niedziela, 30 kwietnia 2017

Drewniane serce (II)


Część I - kliknij tutaj.





-1-

***



Już od dobrej godziny Łysy i Vanda błąkali się po lesie w okolicach miejscowości Sochy. Łaska, co prawda, odnalazła przecięte sznury przybite palikami do ziemi, pozrywaną korę z jeszcze świeżego drzewka, rozsypaną kaszę i resztki miodu, ale w tym miejscu wszelki ślad się urywał.
Zorientowanie się, w którą stronę ktoś się stąd udał, okazało się niemożliwe nawet dla czułego nosa Plonka, a sam teren był zdecydowanie za duży, żeby go dokładnie przeszukać. Mimo że nie minęło dużo czasu, Łysemu już dobrze dokuczał brak Szui, chociaż z całą pewnością nikomu by się do tego nie przyznał. Odpalił papierosa i usiadł na zmurszałym pniu przewróconego drzewa.




-2-




– Jak tam? Jakieś pomysły, o co tutaj chodzi? – zapytał, nawet nie podnosząc oczu na Vandę, która przysiadła obok. Nie zdążyła nic odpowiedzieć, bo przez radio odezwał się zaniepokojony głos Marka.
– Łysy, wracaj szybko pod ten schron Brzegni. Techniczni znaleźli skrzynię i klucz pasujący do niej, pod podłogą. Ostatnie, co od nich usłyszałem, to to, że ją otwierali. Potem kontakt się urwał. Czekam na raport!
Brodacz zadeptał peta i wstał z pnia przeciągając się.
– Mała, pokręć się tu jeszcze trochę, a jak na nic nie trafisz, to dołącz do mnie – sięgnął po GPS i kolejnego papierosa. Odpalił i szybkim marszem ruszył w wyznaczonym przez urządzenie kierunku. Po niecałych dwudziestu minutach był na miejscu. Nora już nie istniała, w jej miejscu była rozłożona ściółka leśna i kilka połamanych gałęzi. Smętni posprzątali to w swoim stylu. Nikt by się nie domyślił, że cokolwiek tutaj było, gdyby nie fakt, że na środku niewielkiego leśnego prześwitu leżały trzy osoby w uniformach ekipy technicznej, która miała za zadanie zabezpieczyć, skatalogować i przewieźć do Zamościa wszystko, co znaleźli w środku. Łysy podszedł kolejno do każdego z leżących i badał ciała. Cała trójka była martwa. Przy jednym z nich znajdowała się niewielka, otwarta, metalowa skrzynka z kluczykiem w zamku. Zajrzał do niej, na pierwszy rzut oka ocenił, że jej ścianki od wewnątrz są wyłożone rytowaną, srebrną blachą, poczerniałą już ze starości. Włączył nadajnik.



-3-


– Marecki. Cała trójka jest martwa. Coś ich chyba udusiło. Nie widzę śladów żadnej walki, musiało stać się to bardzo szybko. Nie zdążyli nawet sięgnąć po broń. Skrzynia jest obok ciał. Pusta, nie licząc srebrnych ścianek. Cokolwiek w niej było, ktoś to zabrał. I aż mnie dziwi, że nie połakomił się na taką ilość srebra.
Po krótkiej chwili Marek odezwał się ponownie:
– Łysy. Na miejscu zostało ich czterech! Znajdź czwartego!
– Ta jest! – burknął brodacz i zdjął strzelbę wiszącą mu, jak do tej pory, na ramieniu. Przeładował i odbezpieczył broń. Wyprostował się, rozejrzał uważnie dookoła.
– Cholerny Szuja! Kiedy jest robota, to będzie się na plaży wylegiwał – wymamrotał sam do siebie i zaczął ostrożnie obchodzić leśną łączkę. Czwarty członek ekipy technicznej leżał w krzakach. Najwyraźniej próbował uciekać, ale coś musiało go tutaj dogonić. Brodacz podszedł do niego i przyłożył palce do jego szyi. Puls był ledwie wyczuwalny, był nieprzytomny, a ledwo zauważalne ruchy klatki piersiowej wskazywały na to, że oddychał, chociaż bardzo płytko. Łysy odłożył strzelbę na trawę i przyklęknął przed nim. Bez zastanowienia rozpiął jego bluzę i rozdarł koszulę. Wydobył z bocznej kieszeni swoich spodni niewielką kasetkę zaopatrzoną we wszelkiego rodzaju medykamenty, które sam z wielką starannością przyrządzał i pilnował, żeby niczego w niej nie brakowało przed wyruszeniem na misję. Otworzył kasetkę i wyjął z niej niewielki cylindryczny pojemniczek, nabrał na palce silną roślinną maść, którą miał zamiar wetrzeć w piersi nieprzytomnego towarzysza. Roztarł ją na dłoniach i kiedy położył je na jego ciele ze zdziwieniem zauważył, że na nagiej piersi leży niewielkie puchate czarne piórko.


-4-


– Co jest, do cholery? – syknął przez zaciśnięte zęby i sięgnął do rękojeści sztyletu wiszącego mu przy pasie. Nie zdążył. Piórko rozerwało się z trzaskiem, a z jego wnętrza wystrzeliły w stronę Łysego czarne lepkie macki, oplatając jego ciało i przygniatając do ziemi. Zaskoczony nagłym atakiem próbował się poderwać, ale szamotanina sprawiła tylko tyle, że przeciwnik oplótł się na nim z jeszcze większą siłą. Ohydne macki z każdą sekundą powiększały się i nabierały wagi do tego stopnia, że barczysty mężczyzna nie był w stanie unieść ręki. Macki w mgnieniu oka przeobraziły się w ciężki, ołowiany dym, który powolutku rozlewał się na całe jego ciało, wlewał mu się do nozdrzy i zapychał usta. Łysy nie mógł już oddychać, kiedy ołowiana chmura zakryła mu w końcu całą twarz. Zaczynało brakować mu powietrza w płucach i czuł, jak się dusi. Zebrał w sobie wszystkie siły i spróbował jeszcze raz się przez nią przedrzeć, co również było nieskuteczne. Oleista czerń napierała na niego, już czuł, jak jego stawy są wykręcane z potężną siłą. Namacał wgniatanymi w ziemie palcami głowicę sztyletu przy pasie, ale nie był już w stanie go wysunąć. W ostatniej chwili świadomości zdążył jeszcze wściec się na Szuję, że w tej chwili z całą pewnością obraca się na drugi bok na plaży w Krasnobrodzie.


-5- 
***


Słońce już dawno zniknęło z nieba, ustępując miejsca księżycowi w pełni. Kobieta w ptasiej masce musiała mieć jakieś problemy lub zostać nawet schwytana przez Rzeźników, ponieważ gdy dotarły tylko do granicy Gaju, przywiązała Drogomirę do rozłożystego dębu, prosząc go wcześniej o pomoc w przypilnowaniu Brzegini, i odeszła spełnić swoją obietnicę odciągnięcia obcych od jej legowiska. Zdziwiło ją to, że nie wprowadziła jej do samego Gaju, gdzie byłyby teoretycznie bezpieczne, ale z drugiej strony to nie była jej sprawa. Drogomira, skrajnie wyczerpana, obolała i głodna, nie mogła przestać walczyć z myślami. Czy już może odnaleźli jej skarb? Przemyślenia przerwało jej nadejście kobiety. Nawet nieco ją to ucieszyło. Potwierdzało to, że mogła jej nie okłamywać i faktycznie mogło jej się udać ich odciągnąć. Kobieta podeszła do niej i położyła przed nią płócienną torbę. Rozchyliła ją tak, żeby Drogomira mogła zobaczyć, co jest w środku. Na ten widok poczuła, że jeży jej się każdy włos na ciele i ogarnia ją panika wymieszana z rozpaczą.
– To jest to, czego strzegłaś?
Wyjęła z torby metalową skrzynkę. Jej skrzynkę, jej skarb oraz zgubę, jeżeli wieczko zostanie uchylone. Nie mogła nic odpowiedzieć na te słowa.
– Przybyłam za późno, właśnie wynosili ją z twojego domu. Pokonałam ich – klepnęła się w pas, do którego był przytroczony metalowy przedmiot. – Odebrałam im twoją własność – wskazała na skrzynkę.
Wieczko było zatrzaśnięte, a dziurka od klucza zapchana ziemią. Wyglądało tak, jakby nikt przy tym nie majstrował. To nieco ją uspokoiło.



-6-



– Błagam na wszystko, co jest dla ciebie święte - nie otwieraj tego. Ukryj ją do czasu, aż nie będę ci potrzebna. Zrobię wszystko, czego tylko ode mnie zażądasz, ale nikt nie może tego odnaleźć.
Zza maski nie mogła nic dostrzec, ale była pewna, że kobieta właśnie się do niej uśmiechnęła.
– Tak zrobię, odejdę teraz i zakopię twój skarb. Kiedy nie będę ciebie już potrzebować, czyli o świcie, powiem ci, gdzie go schowałam i nasze drogi rozejdą się na zawsze.
– Zgadzam się na to, tylko błagam, nie otwieraj tej skrzynki.
Kobieta uniosła przedmiot w taki sposób, jakby po raz pierwszy mu się przyglądała.
– Potrzebowałabym do tego klucza, a możesz mi wierzyć, że nie mam ochoty tam wracać, żeby go szukać. Z całą pewnością odnaleźli już swoich martwych towarzyszy i przeszukują najbliższą okolicę.
Drogomira westchnęła nieco uspokojona i czuła coś w rodzaju wdzięczności do tej kobiety za to, że nie pozostawiła jej skrzynki w rękach Rzeźników. Kobieta wstała i schowała skarb do płóciennej torby, w której go wcześniej przyniosła. Obróciła się i odeszła bez słowa w ciemność lasu. Minęło pół godziny, zanim wróciła i pokazała jej pustą torbę.
– O świcie powiem ci, gdzie to ukryłam.
Drogomira skinęła jej głową na znak zgody.
– Teraz muszę wziąć się do pracy, tak, żeby zdążyć ze wszystkim na czas.

-7-

Oczyściła niewielki obszar przed Brzeginią ze ściółki i gałązek w taki sposób, że na wierzchu pozostała tylko ziemia. Sięgnęła do swojej torby i wyjęła z niej trzy niewielkie woreczki. W każdym z nich znajdował się popiół. Opróżniła je na oczyszczone miejsce i starannie wymieszała ze sobą. Kiedy skończyła, przyniosła i ułożyła tam z namaszczeniem okorowany młody dąb. Przez dłuższy czas klęczała przed nim i szeptała do niego. Mimo że Drogomira wytężała słuch, to przez tłumiącą maskę nie mogła dosłyszeć ani jednego słowa. W końcu kobieta wstała i powiedziała już głośniej sama do siebie.
– Trzeba podarować słońcu moc tego dębu, tak by wysłuchało moich próśb – wylała na drzewko wonną oliwę i  je podpaliła. Ponownie klęknęła przed nim. W milczeniu wpatrywała się w języki ognia delikatnie muskające drzewko. Musiała być zadowolona, ponieważ co jakiś czas pomrukiwała cicho. Drogomira nie wiedziała, co to za czary i nawet nie chciała tego wiedzieć. Przyrzekła sobie, że jak już będzie wolna i dowie się, gdzie jest ukryty jej skarb, to będzie to ostatni rytuał, jaki odprawiła jej prześladowczyni. 
 

***


– Łysy… Łysy… – klepnięcie w policzek zapiekło. Rozpoznał głos Marka, wołający z otchłani nicości. Mężczyzna miał wrażenie, że boli go wszystko,  włącznie z rozdwojonymi końcówkami na brodzie. Na domiar złego, przez ostre światło wiszące tuż nad nim, nie był w stanie się zorientować, gdzie jest, ani jaka jest pora dnia. – Łysy… jesteś tam?
Słup światła przerwał się na ułamek sekundy.
– Jestem! I nie lej już po mordzie.
Ręka Marka zatrzymała się przed samą twarzą Łysego. Brodacz uniósł się nieco i usiadł. Światło księżyca przebijało się przez korony drzew nad nim. Szybko zauważył, że nadal był na niewielkiej łączce niedaleko byłego domu Brzegini.



-8-


– Zaatakowała mnie…
– Zmora – skończył za niego Marek, odkładając latarkę na ziemię.
– Jak ją…
– Vanda, na całe szczęście, już wracała do ciebie. Gdyby cię znalazła chwilę później, już byśmy nie rozmawiali.
– Złota dziewczyna!
Łysy wstał i światło latarki padło na jego tors. Zaczął siebie oglądać. Górna część jego uniformu była rozdarta, a ciało miał pokryte lepką maścią o silnym ziołowym zapachu. Uśmiechnął się sam do siebie i powtórzył pod nosem.
– Złota dziewczyna.
– Nie odwieźliśmy cię z jednego powodu. Ty jako ostatni wiedziałeś, gdzie jest ta skrzynka. Wyobraź sobie, że były w niej więzione aż trzy Mary. To one wykończyły Technicznych zaraz po tym, jak ją otworzyli. Czwarty, którego znalazłeś miał więcej szczęścia, ale jeszcze się nie wybudził.
– To pudło było między nimi!
Brodacz podniósł latarkę i podszedł do miejsca, w którym wcześniej leżały ciała oraz srebrna skrzynka. Przez jakiś czas szukał jej, kręcąc się z jednego miejsca w drugie, ale w końcu się poddał.
– Nie ma! Była tutaj… Trzy Zmory, mówisz – powiedział do Marka głosem pełnym podziwu.



-9-


Ten skiną mu głową na potwierdzenie.
– Tego właśnie się obawiałem. Właściwie to już dwie. Tą, z którą się bliżej poznawałeś, na całe szczęście załatwiła Vanda. Pewnie jesteś w stanie sobie wyobrazić, jak bardzo Sol jest wściekła. Nigdy nikomu nie udało się uwięzić Zmory. Domyślasz się, jak ważna jest taka wiedza.
Łysy przytaknął, przeczesując światłem latarki pobliski krzak tarniny.
– Musimy odnaleźć tę Brzeginię żywą, a w najgorszym wypadku jej skrzynkę. Może będziemy w stanie to rozgryźć.
– Cholera jasna! Mieliśmy to pudło już w rękach. Kto je zwędził?!
Marek wzruszył ramionami.
– Coś jeszcze mnie ominęło?
– Adrian i Szczęsny odkryli koleje ciało. Dziewczyna z roztrzaskaną głową, zwłoki są w strasznym stanie, leżała przez miesiąc zakopana w płytkim grobie. Z tą, której szukamy, to będzie już czwarta. Sol chyba wie, o co może chodzić, ale sama w to nie do końca wierzy. Prosiliśmy o pomoc w poszukiwaniach tutejsze Driady, ale jak się dowiedziały, że chcemy ocalić Brzeginię, odmówiły nam. Wszyscy obecnie przeszukują las, poza nami i Szują, oczywiście. Szukamy ognia i dymu.
– To znaczy, do czego Sol się dokopała?
Łysy obmacał się po kieszeniach spodni w poszukiwaniu papierosów. Okazało się, że paczka była tak zgnieciona, że nie znalazł ani jednego w całości. Zaklął szpetnie. Marek się zaśmiał.



-10-


– Wyjdzie ci na zdrowie. Sol ma teorię, że może chodzić o Zabijanie Chlebem i Bagniak. Oba te obrzędy nie są nasze, pochodzą z tradycji bałkańskiej. Kiedyś natrafiła na jedną z zakazanych ksiąg, w których był opisany solarny rytuał z wykorzystaniem tych obrzędów na Rusałce, w celu uzyskania jej młodości i siły. Bagniak to młody dąb, którego należy ściąć wedle ustalonych reguł i spalić w ciągu nocy tak, aby podarować jego moc słońcu. Co do Zabijania Chlebem jest nieco gorzej, ale to, co już znaleźliśmy, pasuje do siebie. W okolicach Czarnogóry, kiedy panował przedwiosenny głód tak silny, że dana społeczność mogła nie przetrwać, zbierano starych ludzi, którzy już nie pracowali, ale przecież nadal jedli. Krzepki mężczyzna prowadził ich do lasu, i kroił chleb. Każdemu z nich układał kawałek na głowę, po czym uderzał w chleb młotem. Odpowiedzialność za spowodowanie ich śmierci spadała właśnie na chleb, a ich zabójca spokojnie mógł wrócić do społeczności, będąc niewinnym. Sol przypomniała sobie również opisy, że zjedzenie tego chleba może dać komuś moc ofiary.
– Masakra, i to jeszcze bezsensowna. Młoda Rusałka jest przynajmniej po setce na karku. Nawet jakby to było możliwe, to po co komu taka młodość.
Marek westchnął cicho i rozłożył ręce.
– Te księgi pisali ludzie. Jeżeli ta Brzeginia jeszcze żyje, a takie mam przeczucie, to mamy czas do świtu na jej odnalezienie. Z powodów jej wiedzy jest to sprawa ogromnej wagi.



-11-


– Jasne. Wyznacz mi teren i bierzemy się do roboty.
– Wracasz do Krasnobrodu.
– Po kiego?!
– Szuja parę minut temu kontaktował się, że te Topielice znalazły sobie ofiary i niedługo będzie tam młyn. Nie mogę wam dać żadnego wsparcia, więc musicie sobie poradzić sami.
– Więc mówisz, że noc pełna wrażeń. I na dodatek bez fajek.
– Śpiesz się.



***


Po niewielkim ogniu już prawie nic nie zostało oprócz popiołu i resztek żaru. Noc również już niedługo zostanie przegnana przez dzień, o czym świadczyły pierwsze różowe obłoczki pojawiające się nad ich głowami. Ale sam las był jeszcze pogrążony w ciemności. Kobieta w masce wstała z kolan, na których, jak do tej pory w nabożnej ciszy, czuwała nad ogniem.
– Nadszedł już czas.
Sięgnęła po pojemniki ustawione wcześniej w pobliżu ogniska. I zaczęła je opróżniać na ciało Brzeginki, nieustannie nucąc pieśń, której Drogomira nie mogła rozpoznać. Po krótkiej chwili Brzeginia była cała w kaszy, winie i miodzie. Kobieta przyjrzała się jej krytycznie.
– Niestety to będzie dla ciebie najboleśniejsza część tego rytuału. Nie mogę cię zakneblować, więc postaraj się zachować ciszę.
W dłonie chronione przez cienkie rękawiczki nabrała, ile tylko mogła, popiołu wymieszanego z żarem i wysypała to na Drogomirę. Krzyk bólu Brzeginki poniósł się echem po całym lesie, w panice zaczęła cię miotać w pętach, zrzucając z siebie żar, ale to nie pomagało, jej oprawczyni chodziła w tą i z powrotem, wysypując na nią kolejne porcje gorącego popiołu.



-12-



– Uspokój się! – warknęła przez zęby. – Teraz słuchaj: twoją skrzynkę zakopałam przy największej brzozie w tą stronę – wskazała kierunek dłonią. – Zrobiłam na niej niewielkie nacięcie. To będzie jakieś pięćdziesiąt metrów od tego miejsca. Jak się nie uspokoisz, to ją przeniosę, i tym razem nie zdradzę ci tego miejsca.
Drogomira przestała krzyczeć i z całych sił starała się zachować spokój. Z oczu płynęły jej łzy, ciało wygięło się w nienaturalny sposób, a wokoło unosił się swąd przypalanej skóry i włosów. Kobieta pogładziła ją po policzku.
– Tak lepiej – powiedziała czule i zdjęła maskę. Była stara. Drogomira nie była w stanie określić jej wieku, ale gdyby ona była Brzeginią musiałaby mieć około trzystu lat. Pomarszczona twarz, siwiejące włosy i podkrążone oczy wyraźnie świadczyły o tym, że wiosna jej życia minęła już dawno temu. Zdziwiło to Brzeginię tym mocniej, że nie spodziewałaby się po takiej osobie tylu sił, żeby mogła ją złapać i wlec po lesie.
– Wiem co teraz musisz o mnie myśleć – uśmiechnęła się do niej smutno. – Wspomagam się pewnymi substancjami, żeby mieć siłę i nie potrzebować snu. Ale po dniu dzisiejszym już nie będzie to potrzebne. Zresztą zapewne mój organizm i tak by nie wytrzymał tego dłużej.
Drogomira nic nie odpowiedziała. Kobieta ponownie pogładziła ją po policzku.



-13-


– Za chwilę będzie po wszystkim, i będziesz już wolna.
Sięgnęła do płóciennej torby i wyjęła z niej kawałek chleba. Ucałowała go, oraz medalion wiszący jej na szyi. Chleb ułożyła na głowie Brzegini, a zza pasa wyjęła siekierę. Odeszła o krok i wzięła potężny zamach.
– Powiedziałaś, że mnie nie zabijesz! – pisnęła Drogomira przerażonym głosem. Kobieta uśmiechnęła się.
– I to jest prawdą. Ja ciebie nie zabiję.
Krótką chwilę ciszy przerwał pojedynczy wystrzał, słup ognia na ułamek sekundy rozdarł ciemność. Zaraz po tym kobiecy głos krzyknął głośno i wyraźnie:
– Opuść broń i oddal się od Brzeginki.
Drogomira odetchnęła z ulgą. Ale kątem oka zobaczyła, że obuch siekiery właśnie spada na jej głowę. Kolejnego wystrzału już nie usłyszała.



***



– Marek! Słyszałam krzyk, dobre tysiąc metrów o de mnie. Biegnę w tamtą stronę!
– My też to słyszeliśmy, ale jesteśmy daleko, będziesz pierwsza.
Vanda biegła ile sił w nogach w kierunku, z którego usłyszała krzyki. Kiedy już się zbliżyła, ujrzała młodą dziewczynę przywiązaną do drzewa; przed nią stała kobieta w dojrzałym wieku i już brała zamach, żeby uderzyć obuchem siekiery. Vanda przystanęła, zwinnym ruchem sięgnęła po strzelbę i wypaliła w powietrze.



-14-


– Opuść broń i oddal się od Brzeginki – wrzasnęła tak głośno jak tylko mogła. Tamta wstrzymała się przez chwilę, próbując namierzyć ją wzrokiem, ale najwyraźniej przez otaczającą je ciemność nie mogła jej zlokalizować. Ponowiła zamach i obuch siekiery padł prosto na głowę przywiązanej dziewczyny. Vanda przeładowała broń, złożyła się do strzału i natychmiast wypaliła w kierunku kobiety. Chybiła, przeładowała i rzuciła się biegiem w jej stronę. Tamta sięgnęła po coś, co musiało leżeć na głowie Brzeginki, i zaczęła łapczywie to pożerać. Nie miała zamiaru czekać na pościg - gdy tylko przełknęła, rzuciła się do ucieczki. Vanda jeszcze trzykrotnie wystrzeliła w jej kierunku, ale ani jeden pocisk nie dobiegł do celu. Gdy dobiegła do przywiązanego ciała, przystanęła i zbadała je.
– Marek. Brzeginia nie żyje. Przed śmiercią była oblana miodem i chyba winem, oraz dosyć dotkliwie poparzona. Ścigamy starszą kobietę, w długim czarnym płaszczu, jest uzbrojona w siekierę. Łaska pobiegła jej tropem.
– Rozumiem. Postaraj się ją dopaść żywą, o ile to będzie możliwe.
Vanda skinęła głową, ale po chwili zorientowała się, że nie mógł tego widzieć.



-15-


– Tak jest – powiedziała krótko. W trakcie uzupełniania strzelby pociskami jeszcze przez chwilę rozejrzała się po miejscu. Zauważyła skórzaną maskę. Podeszła do niej i kopnęła ją z wściekłością. Radio ponownie się odezwało, tym razem była to Łaska:
– Vandziu ona się potknęła i chyba skręciła kostkę. Czołga się w kierunku niewielkiego orzechowego gaju. Ma pistolet - właśnie go wyjęła i co chwilę się ogląda, uważaj na siebie proszę.
– Zaraz ją dogonię! – syknęła Vanda i rzuciła się do biegu. Znalazła ją bardzo szybko: kobieta pełzła na czworakach po ściółce. Obejrzała się i, zobaczywszy zbliżającą się Vandę, przyległa do ziemi, wycelowała z krótkiego rewolweru i kilkukrotnie wystrzeliła. Vanda natychmiast padła na ziemię i krzyknęła:
– Nie masz dokąd uciekać. Poddaj się, a nic ci się nie stanie.
– Pokaż się, a tobie nic się nie stanie! – odkrzyknęła tamta. Vanda, nadal leżąc, zsunęła z siebie kurtkę i zaczęła napychać do niej ściółki oraz ziemi. Kiedy uznała, że jest odpowiednich rozmiarów, zawołała:
– Wychodzę - odrzuć pistolet i siekierę. Leż tam gdzie jesteś.
Cisnęła kurtką w stronę kobiety. Dwa wystrzały z rewolweru przeszyły rzucone ubranie, rozsypując wszędzie liście i ściółkę - to na chwilę pochłonęło uwagę kobiety, która starała się zrozumieć, co się dzieję. Vanda, wykorzystując zamieszanie, poderwała się raptownie i dwukrotnie strzeliła w kierunku, z którego padły pistoletowe strzały. Krzyk bólu upewnił ją, że tym razem musiała trafić. Potwierdził to również głos Łaski odzywającej się przez radio:



-16-



– Trafiłaś ją Vandziu w udo, ale uważaj, ona nadal jest uzbrojona.
Przykucnęła i zaczęła powolutku zbliżać się do niej, starając się iść w taki sposób, żeby drzewa cały czas ją zasłaniały. Napastniczka wystrzeliła kilkukrotnie na oślep i również nie pozostawała w miejscu, zebrała w sobie siły i czołgała się w kierunku niewielkiego ziemnego wału, a gdy do niego dotarła, zatrzymała się i usiadła, opierając plecami o najbliższe drzewo. Vanda usłyszała jej głośny śmiech.
– Czemu ci tak wesoło? – zapytała, chroniąc się za szeroką brzozą, z niewielkim nacięciem na korze.
– Już jestem w gaju. Tu nie możecie mnie ani szukać, ani mnie pojmać, a o strzelaniu do mnie też możesz zapomnieć.
– Szlag! – syknęła sama do siebie i wezwała przez radio Marka: – Cel schronił się w Gaju.
– Nie rób nic, i nie przekraczaj jego granic. To azyl. I nikt z nas nie może złamać jego praw!
Vanda delikatnie wyjrzała zza drzewa.
– Dostrzelę do niej, powinnam trafić.
– Kategorycznie zabraniam! Dotarłem do zwłok Brzegini. Jestem kawałek od nich, i dobrze, że tu nie zostałaś. Właśnie widzę, jak masakrują je dwie wielkie Zmory. Są chyba wściekłe, że nie dostały jej żywej. Podaj mi swoją dokładną pozycję na GPS, jak tylko odejdą dołączę do ciebie, reszta również w drodze. Łysy kontaktował się ze mną, nie zdążył na czas. Ale ponoć kogoś uratował.



-17-


Vanda zaklęła głośno i rzuciła strzelbą o ziemię.
– Możesz sobie kląć. Ja wraz ze słońcem dostanę nowej mocy, a moje rany się zasklepią – krzyknęła kobieta, wyraźnie z siebie zadowolona.
– Jakiej mocy? Po co to wszystko?! – krzyknęła Vanda, nie wychylając się zza swojej kryjówki.
– W pełni świtu zostanę obdarzona mocą, które posiadają rusałki: będę młoda, silna, a moje rany będą się goić w zawrotnym tempie. A wtedy już mnie nie znajdziecie!
Po policzkach Vandy spłynęły łzy, wstała i ruszyła powolnym krokiem w jej stronę. Ta wymierzyła do niej z rewolweru.
– Nie zbliżaj się! Strzelę!
– Ciebie również obowiązują prawa azylu. Jeżeli strzelisz, to je stracisz, a nie jestem tutaj sama! – warknęła do niej, nie przystając ani na chwilę. Zatrzymała się dopiero przy ziemnym wale, wyciągnęła za niego dłoń i cofnęła zaraz po tym, jak poczuła mrowienie w palcach. – Poza tym właśnie się dowiedziałam, że nie masz już amunicji.
Niewielki gronostaj wyskoczył zza pleców kobiety i zatrzymał się przy bucie Vandy. Ona schyliła się i wyciągnęła do niego dłoń. Zwierzątko wskoczyło na nią i pozwoliło się położyć na ramieniu. Vanda przyjrzała się siedzącej na ściółce starszej pani, całą brodę i usta miała umazaną krwią Brzeginki. Noga w kostce była paskudnie wykręcona - mimo tego, że Vanda strzelała z gumowego chrabąszcza, rana na udzie kobiety była otwarta i musiała potwornie boleć. Widok był naprawdę żałosny.



-18-



– Dziewczyny, które pozbawiłaś życia, nie były Rusałkami, były Brzeginiami, a jedyną Rusałką, z jaką miałaś do czynienia, jestem ja! Poza tym to, czego się dopuściłaś, nic ci nie pomoże, ze wschodem słońca będziesz nadal tą żałosną osobą, którą byłaś do tej pory. I kiedy się o tym już przekonasz, to będziesz musiała opuścić te miejsce. A my będziemy na ciebie czekać. Resztę swojego marnego życia spędzisz nie oglądając słońca, a kiedy już oddasz ducha, osobiście dopilnuję, żebyś była zagrzebana w bezimiennym grobie.
Kobieta patrzyła przez chwile w nieruchome oczy Vandy, które jarzyły się lekkim niebieskim światłem. W końcu nie wytrzymała jej spojrzenia i pociągnęła za spust wycelowanej w nią broni. Głuche kliknięcie głośno oznajmiło, że w bębnie nie ma już amunicji. Vanda odetchnęła z ulgą.
– Łżesz! – krzyknęła spazmatycznie, próbując się na nią rzucić, ale zatrzymała się tuż przy granicy Gaju.
– Chcesz mnie wyprowadzić z równowagi, tak, żebym wyszła z tego miejsca. Nie uda ci się ta sztuczka.
Vanda odeszła dwa kroki w tył.
– To nie jest sztuczka. To jest, niestety, żałosna prawda.
Z głośników wszytych w kołnierz koszuli Vandy odezwał się zaniepokojony głos Marka:
– Vanda, skryj się. Mory skończyły i podążają w twoim kierunku. Dwóm nie dasz rady. Lepiej żebyś nie stała na ich drodze!

– Zrozumiałam – odpowiedziała i przyjrzała się jeszcze raz leżącej obecnie na ziemi kobiecie.
– Nie mogę cię ani zranić, ani pojmać. A pomóc tobie nie mam najmniejszego zamiaru. Wyrok śmierci podpisałaś na siebie plamami krwi, które masz na twarzy. Żegnaj! – obróciła się na pięcie i odeszła. Chwile później dwa niewielkie czarne piórka, pchane wiatrem, którego nie było, przekroczyły granicę gaju. Tuż nad ranem krzyk kobiety na krótko rozdarł ciszę panującą w lesie.


1 komentarz:

  1. Bardzo ciekawe i szkoda, że krótkie to opowiadanie. Ale duży plus dla autora za odrobinę mitologii słowiańskiej i opisanie akcji na zamojszczyźnie .Polecam.

    OdpowiedzUsuń