zakończył się rewolucją i obaleniem rządu. Plotka głosi, że w pierwszej linii przewrotu wzięli udział ludzie, którzy mieli żyć najdłużej, więc kule nie były im groźne.

Bardzo powoli wszystko wracało do czegoś, co w przypływie optymizmu dało się nazwać normą. Kiedy powrócił internet, okazało się, że świat się zmienił. Panował nastrój podszytej strachem, uporządkowanej anarchii, a poradnie w stylu “pogodzić się ze śmiercią” wyrastały jedna na drugiej. Naukowcy udowadniali, że po pierwszej fali żniwa śmierci umieralność wróciła do normy i jakby temu się przyjrzeć, wyglądało to jak przed czasem snów z tą różnicą, że się wie kiedy ma to nastąpić. Totalnym zaskoczeniem był najnowszy trend na “ostatnie randki”. Ludzie o tych samych datach i godzinach umawiali się w jakimś ładnym miejscu by umrzeć razem. Usługi przewoźnicze prosiły o podanie dat śmierci przed rezerwacją, by wykluczyć katastrofy. Służby medyczne i władze całkowicie zmieniły zasady działania. Policja ścigała i dotkliwie karała tak zwanych nieśmiertelnych. Byli to ludzie, którzy mając daleką datę zgonu szukali adrenaliny, organizując nielegalne wyścigi, strzelaniny lub rozruchy, ale i to ucichło, kiedy wyszło na jaw, że odległa śmierć niekoniecznie znaczy, że człowiek będzie w pełni funkcjonalny. Szpitale w krótkim czasie wypełniły się sparaliżowanymi ludźmi przykutymi do łóżek. Świat zaczął się dostosowywać i żyć nowym porządkiem.

Trwało to przez sześć dziwnych miesięcy, aż sny się zmieniły. Pismo klinowe zastąpiły arabskie cyfry w kolejności rok, miesiąc, dzień, godzina i minuta. Zmieniła się również data. Błyskawicznie zweryfikowano, że od teraz każdy ma taką samą. I nastąpi ona bardzo szybko.

Jeszczę nie kończę mojej relacji. Jak wszyscy wiecie, zostały dwie minuty przed domniemanym końcem świata. Nie ma już miejsca na parkowych ławkach, więc wraz z rodziną i niezliczoną liczbą ludzi siedzimy na ziemi. Otacza nas szmer cichych modlitw i złowróżbne oczekiwanie tego, co za chwilę ma nastąpić. Niemal każdy, kto jest w pobliżu, co chwilę zerka na zegarek. Wiele osób wstało.

- Dziesięć! - wyrwało się z kilku gardeł.

- Dziewięć! - tym razem przyłączyło się więcej głosów.

- Osiem! - zakrzyknął cały park.

Nikt już nie siedzi, moje serce bije jak oszalałe. Tłum odlicza, jakby na koniec na jasnym niebie miały się rozerwać fajerwerki.

- Pięć!

Obok jakiś pies zaczął wyć.

- Cztery!

Teraz do głosów ludzkich przyłączyło się przerażające psie wycie dochodzące chyba z każdego miejsca w parku. Dopiero teraz widzę jak wiele jest tu czworonogów.

- Trzy!

Ludzie płaczą, chowają twarze w dłoniach, wrzeszczą lub lub milkną w objęciach.

- Dwa!

Wszystko, absolutnie wszystko ucichło. Psy skuliły się przy nogach właścicieli. A ja jeszcze nie widzę nic, co mogłoby zakończyć nasz świat.

- Jeden.



Podziękowania za poprawki dla Agaty Pietrzykowskiej.
Ilustracja - Paulina Szpon


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz