czwartek, 25 listopada 2021

Tabor







 


Obudziłem się na piętnaście minut przed alarmem. Nigdy jeszcze mi się to nie zdarzyło. Zazwyczaj walczę z budzikiem do samego końca, przestawiając go z drzemki na drzemkę, aż mój współlokator nie zacznie walić w ścianę, co ma oznaczać, że ekspres wypluł z siebie kawę i za chwilę zbieramy się do roboty. Ekran telefonu powiadomił mnie, że wybiła za piętnaście szósta. Miałem wrażenie, że łóżko jeszcze delikatnie się kołysze do taktu wybijanego stalowymi kołami o łączenia szyn. Po głowie rozchodził się monotonny stukot wagonów, do uszu docierał gwizd pociągu oznajmiający jego rychły odjazd. Wiercący w jaźni dźwięk, zamieniał się powoli w irytujący pisk w uszach, a pamięć podrzucała obrazy ze snu.




Było bardzo późno, powietrze przesiąknięte przyklejającą się do ciała wilgocią i chłodem. Stałem na dworcu w Gozdowie, czekając na pociąg. Dotarło do mnie, że to nie jest prawdziwe, ponieważ była to stacja Hrubieszowskiej Kolei Dojazdowej, którą kojarzyłem tylko i wyłącznie z czarno-białych zdjęć zebranych przez mojego ojca. Wszystko, co mnie otaczało, było w jakiś sposób wyprane z barwy, wypłowiałe i pozbawione czegoś, czego nie jestem w stanie określić, ale wyraźnie odczuwało się ten brak. Na stację powoli wtaczał się krótki wąskotorowy tabor. Hamulce zawyły, mała lokomotywa minęła mnie i w końcu się zatrzymała. Drzwi jednego z wagonów otworzyły się. Wyszedł zza nich konduktor w za dużym granatowym płaszczu, trzymający pod pachą skórzaną teczkę. Człowiek był pozbawiony tego nieuchwytnego czegoś tak jak wszystko inne. Przez chwilę zdawało się, że chce mnie zignorować, ale przecież to był mój sen. Nie miałem ochoty na bycie ignorowanym. Tym bardziej, że byłem jedyną osobą na tym opuszczonym dworcu. Machnąłem na niego ręka, na jego twarzy zagrała niechęć. W końcu podszedł do mnie.

– Kolej wąskotorowa? – zapytałem, siląc się, żeby zabrzmiało to na żart. – Skończyły się nowsze modele?

Konduktor obrócił się i przez chwilę patrzył na tabor, tak jakby widział go pierwszy raz. W końcu wzruszył ramionami.

– Właściwie to mogę zadać panu to samo pytanie. – Odparł znużonym głosem i zaraz dodał – wsiada pan?

– A dokąd dojadę? Do samego Hrubieszowa w dwa dni? – Rzuciłem z przekąsem, przypominając sobie zawrotne prędkości, jakie rozwijała wąskotorówka.

Mój rozmówca zmarszczył czoło, jakbym go obraził i odparł oschłym tonem:

– Jeżeli takie jest pańskie życzenie może być Hrubieszów, ale niestety dwóch dni na to nie mamy.

Nim te słowa wybrzmiały do końca, zaczął mi się uważnie przyglądać. Przetarł dłonią czoło, jakby ocierał krople potu, przez chwilę unosząc czapkę, która odsłoniła łysinę.

– Pan pierwszy raz? – zapytał, a po jego tonie wyraźnie można było poznać, że nie ma najmniejszej chęci ze mną rozmawiać.

Skinąłem mu głową. Faktycznie pierwszy raz podczas snu wsiadałem do pociągu i to jeszcze w Gozdowie.

– Zamierza pan gdzieś się udać? – dopytywał.

Ponownie przytaknąłem. Musiałem być przynajmniej dwie stacje od Hrubieszowa. Czemu nie zwiedzić rodzinnego miasta, choćby i w majakach?

Milczał tak długo, że przeszło mi przez myśl, że to już koniec, sen się zawiesił i zaraz się obudzę. W końcu westchnął, otworzył teczkę i wyjął z niej plik papierów przypięty do tekturowej podkładki. Po chwili wręczył mi długopis i obrócił do mnie, jak się okazało, pakiet biletów.

– Proszę podpisać w miejscu “Odebrano”.

Podpisałem. Konduktor wydarł kartonik, wsunął sobie skórzaną teczkę pod pachę i zanim wręczył mi bilet, wyciągnął do mnie pustą dłoń.

– Jeszcze zapłata.

Westchnąłem na myśl o tym, że nawet we własnych snach nie mogę podróżować na gapę. Przez chwilę zastanowiłem się, czy mam ze sobą pieniądze, albo czy mogę je mieć, jeżeli zechcę.

– Ile? – zapytałem, sięgając do kieszeni, a człowieczek uśmiechnął pobłażliwie.

– Nie ile, tylko co.

– Jak to co? – zdziwiłem się.

Powoli zaczynałem się też irytować, bo za cholerę nie mogłem namacać portfela.

– To pytanie, również ja mogę panu zadać. A może spróbujmy tak, co pan lubi?

Prychnąłem z rozbawieniem i dokładnie w tym momencie natrafiłem palcami na twardy owalny przedmiot. Wysunąłem go z kieszeni. Był to ceramiczny kubek z uszkiem pełen kawy z mlekiem, ciepły, ale nie gorący. Byłem przekonany, że kawa nie jest posłodzona. Dokładnie taka jaką lubię.

Konduktor uniósł na sekundę brwi, najwyraźniej zdziwiony tak jak ja, że można nosić w kieszeniach kawę nie wylewając ani kropelki. Sięgnął po kubek, schował go do teczki i wręczył mi bilet, radząc bym go pilnował. Pociąg zagwizdał tak niespodziewanie, że aż się skuliłem. Na twarzy konduktora pojawił się wyraz zniecierpliwienia. Otwartą dłonią pośpiesznie wskazał mi uchylone drzwi wagonu i, nie czekając na mnie, wskoczył do środka.

Wsiadłem i zakręciło mi się w głowie na widok olbrzymiego korytarza. Moja percepcja nie nadążała za zmianami, które musiały następować podczas snu. Wchodziłem do maleńkiego wagonu kolejki wąskotorowej, tymczasem znalazłem się w jakimś luksusowym wnętrzu Orient Expressu, lub nawet nie wiem czego. Do tej pory coś takiego widziałem tylko na fotografiach. Natychmiast uznałem, że moja podświadomość przeszukuje banki pamięci i na bieżąco dostosowuje obraz. Pod stopami leżały kwietne dywany, przy oknach miękkie kanapy z narożnikami i okrągłymi stolikami dla każdego podróżującego. Kanapy obite były czerwonym aksamitem, co przyjemnie komponowało się z ciepłym brązem boazerii, którą obłożone były ściany. Nad głową kołysały się kryształowe żyrandole. Lokomotywa zagwizdała dwukrotnie i pociąg ruszył. Żyrandole delikatnie rozdzwoniły się w trakcie nagłego zrywu i w miarę nabierania szybkości ich kołysanie się uspokajało.

Byłem jedynym pasażerem. Nie widziałem również konduktora. Nie wiedząc, co mam ze sobą zrobić, szedłem wzdłuż wagonu i stwierdziłem ze znużeniem, że ten chyba nie ma zamiaru się skończyć. Zmęczony rozsiadłem się wygodnie na jednej z czerwonych kanap zarzucając nogi na narożnik. W stoliku na przeciwko pod okrągłym blatem namierzyłem niewielką szufladę. Wysunąłem ją i ukazały mi się równo ułożone cygara. Prychnąłem z rozbawieniem. Nie jestem palaczem, więc dlaczego mój umysł zaserwował mi cygara? Wsunąłem sobie jedno do kieszeni kurtki. Może przez sen mi posmakują. Obserwując, jak ciemny horyzont sunie za oknem, zastanawiałem się, czy nie podjąć ponownie wędrówki na koniec wagonu, ale poczułem, że zwalniamy. W końcu hamulce zapiszczały, a kryształy w żyrandolach rozdzwoniły się kakofonią dzwoneczków. Przywitał mnie dworzec w Hrubieszowie.

– Pański przystanek.

Podskoczyłem na dźwięk głosu konduktora, który, jak się okazało, stał zaraz za mną. Gdy tylko drzwi się otworzyły, wysiadłem, nie siląc się, aby powiedzieć chociażby do widzenia sennemu majakowi. On sam też nie wyglądał na specjalnie zdegustowanego moim brakiem kultury.

Hrubieszów nocą wyglądał identycznie jak trzy miesiące temu, kiedy go opuszczałem w pogoni za pracą w Holandii, poza tym że nadal miałem wrażenie, że wszystko jest wyblakłe. Powietrze pachniało ozonem, jak po burzy. Nocny wiosenny chłód był tak mocno odczuwalny, że poczułem przypływ dumy z powodu tego, że przyśniło mi się, że mam ze sobą kurtkę i normalny zestaw ubrań. Nogi niosły mnie wprost do bloku przy ulicy Polnej. Klatka schodowa była tradycyjnie otwarta, ale o krok przed drzwiami do mieszkania przeszło mi przez głowę pytanie, czy klucz znajdzie się w kieszeni, podobnie jak kubek z kawą. Zanim o tym dobrze pomyślałem, już stałem w środku.

W przedpokoju obok pary pantofli mojej żony stały męskie buty, z całą pewnością nie moje. Na wieszaku wisiała kurtka, której również nie mogłem skojarzyć ze swoją garderobą. Wszedłem do sypialni. Krew natychmiast zagotowała mi się w żyłach. Pamiętam, że wrzasnąłem na widok Agnieszki śpiącej w objęciach obcego mężczyzny. Mimo że nagły okrzyk był wzmocniony przez rezonans ścian pokoju, nie zrobiło to na nich najmniejszego wrażenia. Z wściekłości zacisnąłem palce. Próbowałem złapać faceta za rękę i wywlec go z łóżka, ale nie mogłem go nawet poruszyć. Ciągnąc za przegub jego nadgarstka, równie dobrze mógłbym próbować przyciągnąć do siebie kilkutonową koparkę. Poczułem się mały i beznadziejnie bezsilny. Usiadłem na krześle, patrząc na moją żonę. Powtarzałem sobie, że to sen, ale żal był tak prawdziwy, tak bezlitosny i pusty, że nie mogłem sam siebie przekonać. Agnieszka poruszyła się, cienka kołdra odsłoniła jej nagą pierś. Normalnie nigdy bym nie odmówił widoku jej piersi, ale kiedy widziałem, jak obejmował moją żonę obcy, to było nie do zniesienia.

Wyciągnąłem rękę do kołdry. Materiał był jak głaz. Wszystko, czego dotykałem, było jak zaspawana stal. Miało swoją fakturę, kształt i kolor, ale było inne. Spróbowałem zepchnąć z nocnej szafki telefon. Smartfon, sama szafka i najdrobniejsze przedmioty, włącznie z otwartym pazłotkiem po prezerwatywie, okazały się być scalonym monolitem, nie do ruszenia. Pragnąłem się obudzić, krzyczałem, uderzałem pięściami w spiżowy materac, żeby zadać sobie ból, który mógłby mnie wybudzić. Wszystko na nic, nie zdołałem przerwać koszmaru.

Mężczyzna przesunął dłonią po ciele mojej żony, zsuwając z niej większość okrycia. Kiedy natrafił na jej pierś, zaczął krążyć opuszkami palców w około aureoli sutka, w końcu koliste ruchy zatrzymały się i mocno przyszczypnął różową brodawkę, a ta natychmiast nabrzmiała. Bezwiednie z moich ust wydobyło się żałosne wycie. Dłonie ponownie znalazły się na jego nadgarstku i ponownie nic nie zdziałałem. Uczepione z całych sił, moje ramiona falowały w rytm jego ruchów, tak jakbym nic nie ważył. Kiedy palce miały się znaleźć między jego ciałem a pościelą z kamienia, i wedle logiki musiały zostać zmiażdżone, niewidzialna siła odsuwała je na bok, nic nie robiąc sobie z mocy uścisku. Agnieszka wyprężyła się, ułatwiając mu dostęp do piersi i cicho westchnęła. Dobrze znałem to westchnięcie. Pochłonęła mnie fala bezsilnego żalu. Jej dłoń wysunęła się spod kołdry i zacisnęła na jego palcach. Ten natychmiast mocniej chwycił za pierś. Agnieszka obróciła się twarzą do mężczyzny, pchnęła go na plecy i wczołgała się na niego, przywierając w pożądliwym pocałunku wargami do jego obojczyka.

Nie mogłem na to patrzeć. Wstałem i odszedłem. Za plecami rozbłysło światło zapalonej nocnej lampki. Zakląłem na całe gardło. Moje bluzgi rozniosły się echem po korytarzu. Bałem się, że tak jak z innymi przedmiotami nie będę mógł nacisnąć klamki i zostanę tu, słuchając, co się dzieje w pokoju obok. Bałem się, że tu utknę i oszaleję z rozpaczy, nie mogąc ani na nic wpłynąć, ani się obudzić. Ale jak tylko dotknąłem klamki, znalazłem się po drugiej stronie drzwi.

Zbiegłem po klatce schodowej i wypadłem na chodnik. Dwa kroki przede mną leżała pusta puszka po piwie, zamaszyście w nią kopnąłem i boleśnie wylądowałem barkiem na chodnikowych płytach. Efekt był taki jakbym kopnął w blok granitu. Palce stopy promieniowały żywym bólem chyba do samej pachwiny. Nie mogłem nimi poruszyć. Bark z pewnością był stłuczony. Długo leżałem w pozycji embrionalnej na środku zimnego chodnika płacząc i klnąc. Kiedy ciemne niebo zaczęło szarzeć od pierwszych objawów zbliżającego się świtu, z trudem wstałem, kuśtykając przed siebie bez jakiegokolwiek planu czy celu. Noga dokuczała przy chodzeniu. Starałem się przekładać ciężar ciała na piętę, ale to było pomocne tylko trochę.

Przez głowę przeszło mi, jak mogłem wcześniej nie zauważyć, że każdy liść, niedopałek czy papierek był poważną, twardą przeszkodą. Widać kiedy nie zwracałem na to uwagi, omijałem to bezmyślnie. Teraz prosta droga wydawała się być najeżona pułapkami czekającymi, aż się o nie potknę. Wydawało się, że sen nie będzie mieć końca, że za chwilę nastanie świt, a ja nadal będę błąkał się po wypłowiałym Hrubieszowie. W końcu pisk w uszach wyrwał mnie z marazmu. Był to gwizd pociągu. Znalazłem się na dworcu.

Na peronie stał pojedynczy wagon metra, nie pociąg, tylko jeden wagon metra. Niewiele myśląc, wskoczyłem do niego, starając się wylądować na zdrowej stopie. Wpadłem wprost przed konduktora, który w ostatniej chwili odskoczył w bok, żeby się ze mną nie zderzyć. Rumiany, krępy mężczyzna zaśmiał się pod nosem.

– O mały włos a obaj mielibyśmy ładnego guza. Zdążył pan w samą porę. Ma pan bilet?

To było groteskowe i dziwne, że ten człowiek mnie widzi i nawet coś do mnie mówi. Sięgnąłem do kieszeni i podałem mu bilet, który dostałem za kubek kawy w Gozdowie.

– Oh! Czyli już wracamy. Bardzo dobrze. Proszę zająć czterdzieste szóste miejsce – powiedział, przedarł bilet i wskazał mi dłonią korytarz.

Zorientowałem się, że to jest wagon kuszetkowy. Szedłem, boleśnie kulejąc, niewiarygodnie długim korytarzem, wzdłuż rozłożonych leżanek, mijając co jakiś czas spoczywających na nich ludzi. Każdy, na kogo spojrzałem, odwracał ode mnie twarz, zdarzali się tacy, co siarczyście zaklęli, kiedy mój wzrok się na nich zatrzymywał. Usiadłem na leżance oznaczonej numerem czterdzieści sześć. Na niej był złożony koc, poduszka, a tuż obok stała taca z małą pigułką i szklanką wody. Siedziałem ostrożnie, rozwiązując buta. Bałem się tego, co mogę zobaczyć, kiedy zsunę skarpetkę. Najbliższy sąsiad, oddalony o trzy łóżka ode mnie, wystawił głowę spod koca i warknął.

– Połknij to w końcu i śpij, a nie się tam guzdrzesz, zrobisz to później!

Chciałem coś odpowiedzieć podobnym tonem, ale uznałem, że nie warto warczeć na ludzi, szczególnie kiedy zauważają moją obecność. Przełknąłem pigułkę i położyłem się. Stopie przyjrzę się, kiedy chwilę odpocznę. Pociąg zagwizdał dwukrotnie i ruszył.

Kiedy otworzyłem oczy, ziewając i przeciągając się na wąskiej leżance, okazało się, że to jest moje zwykłe łóżko. Nic mnie nie bolało, mogłem zginać i prostować wszystkie palce bez najmniejszego trudu. Z dziką radością i niedowierzaniem zrozumiałem, że jestem w Holandii. Zegarek w telefonie wskazywał za piętnaście szóstą. Irytujący pisk w uszach właśnie przeminął. Z radości, że ten długi i potworny sen się nareszcie skończył, krzyknąłem. Walenie pięścią w gips-kartonową ścianę uświadomiło mi, że współlokator nie jest tak zachwycony jak ja.

– Wróciłem! – zawołałem rozbawiony i kilkukrotnie pacnąłem w ściane otwartą dłonią.

– Zamknij się! – odkrzyknął zaspanym głosem.

Wyskoczyłem z łóżka i omal nie skończyło się to wywrotką. Pamięć mięśniowa wymogła, bym starał się stanąć na pięcie, a nie na stłuczonych palcach. Prychnąłem z rozbawieniem. To niesamowite, że w trakcie snu miałem tak silne wrażenie bólu, że po przebudzeniu nadal lekko utykałem.

Humor popsuło mi wspomnienie Agnieszki baraszkującej w naszym łóżku z tym obcym. W pierwszej chwili krew zaczęła się we mnie gotować, ale całą siłę woli skupiłem na jednym zdaniu: To był tylko sen! Powtórzyłem to sobie kilkukrotnie niczym mantrę, a kiedy mój umysł w końcu w to uwierzył, trochę się uspokoiłem, a wściekłość i żal, który wiercił dziurę w sercu, przygasł. Kręcąc się po kuchni, obudziłem przed zaprogramowanym czasem ekspres do kawy i jak nigdy zrobiłem sobie śniadanie, zamiast żywić się pakowanymi kanapkami z automatu. Przemek wszedł do kuchni w samych slipkach z kostką złożonych ciuchów pod pachą i nieukrywanym zdziwieniem wypisanym na twarzy na mój widok o tej porze. Ułożył ubrania na krześle obok mnie i nalał sobie kawy do kubka.

– Czego się drzesz z samego rana? – rzucił, opierając się o kuchenne półki.

– Stary miałem taki sen, że…

– Zaraz – przerwał mi.

Jego mina mówiła o pełnej koncentracji na wsłuchiwaniu się w siebie. Wyciągnął dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym tak jakby chciał obwieścić światu największą mądrość i powiedział:

– Najpierw szybki kibel!

Odwrócił się pośpiesznie i odszedł na sztywnych nogach. Wzruszyłem ramionami, odprowadzając go wzrokiem. Upiłem solidny łyk kawy. Odczucie było takie, jakby ktoś w moich trzewiach przyłożył płonącą zapałkę do benzyny. Cała zawartość mojego żołądka boleśnie eksplodowała. Torsje rzuciły tak gwałtownie, że nie miałem nawet możliwości pomyśleć o toalecie, misce czy chodźby zlewie. Zwymiotowałem wprost na krzesło, na którym przed chwilą Przemek ułożył swoje ubrania. Niespodziewany i ostry ból zwinął mnie do pozycji embrionalnej i kiedy jeszcze jeden raz skurcz żołądka sprawił, że pozbyłem się resztek jego piekącej treści, wszystko ustało. Współlokator wyszedł z łazienki, kiedy wstałem podtrzymując się oparcia krzesła. Z przerażeniem podbiegł do mnie i pomógł usiąść.

– Co jest, kurwa?! – krzyknął, zasłaniając nos od wymiocin cuchnących żółcią.

Ja pomimo wielkiego zaskoczenia tym nagłym atakiem, stwierdziłem, że czuję się normalnie.

– Coś mi zaszkodziło, już jest w porządku – wymamrotałem, zabierając jego zapaskudzone rzeczy.

Wyniosłem je do łazienki i wrzuciłem do kabiny prysznicowej. Złapałem miskę i nalałem do niej płynu do podłóg i wody. Z obrzydzeniem wymieszanym ze wstydem wyczyściłem podłogę. Następnie spłukałem ubrania Przemka i nastawiłem pralkę. Najbardziej oberwała jego kurtka. Na szczęście byliśmy podobnych rozmiarów, nawet mocno nie marudził, jak przyniosłem mu w zamian swoją.

Ja pracowałem na ciepłej maszynowni, wycinając pilśniowe płyty, ale on jeździł wózkiem widłowym i wahania temperatury między nagrzanym magazynem a wietrznym i zimnym podwórzem były bardzo uciążliwe. O całym porannym incydencie zapomniałem w trakcie pracy, aż do godziny dwunastej, kiedy syrena w zakładzie ogłosiła przerwę obiadową. Na stołówce wepchnąłem w siebie talerz pulpetów w sosie i popiłem je kawą z automatu.

Po pierwszym łyku ból zwiniętego w kłębek żołądka powalił mnie do parteru. Było gorzej niż za pierwszym razem. Wydawało mi się, że gwałtownym falom wymiocin nie będzie końca. Inni pracownicy, przeklinając w różnych językach, w pierwszej chwili odskoczyli jak najdalej, ale zaraz ktoś próbował mnie podnieść. Krztusząc się, błagałem, żeby zostawili mnie w spokoju. Każdy najdrobniejszy ruch ciała sprawiał ból porównywalny do poparzenia otwartym ogniem. Słyszałem, jak ktoś na kogoś wrzeszczy. Czyjeś dłonie odstąpiły, a inne pewnymi ruchami ułożyły mnie w pozycji bezpiecznej. Kolejny skurcz żołądka i żółta cuchnąca breja wyrwała się ze mnie jak gejzer. A po niej wszystko się uspokoiło, ból zelżał, zostało tylko pieczenie w śluzówce nosa i całej długości przełyku. Uniosłem głowę. Wokoło tłum robotników, a zaraz przy mnie klęczał na jednym kolanie holenderski brygadzista.

Pomimo zapewnień, że czuję się już dobrze, zostałem odwieziony do domu z nakazem zgłoszenia się do lekarza.

Miałem mieć wolne do końca tygodnia, a ja już nie wiedziałem, co zrobić z wolnym czasem. Pierwszy raz odkąd tu pracuję dwunastogodzinna zmiana tak szybko się skończyła. Próbowałem kilka razy zadzwonić do Agnieszki i opowiedzieć jej co się stało, albo po prostu z nią porozmawiać, powiedzieć, że tęsknię, zapytać, czy wszystko w porządku, ale nie odbierała. Zaczynałem się niepokoić tym bardziej, że wyobraźnia podsuwała obrazy ze snu, aż z ulgą uświadomiłem sobie, która jest godzina. Jej szef zawsze się wściekał, kiedy któryś z podwładnych odbierał telefon podczas pracy.

Rozwiesiłem pranie i usiadłem na kuchennym krześle, przeglądając facebookową tablicę żony. Szybko przeszedłem na jej znajomych i chyba podświadomie w małych awatarach szukałem twarzy mężczyzny, który mi się przyśnił. Kiedy znalazłem kogoś teoretycznie podobnego, wszedłem na jego profil. Piotr Zakrzewski uśmiechał się do mnie z powiększonego profilowego zdjęcia. Ciarki przebiegły mi od skroni chyba po same jądra. Ogarnęło mnie dziwne uczucie, jakby ktoś położył mi na podbrzusze lodowatą dłoń. Patrzyłem na człowieka, którego jak do tej pory widziałem tylko we śnie. Nie znałem go i nie wiedziałem, skąd zna go moja żona. Oblepił mnie niepokój. Jakakolwiek próba poukładania myśli spełzła na niczym. Nie miałem dostępu do jego innych zdjęć. Jedyne informacje, jakie mogłem wyświetlić, to fakt, że mieszka w Warszawie, jest w związku małżeńskim, a także rok urodzenia. Facet miał czterdzieści dwa lata, czyli był o cztery starszy ode mnie. Oprócz Agnieszki nie mieliśmy innych wspólnych znajomych.

Wpisałem jego imię i nazwisko w wyszukiwarce. Nic nie znalazłem. Po długim namyśle, kliknąłem w końcu w na niebieski przycisk “dodaj do znajomych”. Cały dzień zerkałem na telefon, czy Zakrzewski czasem nie zareagował, ale nie doczekałem się od niego żadnej reakcji.

Późnym wieczorem zadzwonił do mnie Przemek. Był już wstawiony. Powiedział, że słyszał o akcji ze stołówki, i że ktoś mu doradził, by kilka dni unikał domu, bo to może być jakiś wirus, czy coś takiego. Tłumaczył, że jest mu głupio, ale posłucha tej rady i przez jakiś czas zabaluje u znajomych. W tle słyszałem rozbawione głosy, w tym i sporo damskich. Chyba nie było mu aż tak źle. Nie mogłem mieć o nic żalu.

Na dobrą godzinę przed tym, jak zwyczajowo kładłem się do łóżka, oddzwoniła Agnieszka. Opowiedziałem jej o mojej dzisiejszej przypadłości, co przyjęła ze smutkiem. Potem rozmowa się nie kleiła. W jej głosie wyczuwalny był wyraźny niepokój. Kiedy już mówienie o niczym dobiegało końca, zapytałem kim jest Piotr Zakrzewski. Nagle zamilkła. Słyszałem urywany oddech. Gdy milczenie przeciągało się zbyt długo, powiedziała że nie wie o kogo pytam. Zarzuciłem jej, że przecież ma go w znajomych. Chwila ciszy i niespójne tłumaczenie, że ma w znajomych wielu ludzi, których nigdy nie widziała na oczy, nie brzmiały przekonująco. Usłyszałem w słuchawce szmer czyjegoś głosu, Agnieszka pośpiesznie powiedziała, że musi kończyć i się rozłączyła. Wściekłem się i omal nie cisnąłem telefonem o ścianę. Wyciszyłem nadszarpnięte nerwy i wysłałem Zakrzewskiemu krótką wiadomość

Skąd znasz moją żonę?

Zauważyłem, że wyświetlił. Messenger zadźwięczał, ale to był Przemek.

Stary w kurtce znalazłem cygaro, przypomniałem sobie, że to jest twoja kurtka, dopiero jak je wypaliłem. Upomnij się na trzeźwo, to ci odkupię.

Zdziwiłem się, nie wiedząc o jakim cygarze on pisze, nie miałem teraz do tego głowy. Pan Piotr za to nic mi nie odpowiedział. Zazgrzytałem zębami, napisałem mu kolejną wiadomość.

Może powinienem o to zapytać, szanownej małżonki, pani Zakrzewskiej?

Mały awatar pojawił się pod moim wpisem. Czyli to też zobaczył. Nie zwróciłem uwagi, jak nazywa się jego żona. Chciałem wejść ponownie na profil żeby to sprawdzić. Okazało się, że został usunięty.

Ciężko było mi zasnąć tej nocy z absurdalną myślą, że moja żona mnie zdradza, a dowiedziałem się o tym we śnie. Przewracałem się z boku na bok, nie mogąc pozbyć się tego z myśli. Jak udało mi się przez chwilę zdrzemnąć, to szybko się budziłem i znowu walczyłem z poduszką. Sen przyszedł dopiero nad ranem, ale nie trwał długo. Telefon na szafce nocnej rozdzwonił się. Próbowałem go przeczekać, ale uparte bydlę nie dawało spokoju.

– Tak, słucham? – wybełkotałem zaspanym tonem, nawet nie patrząc, kto do mnie dzwoni.

– Stary, wiesz jaki miałem sen? Normalnie do tej pory mnie telepie!

To był Przemek, dzwonił przed szóstą rano. Po głosie poznałem, że jest podniecony jak kot natarty kocimiętką. Co było o tyle dziwne, że był po przepitej nocy. Mruknąłem zapytanie do słuchawki.

– Kurna, jakieś pociągi! Stacje, ludzie, ale tacy nienormalni! I tyle dziwnych akcji, że nawet nie wiem, od czego zacząć! A ty? Jak tam się czujesz?

– Nic mi nie jest. Wiesz która jest godzina? – wymamrotałem ze zmęczeniem i niechęcią w głosie.

– O, sorry! Faktycznie, nie idziesz do roboty. Normalnie ten sen wywalił mnie z rzeczywistości. A ty byłeś już u jakiegoś lekarza?

– Jeszcze nie.

– Dobra, śpij. Zadzwonię w przerwie.

Zgodziłem się na to przeciągłym westchnieniem, odłożyłem telefon na szafkę i przytuliłem poduszkę. Trwało to chwilę, bo kiedy się wczoraj kładłem, zapomniałem o wyłączeniu budzika.

Cieszyłem się, że przed wyjazdem żona kazała mi wyrobić kartę EKUZ. Przynajmniej nic nie wnosząca wizyta u lekarza, nie kosztowała więcej, niż mógłbym się spodziewać. Holender bardzo szybko wykluczył to, czego obawiałem się najbardziej, zaraz po próbie samodiagnozy za pomocą google, czyli pęknięcia wrzodu przełyku i na tym się skończyło. Nie mogę powiedzieć, że mnie nie przebadał, bo męczył prawie przez godzinę, ale dało się odczuć, że nie ma pojęcia, co jest grane. Stwierdził, że to musi być wina jakiegoś zatrucia. Po przeprowadzeniu dokładnego wywiadu, wysnuł też hipotezę, że to może być jakaś reakcja organizmu na kawę i poradził mi samoobserwację oraz unikanie tego wspaniałego napoju. Wystawił mi zwolnienie do końca tygodnia.

Zadzwoniłem do współlokatora, że może spokojnie wracać do domu, bez obawy, że dopadną go wirusy. Ucieszył się, że nie dolega mi nic poważnego, ale, jeżeli nie mam nic przeciwko, to prosił, bym tego nie ogłaszał wszystkim w około, bo bardzo dobrze spędza czas na wygnaniu u znajomych, którzy lubią się bawić. Wrócił do domu dopiero w piątek po pracy – cztery dni na mieszkaniowej emigracji sprawiły, że wyglądał jak swój własny cień. Przemek nigdy nie miał problemów z alkoholem, wypił wszystko, co mu polano bez najmniejszego wybrzydzania. Teraz, po niemal całym tygodniu imprezy, było po nim widać, że najlepsze lata zabawy bez konsekwencji są już daleko za nim. Był przybity i markotny, a co dziwne, urywał wszystkie moje próby nawiązania rozmowy. Dla mnie te dni samotności były niekończącą się nudą, przerywaną Netfliksem, Youtubem i rozmowami przez telefon z Agnieszką. Nie poruszałem już tematu jej znajomości z tajemniczym Zakrzewskim. Wzajemne podnoszenie sobie ciśnienia na odległości półtora tysiąca kilometrów nie miało sensu. Unikałem przez cały ten czas picia kawy, bojąc się, że kolejny atak może być znacznie gorszy od dwóch poprzednich.

Na piątkowy wieczór nie miałem żadnych planów, a Przemek, blady, z oczami tak podkrążonymi, że przypominał pandę, wyglądał, jakby już zdążył wykonać plan półroczny. Bujał się na kuchennym krześle, jakby dopadła go choroba sieroca i tylko się skrzywił na widok proponowanej mu butelki piwa. Ja nie miałem oporów, tym bardziej, że najwyraźniej alkohol mi nie szkodził. Kiedy opróżniłem już czwartą butelkę i zrobiłem się bardziej wylewny, Przemek w końcu przerwał milczenie i, nastawiając ekspres, obrócony do mnie plecami, cicho zapytał, nie patrząc mi w oczy.

– Słyszałeś kiedyś, żeby viagra nie zadziałała?

Prychnąłem głupkowatym śmiechem.

– Ja nawet nie wiem, czy to się łyka czy wciera, a może wkłada jak czopki? – Odpowiedziałem, sięgając po kolejną butelkę. On westchnął, wzruszając ramionami i postawił na stole dwa kubki czarnego pachnącego naparu. Po jego minie szybko zrozumiałem, jaki ma problem i bardzo pożałowałem swojej reakcji na pytanie. Chcąc zrobić cokolwiek, bezmyślnie sięgnąłem po swój kubek i upiłem solidny łyk. Kiedy dotarło do mnie, że właśnie napiłem się kawy, włosy stanęły mi dęba, całe ciało zesztywniało w oczekiwaniu nagłych torsji, ale ku mojej wielkiej uldze nic się nie wydarzyło. Dolałem sobie mleka i upiłem kolejny łyk, czujnie wsłuchując się w organizm. I nic, poza tym że kawa smakowała chyba jak nigdy.

Kładłem się spać z szumem helikoptera nad głową, przez wieczór wypiłem cały sześciopak i nawet przez chwilę miałem obawy, że nie uda mi się zasnąć od zawrotów głowy. Ale to były tylko obawy.

Rwący ból nie pozwalał mi pewnie stać. Bolało tak, że przyćmiewało mi zmysły, podskakując na jednej nodze dotarłem do najbliższej ławki. Usiadłem i zacząłem delikatnie ściągać rozwiązanego buta, z ostrożnym zsunięciem skarpetki był większy problem, najwyraźniej miałem otwartą ranę, krew wkleiła się w materiał i zakrzepła, odciągnąłem ją prawie do samych palców, później była walka o oderwanie tkaniny od rany, milimetr po milimetrze. Kiedy mi się w końcu udało, nie mogłem patrzeć na powykręcane palce u stopy. Nagły ogłuszający gwizd pociągu poderwał mnie na nogi, zakląłem z bólu i ponownie usiadłem na ławce. Z przerażeniem zrozumiałem, że znowu śnię. Ale ten ból był tak prawdziwy, że znienawidziłem tę część mojego mózgu, która odpowiada za kreację odczuć. Rozejrzałem się. Byłem na wyblakłej stacji metra, nie miałem pojęcia, jakiego, nigdzie nie mogłem zlokalizować rozkładu jazdy, czy choćby nazwy stacji. Dokoła snuli się ludzie, było w nich coś z ćmy wypatrującej światła, ale nie mogłem jasno stwierdzić, co to jest. Niektórzy stali jak słupy, poruszając tylko oczami, inni chodzili jak w amoku w ogóle nie patrząc, co znajduje się przed nimi, często obijali się od siebie, bełkotali coś i wstawali, by ponownie na kogoś wpaść, najwięcej było obszarpańców mamroczących i pełzających na czworaka po płycie peronu. Jakiś cień przesunął się za moimi plecami, po chwili niski, masywny i strasznie spocony mężczyzna przysiadł się do mnie na ławce. Skinął mi głową, popatrzył na moją nogę.

– Paskudnie, to otwarte złamanie – mruknął, nie podnosząc głosu i bez uprzedzenia chwycił mnie za stopę, tak jakby chciał przybliżyć ją do siebie, żeby lepiej się jej przyjrzeć. Strup puścił, z otwartej rany buchnęła ciemna krew. Wrzasnąłem, a ten z przestrachem złapał mnie oburącz. Pewnym chwytem ściągnął moją głowę do swoich kolan i zatkał dłonią usta.

– Czego się pan drzesz! Chcesz ściągnąć tu widma?! – wyszeptał mi do ucha strwożonym, ale twardym głosem. Miał bardzo silny uścisk, wydawało mi się, że jednym ruchem może skręcić kark, to, na co mogłem teraz sobie pozwolić, to mamrotanie do jego słonej dłoni.

– Nie będziesz się pan darł? – zapytał, a ja, przestraszony, poruszyłem głową tak, jakbym chciał potwierdzić. Ten rozejrzał się i uwolnił mnie z uścisku, tak że mogłem się od niego odsunąć na drugi koniec ławki.

– Jesteś pan świeżak, powiem to panu, a ja głupi powinienem od razu się domyślić po tym kulasie, typowe u świeżych, ledwo nauczyli się wsiadać i zaraz obici i jęczący, lep na widma, cholerny świat! – fuknął, patrząc wprost przed siebie. Szum i podskakujące światło wydobywające się z najbliższego tunelu oznajmiały, że za chwilę wjedzie pociąg. Ludzie ćmy ożywili się, a ich dotychczas raczej mozolne ruchy nabrały tempa. Mężczyzna dyskretnie ścisnął mnie za udo.

– Ani się pan waż teraz poderwać, siedź pan na dupsku, jak siedzisz. Wjedzie ciuchcia i pomyślimy, co z tym ambarasem zrobić.

Przybycie pociągu poprzedziła pełznąca ściana duszącego, czarnego dymu, która w mgnieniu oka wypełniła cały peron, mój rozmówca zniknął mi z oczu, ale wiedziałem, że nadal tu jest, bo zaczął siarczyście przeklinać na parowozy w tak ciasnym pomieszczeniu. Pisk hamulców i syczenie spuszczanej pary na chwilę zagłuszyły mi wiązanki wydobywające się z jego ust. Kiedy trochę się uciszyło, pociąg zagwizdał. Poczułem, jak nieznajomy łapie mnie za ramię i przyciąga do siebie.

– Capaj pan tego trzewika i skacz za mną na tym całym kuśtyku, nie możesz pan tak tu siedzieć!

Ledwo zdążyłem chwycić za buta i skarpetkę, a niski mężczyzna szarpnął mnie za klapę kurtki, podrywając z ławki, zaczął brutalnie ciągnąć za sobą. Przeklinając i podskakując, nie miałem nawet możliwości zaprotestowania. W trakcie tego szalonego i bolesnego pochodu w duszące kłęby dymu chciałem się wyrwać brutalowi, ale poczułem, jak coś próbuje mnie chwycić za nogawkę spodni, krzyknąłem w przestrachu. A spod moich nóg wydobyło się wiele głosów, powtarzających mniej lub bardziej zrozumiale, jedno słowo:

– Daj!

Mężczyzna syknął na mnie z jawnym niezadowoleniem, przyśpieszył kroku. W końcu szarpnął mną mocno w taki sposób, że się obróciłem i znalazłem się zaraz przed nim, ten bezceremonialnie pchnął mnie w czerń dymu. Mój niespodziewany lot trwał niewiarygodnie krótko, w jednej sekundzie znalazłem się tyłkiem na metalowym schodku prowadzącym do wagonu. W drugiej moje nogi zostały podciągnięte do góry i niski, krzepki facet dosłownie wturlał mnie do środka, wprost przed zdziwionego konduktora. Puścił moje nogi, spychając na bok. I uprzejmie skinął głową konduktorowi, podając mu bilet.

– Powrót – powiedział i wskazał na mnie głową – A ten tu drogi panie, to jeszcze zielonka, cały obity, trzebaby go do ambulatorium skierować.

Konduktor przedarł bilet i wskazał mu drogę w głąb korytarza. Kiedy mężczyzna odszedł, kontroler pochylił się nade mną.

– Dokąd pan chce jechać? – zapytał uprzejmym tonem. Wstałem, nadal trzymając w dłoni buta i skarpetkę.

– A muszę gdzieś jechać, ja chciałbym się obudzić! – wyjęczałem zdezorientowany, człowiek stojący przede mną uśmiechnął się litościwie.

– Nigdzie nie musi pan jechać, może pan wyjść, a może pan również skorzystać z usług naszej linii kolejowej i mile spędzić czas w pociągu, lub pozwolić sobie pomóc – prześlizgnął wzrokiem po mojej krwawiącej stopie. Nie miałem zamiaru wychodzić, to, co próbowało mnie dosięgnąć w kłębach dymu, na pewno nadal się tam czaiło.

– Czy stąd dojadę do Hrubieszowa?

Przytaknął mi stonowanym uśmiechem.

– To poproszę bilet do Hrubieszowa.

Wysunął do mnie plik karteczek na sztywnej podkładce i podał długopis. Podpisałem w wyznaczonym miejscu, wyciągnął do mnie dłoń. Wiedziałem, że chodzi o zapłatę, poprzednio była to kawa, bałem się, co będzie tym razem. Z kieszeni spodni wygrzebałem jajowaty, żółty kamyk, bardzo przypominający bursztyn, ale znacznie różniący się od niego ciężarem. Nie przypominałem sobie bym miał, lubił, czy spożywał coś takiego na jawie. Wręczyłem go konduktorowi, a ten dał mi bilet. Wskazał palcem za moje plecy.

– Życzę miłej podróży. I proszę faktycznie skorzystać z przedziału medycznego.

Podziękowałem. Pociąg zagwizdał dwukrotnie i ruszył. Przez chwilę trzymałem się poręczy drzwiczek, żeby nie stracić równowagi, a kiedy tylko kołysanie wagonu się wyrównało, obróciłem się i poszedłem wzdłuż wąskiego korytarza. Po mojej lewej stronie miałem rząd nieprzeniknionych okien, łapiąc za dolne części ich futryn mogłem brnąć przed siebie, odciążając chorą nogę. Po prawej były rzędy drzwi, każde oddalone od siebie o mniej więcej dwa metry i wyposażone w tabliczki z opisem, co się za nimi powinno znajdować. Minąłem między innymi: saunę, bibliotekę, przechowalnię, restaurację, pralnię i jeszcze kilka absurdalnych etykiet, najbardziej chyba zdziwiło mnie kasyno. Nie wyobrażałem sobie, jak można byłoby grać w coś poza kartami w tak ciasnym przedziale i to w ile osób? Cztery doliczając krupiera, bo przecież dumny napis krzyczał kasyno, to musi być i krupier, no i stół do kart, może przy dobrych chęciach zmieściłoby się tam i sześć osób. W końcu, przeciskając się obok kilku nieskorych do wymiany choćby spojrzeń osób, zatrzymałem się przy drzwiach z tabliczką AMBULATORIUM. Przygotowując się na kuśtykanie w ścisku, otworzyłem wąskie drzwiczki i wszedłem. Nie powinienem był się dziwić, widząc już niejedną nienormalną rzecz w tych snach, ale na widok obszernego pokoju, wyłożonego typowymi dla starej apteki ciężkimi, drewnianymi regałami, zakrzyknąłem z wrażenia. Zza półek stojących na środku dobiegł do mnie damski chichot. Postąpiłem kilka kroków.

– Jest tu ktoś?

Rzuciłem pytanie w przestrzeń, a przestrzeń mi odpowiedziała ponownym dźwięcznym chichotem, po sekundzie dołączyła do niego przyjemna twarz młodej, może dwudziestokilkuletniej dziewczyny, wyłaniająca się zza długiej półki.

– Przepraszam, nie powinnam tak się śmiać. Jest pan tu nowy, prawda?

Drobna i na pierwszy rzut oka sympatyczna dziewczyna ostrożnie się zbliżyła i zatrzymała w dość bezpiecznej odległości, by móc w każdej chwili się wycofać. Potwierdziłem, że faktycznie jestem tutaj nowy.

– Proszę się na mnie nie obrażać, ale lubię obserwować reakcje ludzi, którzy pierwszy raz gdzieś wchodzą – powiedziała, promiennie się uśmiechając. Odchrząknąłem i zareagowałem uśmiechem na uśmiech.

– Nie, nie mam zamiaru się na panią obrażać.

Przyjrzała mi się dokładnie, zatrzymała wzrok najpierw na bucie w mojej dłoni, a następnie na mojej zranionej stopie. Konsternacja zmyła uśmiech z jej twarzy. W końcu odskoczyła do jednego z przyściennych regałów. Dwa metry przede mną położyła niewielką brązową butelkę i wycofała się.

– Proszę tego użyć, to nie jest duża rana, powinno pomóc.

Kulejąc podszedłem do butelki, kucnąłem i odkręciłem nakrętkę. Był to korek wyposażony w wkraplacz. A ja miałem połamane palce, ze zdziwieniem popatrzyłem na dziewczynę.

– Tak śmiało, dwie kropelki powinny wystarczyć – zachęciła mnie ze znacznej odległości. Wedle zaleceń obcej osoby zapuściłem dwie krople nieznanego leku, z butelki pozbawionej etykiety, wprost na ranę. Nastąpiła gwałtowna reakcja chemiczna, cała moja stopa pokryła się żółtą, cuchnącą pianą. Podskakiwałem, pokrzykując i strząsając z siebie pianę w akompaniamencie śmiechów dziewczyny. W końcu z prawdziwym trudem umilkła, wzięła dwa głębsze oddechy, chyba skupiając całą siłę woli, aby kąciki ust nie podrywały się do góry i powiedziała:

– Niech pan przestanie, bo już mnie brzuch zaczyna boleć. Proszę się uspokoić i spojrzeć na nogę.

Posłuchałem. Moja stopa, poza zaróżowieniem skóry w miejscu rany, wyglądała na całkiem zdrową. Zgiąłem palce, wszystko działało jak należy, nic też mnie nie bolało.

– Dziękuję, bardzo, bardzo pani dziękuję – wyjąkałem, nie mogąc się nadziwić. Ta ponownie się zaśmiała.

– Naprawdę nie ma za co.

– Może to zabrzmi dziwnie, ale muszę powiedzieć, że jest pani najlepszą rzeczą, jaka do tej pory mi się przyśniła.

Dziewczyna wydawała się być strapiona, ja głupi właśnie zrozumiałem, że nazwałem ją rzeczą, już otwierałem usta, żeby to jakoś sprostować.

– Pan myśli, że to tylko sen. Jeszcze pan nie zrozumiał? – zapytała poważniejszym i może smutnym tonem. Potwierdziłem.

– Proszę dla własnego dobra nie traktować tego jak snu. Jestem jak najbardziej prawdziwa, tak jak wszyscy w środku i na zewnątrz. No, nie mam pewności co do konduktorów. No i wszystko, co powinien pan wiedzieć, jest przecież napisane na bilecie – zaszczebiotała i wycofała się kilka kroków. Sięgnąłem po bilet. Byłem w stanie przeczytać tylko napis “Odebrano” i mój podpis zaraz pod nim. Reszta wydrukowanych liter, pomimo tego, że była mi doskonale znana, nie chciała ułożyć się w całość, ile razy bym nie próbował przeczytać w myślach chociażby jednego słowa, nie udawało mi się nawet zebranie dwóch sylab ze sobą. Znaczenie ciągów, tak dobrze znanych mi znaków, rozwiewało się w umyśle. Próbowałem na głos. A moje próby zostały podsumowane perlistym śmiechem.

– Może pan przestać, nie uda się. Podpuściłam pana dla żartu. Mi chyba po trzech miesiącach udało się przeczytać dwa niepełne zdania, i to udając przed samą sobą, że nawet nie zerkam na bilet – klasnęła w dłonie tak niespodziewanie, że podskoczyłem. – I bach go z zaskoczenia! Po dwie literki zanim myśli się rozpłynęły!

– Śni pani o pociągu od trzech miesięcy?! – zapytałem, zaskoczony.

Pokręciła głową.

– Tak na szybko licząc, to od sześciu z niego nie wychodzę.

– Jak to od sześciu miesięcy?!

To ją rozbawiło, wzruszyła ramionami.

– Można tu robić naprawdę wiele rzeczy, a biblioteka chyba nie ma końca – wskazała niewielką pigułkę leżącą na półce. – Po prostu jej nie połknęłam po powrocie z zewnątrz.

Wyciągnąłem dłoń do pigułki. Nie mogłem jej nawet ruszyć. Dziewczyna pokiwała mi głową.

– Ta jest moja, pojawia się w każdym pomieszczeniu, do którego wejdę – wyjaśniła i obeszła środkową półkę, mijając mnie jak największym łukiem, otworzyła drzwi i, częściowo chowając się za nimi, powiedziała:

– Jak pan już wróci do świata, może spróbuje mnie pan odszukać, nazywam się Anna Rymarska i w sumie jestem trochę zaciekawiona, co tam się ze mną dzieje. Ale jakbyśmy się jeszcze spotkali, niech mi pan mówi Klementyna, to takie ładne imię, a nie jakaś zwykła Anka – wskazała palcem buteleczkę leżącą na podłodze. – A to proszę odłożyć na regał i szczerze radzę, żeby nie przyszło panu do głowy coś wynosić poza ten przedział.

Zniknęła za drzwiami, jej ostatnie słowa miały w sobie nutę ostrzeżenia. Postanowiłem tego posłuchać. Odłożyłem medykament na miejsce. Ubrałem skarpetkę i buta. Opuściłem ambulatorium i kiedy wyszedłem za jego próg, pociąg zaczął hamować.

– Pański przystanek – powiedział konduktor zza moich pleców. A mi ze strachu serce podeszło do przełyku.

Idąc po nocnym Hrubieszowie tym razem uważnie patrzyłem pod nogi z obawy, że się o coś potknę. Droga do mojego bloku zajęła mi dwa razy dłużej niż powinna. Klatka schodowa oczywiście jak zwykle otwarta. A drzwi do mojego mieszkania zatrzaśnięte na głucho. Zastanawiając się, czy będzie tak jak poprzednim razem, chwyciłem za klamkę. Pomimo skupienia nie udało mi się zaobserwować w jaki sposób znalazłem się po drugiej stronie. Nie-moje buty nadal tkwiły w przedpokoju, kurtka tym razem inna, ale równie mi obca wisiała na wieszaku. A w sypialni moja żona wtulała się przez sen w plecy Piotra Zakrzewskiego. Chyba nawet nie byłem wściekły. Było mi przykro, tak po ludzku, bezdennie przykro. A w głowie szalała czarna dziura. Jedyną rzeczą, w jakiej miałem pociechę, to to, że Agnieszka swoim zwyczajem zdarła z niego większą część kołdry. Tym razem nie wmawiałem sobie, że to sen. Przekaz Anny-Klementyny był prosty jak trasa pięści do nosa. To, co widzę, dzieje się tam i teraz. Przeszedłem się po mieszkaniu, odkrywając że żadne zamknięte drzwi nie stanowią dla mnie problemu. Muszę kiedyś sprawdzić, czy to samo tyczy się drzwi sąsiadów, lokali, do których nigdy nie miałem odwagi wejść, czy chociażby skarbca w banku, albo tego, co sobie tylko wymyślę – to, że nie mogę nic wynieść, nie znaczy, że nie mogę nakarmić oczu. W drugim pokoju znalazłem w większości rozpakowaną walizkę dupka. W łazience jego ubrania naszykowane do prania – zagotowałem się na myśl, że moja żona nie tylko z nim sypia, i zdziwiłem się, że kupka prania wzbudziła dzisiaj we mnie więcej emocji niż to, że Agnieszka wtula się teraz w jego plecy. Może tego drugiego się spodziewałem. Ciekawiło mnie też, czy palant tu mieszka, czy tylko wpada od czasu do czasu. Długi pobyt wzbudziłby zainteresowanie i pytania sąsiadów, to w końcu Hrubieszów, no i przecież jest żonaty. Najprawdopodobniej wyjeżdża w firmową delegację, czy coś takiego, a ma u mnie all inclusive obsługę hotelową. Nie mogąc podnieść żadnej jego rzeczy, wróciłem do sypialni. Usiadłem naprzeciwko łóżka i torturowałem się ich widokiem do momentu, aż czarne niebo nie zaczęło się rozjaśniać. Dopiero wtedy wróciłem na dworzec i o mały włos nie spóźniłem się na pociąg. Trzy wagony i elektryczna lokomotywa zagwizdała dwa razy i skład ruszał, wskoczyłem w biegu. Konduktor przedarł mój bilet i wskazał miejsce w pojedynczym sypialnym przedziale. Mała pigułka i szklanka wody czekały tylko na mnie.

Obudził mnie okrzyk radości dobiegający z pokoju obok. Zanim usiadłem, a wzrok nabrał ostrości, Przemek już podskakiwał przede mną, wydzierając się, jakby strzelił szóstkę w totku.

– Co się stało? – zapytałem, przecierając opuchnięte oczy.

– No właśnie stało! – wrzasnął i chyba wykonał coś w rodzaju dziwnego tańca.

– Ale co?

Tym razem nic nie powiedział, tylko z namaszczeniem, niczym szef kuchni prezentujący popisowe danie, wskazał dłonią swoje slipki, napięte od erekcji.

– Wypad mi z tą fujarą! – odkrzyknąłem, próbując go kopnąć, ale ten w szalonych podskokach zdążył zniknąć w głębi przedpokoju.

– Lekarz nie wiedział, co jest grane, viagra działała jak vibovit, a wiesz, jaka wieś, jak pałka na imprezie nie dyga! Już myślałem, że po mnie, a tu z rana się pręży, jakby nigdy nic!

– Krzyczał do mnie z kuchni.

Jakbym miał powiedzieć, że to było żenujące, to byłoby to stanowczo za mało. Już chciałem mu rzucić czymś kąśliwym, ale umysł poskładał części układanki, oblał mnie zimny pot, a niewidzialne imadło zacisnęło się na skroniach. Pisał, że wypalił moje cygaro, a jedyne cygaro, jakie kojarzę, to to, które schowałem do kieszeni podczas mojej pierwszej podróży. Później mówił, że śniło mu się coś dziwnego, ale ja nie słuchałem. Ale byłem prawie przekonany, że on jeździ pociągiem. Brak erekcji musiał być jego zapłatą.

– Jak długo ci nie dygał? – zawołałem. I jak usłyszałem swoje pytanie, znowu poczułem się zażenowany. Przemek liczył na głos.

– Jakieś sześć, siedem dni, a co?

– Nic, tylko słyszałem o takiej chorobie, co wyłącza kuśkę na tydzień roboczy, może to to – zawołałem i usłyszałem, jak coś spadło na kuchenne kafelki.

– Nie, no kurwa!

– Jaja se robię, spokojnie.

Kilka przekleństw poleciało z kuchni w moim kierunku. Sześć, siedem dni, mniej więcej tyle nie mogłem pić kawy. Nie mam pojęcia, czym teraz zapłaciłem, tym bardziej, że z poranną erekcją było wszystko w porządku jak u licealisty. Postanowiłem przez jakiś czas nie poruszać tematu snów z współlokatorem. Miałem poczucie, że to właśnie z mojej winy zaczął wsiadać do pociągu. Wypalił skradzione cygaro, ja prawdopodobnie znalazłem się na dworcu w podobny sposób. Biorąc od kogoś coś, co było zabrane stamtąd.

To, czym zapłaciłem za bilet, zrozumiałem dopiero na drugi wieczór. To był sen. Pierwszej nocy to, że nie mogę zasnąć, zrzuciłem na stan umysłu. Myślenie o Agnieszce i tym palancie. Oraz tym, co znalazłem za pomocą Google o Annie Rymarskiej. Na dziewczynę trafiłem dosyć szybko. I natychmiast poznałem po zdjęciu. Od pół roku leżała w śpiączce w prywatnej klinice, jej rodzina zbierała pieniądze na pobyt i rehabilitację za pośrednictwem fundacji. Przelałem całkiem zgrabną sumkę, tym bardziej, że nie zamierzałem już wysyłać pieniędzy do domu. To wszystko sprawiło, że mózg pracował na wysokich obrotach i nie mogłem się dziwić, że nie zmrużyłem nawet oka. Druga noc była koszmarem, bezowocne przewracanie się na łóżku z miejsca na miejsce sprawiło, że w robocie byłem półprzytomny. Przemek też nie czuł się najlepiej. Miał poważne kłopoty z pamięcią i musiałem wszystko mu tłumaczyć, włącznie z tym, co robi w pracy, jak działa jego telefon i gdzie w ogóle się znajduje. Posłuchał mojej rady i wziął tygodniowy urlop. To musiała być cena jego nowego biletu, w takim stanie nie było sensu zaczynać rozmowy. Trzeciego i czwartego dnia byłem tak wyniszczony, że po pracy bałem się odebrać telefon od żony, mógłbym zbyt wcześnie wydać się z moją wiedzą, a chciałem przynajmniej jeszcze raz wejść do pociągu i zobaczyć dowód jej zdrady. Straciłem rachubę dni, kiedy usłyszałem gwizd.

Stałem na Dworcu Wschodnim w Warszawie. Był jasny, ciepły dzień. Moje zmęczenie sięgało szczytu, ledwo utrzymywałem się w pionie. Musiałem się nie różnić od otaczających mnie ludzi ciem, których niekończące się “Daj daj daj” doprowadzało mnie do szaleństwa. Mimo tego, że ledwo widziałem na oczy, rozpoznałem kilku podróżujących i ze zdziwieniem zauważyłem, że udają ćmy. Przypomniało mi się, jak poprzednim razem coś próbowało chwycić moją nogawkę. Postanowiłem wziąć przykład z podróżników i nie wyróżniać się z tłumu, tego, że jestem ledwo żywy, nie musiałem specjalnie udawać. Na peron wjechał tabor pendolino. Wszyscy rzucili się do otwartych drzwi. Zawodzenia “DAJ!” wibrowały w uszach. Musiałem uważać, na czym stawiam stopy, nie raz ktoś pod nimi leżał i mimo tego, że był tratowany, nadal próbował objąć lub złapać czyjąś nogę. Słyszałem, jak za mną wybuchła wściekła wrzawa, ktoś krzyczał, że jeszcze nie ma biletu, nie chciałem się obracać, by choćby na to zerknąć, krzyki w pewnym momencie zmieniły się w błagania, aż w końcu ucichły. Tłum napierający na moje plecy zadbał o to, bym znalazł się przy pociągu. Kiedy zauważyłem, że jakiś mężczyzna już wchodzi przez drzwi, wyskoczyłem na przód i złapałem się jego marynarki. Ten z paniką w głosie rzucił się przed siebie, wciągając mnie do środka.

– Matko! Tak nie wolno! Już myślałem, że mnie mają! – wydarł się na mnie. I przez chwilę chyba chciał mnie uderzyć, ale moje pytanie wybiło go z równowagi.

– Kto?

– Widma, a któż by inny!

Splunął mi pod nogi i kupił bilet od konduktora. Kiedy nadeszła moja kolej, wyjąłem z kieszeni czerwony kamień, podpisałem bilet i rzuciłem krótko:

– Hrubieszów.

Za dnia miasto wyglądało całkowicie inaczej, było tłoczne i gwarne. A poziom trudności poruszania się po nim znacznie się podniósł. Do omijania pułapek pod nogami doszły dodatkowe utrudnienia. Unikanie przechodniów, wózków, dzieci i wszelkiego rodzaju pojazdów poruszających się po chodnikach, od deskorolek po rowery. Droga do domu stała się męczącym kluczeniem między przeszkodami. Tym razem nie znalazłem za drzwiami obcych butów. Agnieszka była sama, zdałem sobie sprawę, że musi być sobota, skoro zastałem ją w domu. To, że przeszukując pokój po pokoju, nie natknąłem się na Zakrzewskiego, sprawiło, że ciężar spadł mi z serca, ale jednocześnie irracjonalnie się zawiodłem, nie mogłem pojąć, dlaczego oczekiwałem, że trafię na jej kochanka. Krążyłem za moją żoną krok w krok niczym cień, przysłuchiwałem się jej rozmowom telefonicznym, z których z chorą satysfakcją, dowiedziałem się, że możemy oczekiwać przybycia palanta. Przyglądałem się jej jak bierze prysznic, przewraca szafę do góry nogami, strojąc się i malując przed lustrem. Zaciekawiło mnie, co robią inni podróżujący, czy maniakalnie śledzą swoich bliskich. Czy może robią coś, co przynosi jakieś rezultaty w tym materialnym świecie. Podsłuchują i podglądają polityków i ludzi władzy, zaglądając im przez ramię, by później spieniężyć informacje, krążą za ludźmi dużych interesów, wchodzą za zamknięte drzwi poufnych spotkań. Ten pociąg dawał naprawdę duży wachlarz możliwości zdobycia wiedzy, a ja trwoniłem go na patrzenie z kim rozmawia moja żona przez Messengera. Zastanawiałem się, od jak dawna jeździ ten tabor. Czy możliwe jest, że istniał od zawsze i to od jego pasażerów brały się historie o duchach? Z pewnym przerażeniem przyszła też do mnie myśl, że jest możliwe, że nieraz natknąłem się na kogoś, kto był dla mnie niewidoczny, tak jak teraz ja dla Agnieszki. Może i nieraz ktoś towarzyszył nam w łóżku. Ciarki przebiegły mi po plecach, jak sobie przypomniałem, ile razy miałem dziwne uczucie, że ktoś się mi uważnie przygląda, a nikogo przede mną nie było.

– Jest tu ktoś?

Usłyszałem znajomy głos dobiegający z przedpokoju, Agnieszka nawet nie drgnęła, nie odrywając się od monitora komputera. Wyszedłem z pokoju, w korytarzu obok zamkniętych drzwi stał Przemek. Zamarłem.

– Jesteś! Znalazłem!

Podbiegł do mnie, mocno utykając, i silnym uściskiem złapał mnie za ramiona.

– Co, co ty tutaj robisz!? – wydusiłem z siebie.

Ten zaczął mnie ciągnąć w stronę drzwi.

– Widziałem jak wychodzisz z pociągu. Próbowałem cię dogonić. Nie mogłem nadążyć.

Poklepał się po nienaturalnie wygiętej w kolanie nodze.

– Wszedłeś do bloku. Ja za tobą. Nie wiedziałem, do którego mieszkania i przeszukałem większość. W końcu znalazłem.

Co chwilę mnie ściskał, jakby chciał się upewnić, czy jestem prawdziwy. Mówił szybko, co chwile urywając i rzucając spojrzeniem na boki, wpatrywał się we mnie jak ktoś, kto znalazł rozwiązanie wszystkich problemów.

– Co tutaj robisz? – zapytałem, nadal nie mogąc nic zrozumieć.

– Grałem. Dobrze szło. Radził postawić bilet. Jak przegrałem, zapytali, gdzie chcę wysiąść. Wiedziałem, że jesteś z Hrubieszowa i tu cię znajdę. Wiem, że jeździsz. Nie mogłem wejść do pociągu i kupić biletu. Czekałem na ciebie. Długo czekałem. I jesteś! Chodź. Musisz mi kupić bilet. Nie mogę tam wejść.

– Od kiedy tu jesteś? – wykrzyknąłem, czując, jak jeżą mi się wszystkie włosy na ciele.

– Od tygodnia. Chyba, nie wiem.

– Przecież najpóźniej wczoraj z tobą rozmawiałem!

– To to nie ja, ja tutaj byłem, cały czas.

Zapadki w umyśle wskoczyły na swoje miejsce. Mój współlokator wcale nie płacił za przejazd utratą pamięci. To był ktoś obcy, kto zajął jego miejsce.

– Nie mogę zasnąć, czekam, a dni mijają, nie liczyłem. Głodny. Daj, daj mi coś jeść. – Zaczął zawodzić.

Przeszukałem kieszenie, ale nic w nich nie było. Poza biletem, na którego widok Przemek rzucił się do mnie. Bez trudu go odepchnąłem.

– Daj, daj mi bilet – wybełkotał.

– Kupię ci w pociągu.

Ktoś zapukał do drzwi. Agnieszka wybiegła z pokoju, roztrząsając nas na obie strony korytarza. Chwyciłem Przemka w pasie, ten przerzucił przeze mnie ramię i wyszliśmy na zewnątrz, mijając w drzwiach moją żonę obejmującą Zakrzewskiego. Przemek chyba nawet tego nie zauważył. Jedyne, o czym mówił w drodze na dworzec to jedzenie i bilet. Kiedy pociąg wjechał na peron, próbowałem go za sobą wciągnąć, ale odrzucała go od otwartych drzwi najprawdopodobniej ta sama siła co mnie, kiedy w tym świecie byłem na drodze normalnego człowieka. Błagał mnie zza drzwi, żebym wyciągnął go stąd. Obiecałem, że to zrobię.

– Ma pan bilet? – usłyszałem za sobą.

Podałem swój konduktorowi, który go przedarł i zanim wskazał mi drogę do przedziału, natychmiast poprosiłem o kolejny.

– Będzie mógł pan kupić następnym razem – odpowiedział, ani trochę nie zwracając uwagi na błagania Przemka stojącego w samym wejściu.

– Nie dla mnie, dla mojego przyjaciela! – odpowiedziałem, wskazując mu jęczącego.

– Będzie mógł pan kupić następnym razem i zrobić z nim, co będzie pan chciał.

– Nie chcę czekać! – wykrzyknąłem, łapiąc konduktora za ramię.

Wrzasnąłem z potwornego bólu. Na mojej dłoni pojawiły się natychmiast nabrzmiałe bąble od oparzenia. Mężczyzna pokręcił głową z dezaprobatą i wskazał ręką korytarz.

– Przed pójściem na spoczynek radziłbym udać się do ambulatorium.

I odszedł, jakby nigdy nic. Lokomotywa zagwizdała dwa razy, pociąg ruszył. Przemek, stojący na dworcu zaczął zawodzić, żebym go nie zostawiał. Opierając się łokciem o futrynę wystawiłem zdrową dłoń przez otwarte drzwi, by jeszcze raz spróbować go wciągnąć. Złapał się jej i skakał na jednej nodze próbując, nadążyć za pociągiem. Po trzeciej nieudanej próbie zrozumiałem, że szybciej on mnie wyciągnie niż ja mu pomogę wejść.

– Puść! Spróbujemy później! – zawołałem, krzywiąc się z bólu, bo mocniej zacisnął dłoń na przegubie mojego nadgarstka.

W jego oczach zobaczyłem strach i obłęd. Pociąg nabierał rozpędu, Przemek ciążył coraz bardziej. Nie mogłem się lepiej zaprzeć, bo poparzona dłoń rwała bólem.

– Puść! – krzyknąłem, ale on nie zamierzał.

Jednym wyjściem, żebym nie utknął razem z nim wypadając z wagonu, było wyszarpnięcie się z jego uścisku. Rozluźniłem palce i silnym zrywem uwolniłem rękę. Przemek wrzasnął, potknął się i wpadł pod koła rozpędzonej maszyny. Z rozdzierającą pustką i strachem, który ściskał moje skronie długo patrzyłem w zmieniający się za drzwiami horyzont. Nie czułem bólu dłoni albo nie zwracałem na niego uwagi. W końcu ktoś wsunął dłonie pod moje pachy i pomógł wstać, popychał wzdłuż przedziałów i wprowadził do ambulatorium, pozwalając usiąść na podłodze. Siedziałem tak, nie poruszając się do momentu, w którym moja poparzona dłoń nie zapłonęła żywym ogniem. Poderwałem się, strząsając z krzykiem zielone płomienie.

– Zaraz, już za chwilę przestanie tak boleć!

Stała przede mną zmartwiona Anna, trzymając w ręce niewielką butelkę. Zielone płomienie zgasły, a oparzenia zniknęły razem z bólem.

– Wygląda pan na potwornie zmęczonego.

– Tak, nie spałem od tygodnia – odpowiedziałem.

Anna podeszła do regału i ze szklanego słoika podała mi płaską pastylkę.

– To powinno pomóc, płacił pan snem. To wysoka cena, nie znosiłam jej.

Pastylka, którą przełknąłem, szybko sprawiła, że poczułem się wypoczęty i w pełni sił.

– Już się mnie pani nie boi? – zapytałem, przypominając sobie, jak usilnie starała się być poza moim zasięgiem ostatnim razem.

– Nie – odparła krótko, biorąc mnie pod ramię i wyprowadzając z ambulatorium. Po drodzę opowiedziałem, jej co się stało z moim przyjacielem. Skwitowała to tym, że możliwe jest, że tak było lepiej, bo Przemek już stracił swoje ciało na rzecz kogoś innego i stał się widmem, i to była tylko kwestia czasu, zanim by zatracił wszystkie ludzkie odruchy i na mnie napadł, żeby odebrać bilet. Otworzyła przede mną drzwi małego sypialnego przedziału. Wepchnęła do środka i weszła zaraz za mną. Na małym stole leżały dwie pigułki. Przypomniałem sobie, jak wspominała, że jej pigułka pojawia się wszędzie, gdzie wejdzie, druga była przeznaczona dla mnie.

– Odnalazłem panią w normalnym świecie, pani Anno – powiedziałem, siadając na łóżku.

– Klementyno, to imię bardziej mi się podoba – poprawiła mnie, skinąłem jej głową.

– Leży pani w śpiączce od sześciu miesięcy.

– Domyślałam się. Nie można tu bezkarnie przebywać w nieskończoność.

Nic na to nie odpowiedziałem. Sięgnąłem po pigułkę, ale Klementyna zatrzymała moją dłoń w połowie drogi do ust.

– Nie, proszę, jeszczę chwilkę niech pan ze mną zostanie – powiedziała smutno, zaczerwieniła się i zaczęła ściągać z siebie sweter, odsłaniając biały koronkowy stanik. Wstałem, nie wiedząc, co mam ze sobą zrobić, czy mam wyjść czy się obrócić, ale złapała mnie za nadgarstek.

– Byłam tu bardzo długo, co zrozumiałam dzięki panu. Nie, nie żałuję tego czasu, naprawdę dobrze go spędziłam. No i przed odkryciem pociągu chciałam skończyć ze sobą. Zabawne, ale teraz nawet nie pamiętam dlaczego. Więc można powiedzieć, że pociąg w pewien sposób uratował mi życie.

Zamilkła obracając się do mnie plecami, bym mógł rozpiąć jej stanik.

– Ale czas już i na mnie, dzisiaj wracam. Nie wiem, czym zapłaciłam za drogę, ale patrząc, jak długo jechałam, podejrzewam, że na spłatę ceny biletu może zabraknąć mi życia. Dlatego, jeżeli nie ma pan nic przeciwko, chciałabym mieć jeszcze jedno miłe wspomnienie po tym, jak się wybudzę. No chyba, że to się nie uda, w takim razie to i tak nie będzie miało znaczenia.

Zaniemówiłem, nie wiedziałem co mam powiedzieć, gdzie mam podziać oczy, kiedy stała przede mną właściwie jeszcze nie kobieta, ale młoda naga dziewczyna.

– Łukasz. Łukasz Rokita. Nie pan – wybąkałem zawstydzony jak licealista na pierwszej randce, nie mający odwagi podnieść spojrzenia.

– Łukaszu? – szepnęła, ujmując moją dłoń i przykładając ją do drobnej piersi.

Długo jeszcze leżeliśmy spleceni w objęciach, ciesząc się dotykiem i ciepłem ciał. Kiedy za oknami zaczęło robić się ciemno, Klementyna sięgnęła po swoją pigułkę, ja zrobiłem to samo. Stuknęliśmy się nimi niczym kieliszkami i połknęliśmy je, mocniej do siebie przywierając w pożegnalnym uścisku. Zamykając oczy przyrzekałem sobie, że odnajdę ją, choćby po to, by się dowiedzieć, że nic jej nie jest. Oraz to, że nigdy więcej już nie wejdę do pociągu. Wiedziałem, że złamię tę drugą obietnicę już w momencie, jak ją składałem. Pomimo tego, że ten wyblakły świat był niebezpieczny i bezwzględny, to chciałem mieć rękę na pulsie i możliwość obserwowania, co się dzieje w domu.

Wszystko, dosłownie wszystko mi ścierpło, pod skórą miałem chyba całe pulsujące mrowisko, od pięt, po policzki. Nie mogłem ani swobodnie oddychać, ani się poruszyć. W pokoju panowały ciemności, czemu się nie dziwiłem. Przekroczyłem próg wagonu za dnia, kiedy tylko udało mi się zasnąć, po spłacie poprzedniego biletu. A kiedy zasypiałem w objęciach Anny, zachodziło słońce. Całą siłę woli skupiłem na wyciągnięciu ręki. Nic z tego. Czyżby moją zapłatą miał być tygodniowy paraliż? Zacząłem się szamotać, wpadając w panikę. Chciałem krzyknąć, ale nie mogłem. Coś dotykało mojego języka, wydąłem usta, żeby to wypluć i osiągnąłem tylko tyle, że nagromadzona ślina potokiem spłynęła mi do gardła. Z katorżniczym trudem przełykałem ją, żeby się nie zakrztusić. Chwila przerwy na odpoczynek i kolejna próba. Coś blokowało mi usta. Spróbowałem to wypchnąć i zapadło się głębiej. Przepychając czubkiem języka przedmiot tkwiący mi w ustach do policzka, uświadomiłem sobie, że to był materiał. Poruszyłem się gwałtownie, zatrzeszczało, niwecząc wszystkie moje starania. Zrozumiałem, wszystko zrozumiałem. Nie jestem sparaliżowany. Jestem zakneblowany i mocno obwiązany wraz z łóżkiem, taśmą lub streczem. To musi być pożegnalne dzieło obecnego gospodarza ciała Przemka. Cały tydzień zadawał setki pytań, a ja tłumaczyłem, jak wszystko działa, myśląc, że jego pamięć jest zapłatą, on się uczył i czekał, cierpliwie czekał, aż wsiądę do pociągu i będę bezbronny. Duszę się, mogę jedynie oddychać przez nos. Naprężam wszystkie mięśnie. Nic poza szelestem folii. Nie wiem, ile wytrzymam. I nie mogę spodziewać się w mieszkaniu nikogo, nikogo poza tym kimś, kto przebywa w ciele mojego współlokatora, ale on raczej już tu nie wróci.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz