sobota, 26 marca 2022

Puszka Szprotek



“Puszka szprotek”



Nie pamiętam dobrej pobudki ze sztucznego snu w kabinie hibernacyjnej. Ale ta z pewnością należała do najgorszych. Buczenie w uszach, które zdawało się przeszywać głowę cienkimi rozgrzanymi szpileczkami wbijającymi się w zrost międzywzgórzowy. Paraliż, mdłości i przelewająca się falami tuż nad moją twarzą pulsująca czerwień. Potrzebowałem aż dwóch minut, żeby mój odrętwiały umysł mógł wreszcie rozszyfrować buczenie jako bezustannie i mechanicznie powtarzane słowa.

– Wybudzanie, wybudzanie, wybudzanie…

Fale czerwieni zmniejszały się wraz z tym, jak wzrok nabierał ostrości. W końcu skurczyły się do wielkości maleńkiej migającej diody zamontowanej na wieku tej trumny. Czerwień mrugnęła do mnie ostatni raz i zamieniła się w kolor zielony, moje dotychczasowe łóżko rozszczelniło się z sykiem, na wpół przezroczysta klapa nade mną uniosła się, do nozdrzy dotarło świerze powietrze, a przynajmniej bezwonne, w odróżnieniu od tego, którym do tej pory musiałem oddychać. Natychmiast zdałem sobie sprawę z tego, że system sztucznej grawitacji musi działać należycie, ponieważ nadal znajdowałem się w tym samym miejscu i mimo tak silnego ruchu powietrza nie przesunąłem się w żadną stronę. Sam nie mogłem jeszcze się poruszyć, ale z przerażeniem odczułem, że coś rytmicznie naciska na moją klatkę piersiową. Spróbowałem unieść głowę, ale udało mi się tylko przeciągle jęknąć. Nacisk ustał. Teraz coś wbijało się w moją pierś, czułem wyraźnie, jak wkłuwają się we mnie igły. Całe pudełko igieł. Spiąłem się, chcąc strząsnąć z siebie anomalię, a ta przesunęła się wyżej i, co straszniejsze, zaczęła groźnie terkotać.

– Po-mo-cy! – wydusiłem z siebie wiedząc, że na pokładzie rakiety powinno się znajdować osiem androidów i minimum jeden musiał być obecny w pomieszczeniu podczas wybudzania. Nie myliłem się. Po chwili pochyliła się nade mną ludzka sylwetka, tyle że nie był to człowiek. Biały robot przyjrzał mi się uważnie.

– Naruszenie zasad PAK. Nieautoryzowane przewożenie zwierząt ziemskich. Wykroczenie zaprotokołowane.

Blaszak wyciągnął dłonie w stronę mojej piersi, kiedy znalazły się ponownie na wysokości mojego wzroku, trzymał w nich mruczącego pręgowanego biało-rudego kota.

– Ja, nie… to nie mój… kot! – wybełkotałem nie mogąc jeszcze dobrze poruszać szczęką. Android powtórzył swoje. Chciałem zaprotestować, ale przypomniałem sobie, że jakakolwiek kłótnia z grafenowymi móżdżkami najzwyczajniej w wszechświecie mija się z celem, mogę im argumentować swoją racje do wygaszenia gwiazd, a jedyne, co usłyszę, to monotonne “Naruszenie zasad PAK” i, co gorsze, nigdy się tym nie znudzi. Więc zamilkłem i milczałem dobrą godzinę aż do momentu przynajmniej częściowego odzyskania mobilności. Kiedy odzyskałem siły na tyle, żeby samodzielnie opuścić kapsułę hibernacyjną, wezwałem androida nawigacyjnego, i, z obszerniejszego niż bym sobie życzył raportu, dowiedziałem się, że znajdujemy się o dwie godziny od docelowej planety Piscis, a procedura hamowania rakiety zaczęła się już dwadzieścia dwie godziny temu. Podróż, która w moim odczuciu trwała sześć godzin, wedle czasu ziemskiego zajęła dziewięć lat, dwa miesiące, piętnaście dni i cztery godziny. Czyli idealnie w czas - skrzynia, antyczny złom, w którym mnie uśpiono, mogła utrzymać mnie przy życiu zaledwie przez dziesięć lat. Kot otarł się o moje nogi.

– I jeden Jowisz wie, ile ty mi zabrałeś z tej drzemki sierściuchu – warknąłem na niego, a ten w odpowiedzi zamiauczał, zwinął się w kulkę i zasnął tuż przy moich stopach. Parsknąłem rozbawiony. Uniosłem pasażera na gapę do wysokości twarzy i delikatnie nim potrząsnęłem.

– Dopiero wstałeś i jak ty tu się znalazłeś? – przyjrzałem się kotu, nic nadzwyczajnego, zwykły staroziemski dachowiec. – Śmierdzisz – i powąchałem siebie. – I ja śmierdzę… tobą!

Upuściłem zwierze na posadzkę.

– Android medyczny przeskanuj to, czy nic nie roznosi!

Na planetę Piscis miałem dostarczyć żywy ładunek, Sprattus sprattus. To przynajmniej wersja dla znajomych. Taka mająca poważne brzmienie. Ale nie mam zamiaru jej rozwijać przyznając wszem i wobec, że przewoziłem ławicę zwykłych szprotek, aby zasilić ziemskim życiem morza skolonizowanej planety. Szproty spały w sztucznym lodzie już od sześćdziesięciu lat. Co jawnie świadczy o tym, że Polska Agencja Kosmiczna zadbała lepiej o śledziowate niż kapitana rakiety, dając mi do dyspozycji archaiczną przegubową jednostkę, zasilaną dwoma odrzucanymi silnikami, wyposażoną w sprzęt, który już sto lat temu był zabytkiem. Nie przyglądałem się tabliczce znamionowej komory hibernacyjnej, ale czułem w kościach, że od pierwszego prototypu dzieli ją zaledwie kilka cyfr, a przed cyframi raczej nie ma żadnej litery.

– Czterdzieści minut do osiągnięcia celu, odrzucenie głównych silników za dziesięć minut – poinformował beznamiętny głos androida nawigacyjnego. Błyskawicznie wskoczyłem w kombinezon i nie wiedząc, co powinienem zrobić z kotem, schowałem go w skafandrze. Zatrzasnąłem hełm i rozsiadłem się wygodnie zapinając pasy w kapitańskim fotelu, w samą porę, bo nawigator ponownie się odezwał. – Odrzucenie silników głównych.

Potężne szarpnięcie i przeciążenie wbiło mnie w siedzisko. Coś było stanowczo nie tak. Rakieta wpadła w ruch wirowy. Próbowałem spojrzeć chociaż na monitory ustawione tuż przede mną, ale oczy uciekały w głąb czaszki. Kakofonia dźwięków, niezrozumiałych w ogólnym harmidrze alarmów i ostrzeżeń roznosiła się po głowie. Pędząca rakieta zamieniła się w rozjuszonego byka. Stałem się kostką lodu wrzuconą do garnka z wrzątkiem. Usłyszałem rozdzierający huk i potworna siła rzuciła moim fotelem, resztki świadomości zanotowały, że to musiało być wejście w atmosferę. Następną rzeczą, jaką poczułem, było uderzenie.

W słabym pomarańczowym świetle awaryjnych lamp wisiałem w fotelu przechylony na boku. Obudziły mnie pazury wbijające się w brzuch. Powlekana cienką warstwą złota przyłbica mojego hełmu była roztrzaskana, a w szybie mającej mnie chronić przed pustką kosmosu, na wysokości nosa, widniała niewielka dziurka. Skoro mogłem to stwierdzić, znaczyło, że żyje i że rakieta jest na tyle cała, że systemy wentylacji mogły działać. W ustach czułem smak krwi. Kot ponownie się zakotłował. Ścierpniętą ręką rozsunąłem kombinezon. Rudo-biały potwór opuścił moje trzewia.

– Android! – zawołałem, nie siląc się na precyzję, jakiego konkretnie robota w tej chwili potrzebuję, niech się stawią nawet całymi tabunami. Nic, żadnej odpowiedzi. – Android! – krzyknąłem na tyle głośno, na ile pozwolił mi zaciśnięty na piersi pas. Coś przede mną poruszyło się, przewalając stertę rupieci. – Puszko na smar i śrubki, słyszysz mnie?!

Ze sterty wyłoniły się w pierwszej chwili ręce a po nich głowa i korpus robota. W pomarańczowym świetle nie mogłem się zorientować jakiego jest koloru, czyli jaką funkcje mu przeznaczono. Tak czy inaczej wszystkie te maszyny miały zaprogramowane udzielanie pomocy istocie ludzkiej.

– Pomóż mi się wydostać! – wydałem rozkaz, robot wstał i zbliżył się do mnie. Ja wisiałem tuż nad nim.

– Jan Sariusz Zamoyski urodzony dziewiętnastego marca… – zaczął.

– Co ty mi tu…?!

– Wyznania kalwińskiego…

W grubych rękawicach namacałem przy podłokietniku rękojeść noża do przecinania pasów. Niezdarnie naciąłem pas, w nieruchomym, ale za to rozgadanym towarzystwie androida opowiadającego, jakby nigdy nic, dzieje pierwszego ordynata. Przez myśl mi przeszło, czy uwalniając się z pułapki nie runę wprost na blaszaka. Ale nie zdążyłem niczemu zapobiec, bo pas właśnie puścił. Poleciałem głową w dół, najpierw uderzając w robota, później ścianę rakiety, która od niedawna pełniła funkcję podłogi. Jęknąłem, kot zamiauczał, a android zaciął się na słowie – Hetman, Hetman, Hetman – powtarzając je tak, jakby zależało od tego to, czy nie rozbiorę go na śrubki. Ja naprawdę uwielbiam Zamość, moja babcia z niego pochodziła, nadano mi imię po jednym z bohaterów tego miasta. A tradycyjna moneta talizman, którą przejechał pociąg wiozący moją pierwszą rakietę do startu, była właśnie srebrną kopią zamojskiej dwuzłotówki. Ale jak jeszcze raz usłyszę “Hetman”, to nie ręczę za siebie. Kot miauknął. Android jak na rozkaz wyrzucił z siebie:

– Hetman!

Dostał drzwiczkami od szafki i umilkł. Na czworaka starając się nie wpaść w żadną wnękę lub stos złomu dostałem się do jednego z przyściennych komputerów, obecnie przypodłogowych. Z prawdziwym przerażeniem odkryłem, co się stało. Przestarzały sprzęt zawiódł w trakcie hamowania, rakieta odrzuciła tylko jeden silnik, drugi pracował nadal. Zniosło mnie z kursu, a zamiast wylądować gdzieś na powierzchni Piscis, wbiłem się pod powierzchnię jednego z jej trzech księżyców. Miałem jednak tyle szczęścia, że padło na Inanis, ponieważ jako jedyny ma atmosferę tlenową, wprawdzie rozrzedzoną, ale nie bardziej niż powietrze wewnątrz rakiety. Dziób został doszczętnie zniszczony, dwa pierwsze segmenty i ładownia wypełniona szprotkami, zalane słoną wodą spod powierzchniowych mórz Inanisa. Możliwe, że ryby wybudzą się i przetrwają, tyle że mieszkańcy Piscis nie będą zadowoleni z faktu, że jeżeli zechce się któremuś rybki, będzie musiał udać się na księżyc. Kadłub rozszczelniony, więc już w tej chwili oddychałem tutejszym powietrzem. Reaktor cały, inaczej moje oddychanie byłoby kwestią czasu. Mój pech polegał na tym, że powierzchnia księżyca złożona z dziwnej chropowatej skały miała właściwości Klatki Faradaya i będąc pod nią, nie mogłem wezwać pomocy. Ani nikt z zewnątrz nie miał możliwości skontaktowania się ze mną. Zrzuciłem z siebie kombinezon, kota wcisnąłem pod koszulę, upychając jej kraniec ciasno pod pasek spodni i, nadal na czworakach, przeszedłem przez dwa kolejne człony rakiety. Po drodze znalazłem walające się części sześciu androidów. Siódmy, czyli nawigator, musiał wydać z siebie ostatnie sprzężenie na dziobie rakiety w momencie uderzenia o powierzchnię. Został mi ósmy podążający za mną bezużyteczny złom, miłośnik Zamościa. Obecnie starał się dodać mi otuchy opowiadając przebieg bitwy pod Byczyną. Raz utknął nogą w kłębowisku przewodów, ale najwyraźniej chęć dzielenia się ze mną wiedzą była silniejsza od problemów, bo grafenowy móżdżek bez wachania wyplątał się z pułapki i podążał za mną nieustannie paplając. Dotarłem do włazu i to co, do tej pory kryło się w głębi umysłu w szufladzie opatrzonej etykietą “Horror, Czarnowidztwo” stało się faktem. Właz otwierający się na zewnątrz ani drgnął. Napierała na niego chropowata skała. Zastanawiałem się, czy wycięcie go od środka, za pomocą plazmowego palnika, zmieniłoby moją sytuację, ale, po pierwsze, zajęłoby to wiele godzin, po drugie, gdzie właściwie mam szukać palnika, po trzecie i najważniejsze, odetnę właz, stanę przed skałą i co dalej, przecież nie przepalę się na powierzchnię, tym bardziej, że nawet nie wiem, na jakiej głębokości utknąłem - równie dobrze mogły to być dziesiątki jak i setki metrów. Byłem w potrzasku, jak szprotki w puszce. Z tym że te prawdziwe, mają większe szanse przeżycia niż ja.

– Android, szczegółowy plan rakiety!

– W połowie roku tysiąc sześćset dwudziestego pierwszego, Tomasz…

Dlaczego, dlaczego pytałem? Jak mogłem zapomnieć, że ta kupa złomu uparła się na wykończenie mnie historią. Sam odnalazłem potrzebny mi komputer i zacząłem przeglądać plany rakiety. Robot trajkotał, kot się wiercił, a ja wpadałem w coraz większą panikę. Robiło się nieprzyjemnie duszno, a pomarańcz awaryjnych lamp powoli przygasał. Obawiałem się, że moja wyprawa na powierzchnię może być równie nieudolna jak wyprawa Tomasza Zamoyskiego pod Chocim, o czym właśnie przed chwilą usłyszałem.

Zamilkło rzężenie wiatraków wentylacji, światło padło, a z nim zgasły również wszystkie komputery. Reaktor wygasił się i przeszedł w tryb czuwania. Jedyną rzeczą, od jakiej dochodziło słabe lśnienie, była maleńka zielona dioda na torsie androida. Oznaczała, że ma w pełni naładowane baterie, a ja będę musiał go słuchać do samej śmierci. Cała moja nadzieja zgasła wraz z lampami, co gorsze zaczynałem odczuwać głód, ostatnio jadłem niemal dziesięć lat temu. Od momentu wybudzenia byłem zbyt podniecony, aby myśleć o jedzeniu, później zbyt przerażony, następnie zestresowany. Teraz już mi wszystko jedno, bo wiem, że się nie wydostanę, mam czas być głodnym. Rakieta zadrżała. Do środka mogło dostać się więcej wody i zaczęło nas przeważać lub wciągać do morza, skała nad nami opadła, albo się zasklepia, wszystko bez znaczenia.

– Jestem głodny! – krzyknąłem na całe gardło, chcąc usłyszeć trochę siebie zamiast “Zamoyski to Zamoyski tamto”. Kot zamiauczał pod moją koszulą, a android zawiesił się na słowie Hetman. Skojarzyłem, że zawiesza się, kiedy kot wydaje z siebie dźwięk, ciekawe. Zaburczało mi w brzuchu i to tak głośno, że nawet robot na chwilę się zamknął. I olśniło mnie - nie muszę przymierać głodem: w każdym segmencie rakiety jest w ścianie zestaw przetrwania na wypadek zatrzaśnięcia się grodzi. Po omacku rozpocząłem przeszukiwanie izolacji. Natrafienie dłonią na odpowiednią wnękę zajęło mi tyle, co wysłuchanie pełnej relacji o roli Zamościa podczas powstania listopadowego. Złapałem za uchwyt, przekręciłem i wysunąłem szufladę. Zapiałem ze szczęścia, gdy odkryłem, że poza dużą lampą, szprotami w puszkach, liofilizowanym pieczywem, wodą mam też apteczkę, nadajnik, latarkę czołową, skrzynkę narzędzi i plany. Prawdziwe, drukowane na folii plany rakiety! Teraz mogłem się zajadać wraz z kotem stuletnimi żelaznymi racjami, przy jasnym białym świetle, paplaniu robota, które stało się jakby milsze dla ucha i studiowaniu planów. Coś znalazłem - na końcu rakiety powinien być właz dla obsługi technicznej, czyli szarych androidów, zupełnie identycznych jak ten darmosmar obok mnie. Właz jest w centralnej części od spodu, więc nie powinien być zaklinowany skałą. Spakowałem kota pod koszulę, nałożyłem latarkę, do kieszeni nabrałem tyle żywności, ile się dało i zabrałem nadajnik wraz ze skrzynką z narzędziami. W połowie drogi okazało się, że będę musiał się wspinać. Rakieta podczas uderzenia przełamała się i jej techniczna część sterczała niemal pionowo w górze. Pociechą było to, że przy ścianach były wgłębienia pasujące na stopy i dłonie androidów, więc nadawały się również dla mnie. Trzydzieści metrów wspinaczki w coraz większej duchocie dawało w kość, zabezpieczeniem było to, że stuknięty robot podążał krok w krok za mną, więc była spora szansa, że jak się ześlizgnę, zatrzymam się na nim. Ostatnie stopnie, niewielkie pomieszczenie pełniące funkcję śluzy i właz, nareszcie upragniony właz. Podciągnąłem się resztkami sił i przeszedłem przez niewielką dziurę wprost do śluzy. Odkręciłem potężny rygiel i w samą porę padłem na kolana. Wszystko wokół zadrżało, tym razem właz otwierał się do środka. Najpierw otworzyły się pancerne drzwi, potem w dół zsunął się wodospad kamieni i okruchów skalnych. Kiedy na dobre ucichło, delikatnie wyjrzałem na zewnątrz. Serce na chwilę przestało mi bić - jakbym patrzył w czerń z dna potężnej studni, potwornie głębokiej, ale ku mojej zgubie, za wąskiej, bym mógł się przecisnąć. Lej po awaryjnym lądowaniu zasklepiał się.

Jedynym żywym organizmem, jaki mógłby się uratować, był kot. Kilkukrotnie podsadzałem go w górę, ale nie chciał się wdrapywać, naturalnie nie rozumiejąc, po co miałby to robić. W skrzynce z narzędziami nie znalazłem nic pożytecznego. Był co prawda ręczny przecinak laserowy, ale jedyne co mogłem z nim zrobić, to osłabienie jego mocy do minimum. I tak by puszczał jedynie małą wstęgę światła, służącą do zabijania czasu oglądaniem, jak kot próbuje upolować czerwoną kropkę. Kiedy robot, wychylając głowę ze śluzy, kończył relację z dwudziestowiecznej historii Zamościa, mój ciasny świat zadrżał. Sterta sypiących się kamieni, ku mojej wielkiej radości, zwaliła androida na dół. Gdy opadł pył, wyjrzałem przez właz, skały zacisnęły się mocniej, otwór był znacznie mniejszy, a mi i tak nie robiło to już żadnej różnicy. Było cicho, nawet za cicho i tak nienormalnie - dziwnie się poczułem, jak zrozumiałem, że irytuje mnie fakt, że nie słyszę nic o Zamościu; czyżbym aż tak się do tego przyzwyczaił? Kot drapał ścianę w punkcie, w którym zamarła czerwona kropka i nagle mnie olśniło. Mam jeszcze ostatnią szansę. Nagrałem na nadajnik wiadomość o tym, co się stało i moim przybliżonym położeniu. Za pomocą trytytek ze skrzynki przyczepiłem do kota niewielkie urządzenie. Ustawiłem je na powtarzanie wiadomości we wszystkich możliwych częstotliwościach. Podsadziłem kota do włazu, a na skalną ścianę skierowałem wiązkę lasera. Tym razem zwierzę ruszyło w górę, w szalonej pogoni za czerwoną kropką. Zniknął mi z oczu. Zgasiłem laser i czekałem. Kot nie wrócił.

Uchyliłem się przed kolejną lawiną po kolejnym trzęsieniu ziemi. Kiedy skierowałem światło latarki na dziurę, widziałem, że tym razem nawet myszy by się nie udało przecisnąć. Miałem jednak nadzieję że zwierzak znalazł drogę na powierzchnię. Mi nie zostało nic prócz czekania. Przesiedziałem w śluzie jeszcze trzy wstrząsy, zjadając resztki zapasów. Objęty strachem, że może skończyć się żywność, a ja utknę zablokowany skałami w ogonie rakiety, zszedłem na dół. Okazało się, że w samą porę, jeszcze dwa trzęsienia i nie przeszedłbym przez gruzowisko. Android na wpół pogrzebany milczał u moich stóp. Zielona kontrolka baterii wciąż świeciła na jego torsie. I naszła mnie nowa myśl: wymontowałem z robota akumulator i niemal pobiegłem do komory hibernacyjnej. Czekanie zawsze można skrócić, starym dobrym sposobem. Podłączyłem baterię do mojego łoża lub, co bardziej prawdopodobne, trumny, ułożyłem się wygodnie i nastawiłem najdłuższy możliwy czas. Zatrzasnąłem wieko i pozwoliłem, by otuliła mnie przyjemna kołdra usypiających gazów.

Czerwień, pulsująca czerwień. Czerwień wwiercająca się w mózg. Wściekła czerwień atakująca oczy i uszy. Buczenie, bulgotanie i bełkot. Kto tak bełkocze, czego ode mnie chce? A śnił mi się Zamość. A teraz te światła, świsty i bełkoty. Zieleń. Czerwień zmienia się w zieleń. Ktoś wisi nade mną i bez jakiejkolwiek iskry dobroci w sercu, bezceremonialnie trąca mnie w ramie. Obracam się na drugi bok, żeby zostawić natręta za plecami. Teraz czepił się mojego drugiego ramienia. Mówi coś do mnie, nie widzi, że chcę spać.

– Panie Maurycy, przyszliśmy po pana!

– To dobrze, a teraz sobie idźcie! – mówię do prześladowcy, a impertynent nie rozumie i nadal mną szamocze.

– Szukaliśmy pana przez trzy dni! I muszę przyznać, że numer z tym kotem to istny majstersztyk, bez tego nawet nie wiedzielibyśmy, że pan w ogóle zaginął.

Coś zaczyna mi świtać.

– Kot… Kot nazywa się Hetman…

Obracam głowę do dręczyciela i podejmuję tonem nieznoszącym sprzeciwu:

– I jest mój!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz